Wąska, długa ulica zachodnio-północnych rejonów Nanashi szczyci się wyjątkowo złą sławą. Początkowo zamieszkiwali ją ludzie, obecnie jest niemal całkowicie opuszczona i splądrowana. Miasto często odcina przypływ prądu, kąpiąc ją w mrokach, w których czai się coś więcej niż paru zbłąkanych bezdomnych.
Wspomina się przede wszystkim o grupach przestępczych, dla których te pozbawione opieki tereny są jedynym źródłem swobody. Miejsca dawnych sklepów straszą wybitymi szybami i zakurzonym, zniszczonym asortymentem. W oknach brakuje framug, drzwi są powyłamywane, a ściany brudne, zapajęczone i spleśniałe. Każdy budynek zdaje się zbyt potężny i surowy; pochyla się nad przechodniem jakby próbował nad nim górować.
Zbłąkane dusze niejednokrotnie napataczały się na grupki uzbrojone po zęby w to, co akurat było pod ręką: kije bejsbolowe, noże, sztylety, rurki albo zardzewiałe nożyczki. To często bandy źle wychowanych dzieciaków, których główną ideą stała się anarchistyczna walka o własne "ja" w świecie. Są niebezpieczni, ale nawet ich ofiary twierdzą, że ta ulica ma znacznie straszniejsze demony. Paru śmiałków, którym udało się przejść trasę, uparcie utrzymywało, że widziało poruszającą się po starym, nieczynnym sklepie z lalkami postać długowłosej dziewczyny. Stawiała bose stopy po obsypanym kawałkami szkła parkiecie, kręcąc się wśród pozbawionych głów i kończyn manekinów. Ilekroć jednak podchodzono bliżej - znikała. Za każdym razem ten, kto doświadczył podobnego widoku, odchodził w pośpiechu. Serce zaczynało prędzej bić, a lampka ostrzegawcza migała w głowie wściekłą czerwienią.
WYNIKI
1 - sukces; postać natrafia na bandę hałaśliwych dzieciaków lub grupę starszych, głodnych ryzyka młodzików, ale jej wrodzone umiejętności, siła bądź autorytet skutecznie rozpędzają agresorów. Postać wychodzi bez szwanku. Otrzymujesz +30 PF.
2-4 - porażka; postać natrafia na bandę hałaśliwych dzieciaków lub grupę starszych, głodnych ryzyka młodzików. Udaje jej się ich wprawdzie rozgonić, ale w trakcie prób postać zostaje ranna. Konieczny wątek w punkcie medycznym bądź z inną postacią, która zajmie się opatrywaniem obrażeń. Otrzymujesz +10 PF.
5-6 - skrajna porażka; postać natrafia na bandę hałaśliwych dzieciaków lub grupę starszych, głodnych ryzyka młodzików. Wrogów było zbyt wielu, a poza tym to ich rewir. Postaci nie udaje się przepłoszyć przeciwników, ani odeprzeć ich tłumnego ataku. Zostaje ciężko ranna. Konieczny wątek w punkcie medycznym bądź z inną postacią, która zajmie się opatrywaniem obrażeń. Leczenie ran wynosi 3 następne wątki fabularne (min. po 5 postów), gdzie fizyczne możliwości postaci spadają. Otrzymuje ona karę do rzutów k100 na wszystkie akcje związane z fizycznymi umiejętnościami: -10 do rzutu.
Rozpoczynając wątek w nocy gracz może rzucić K6 na wydarzenie. Wynik kostki należy opisać fabularnie zaraz po wykonaniu rzutu.
WYNIKI
1-3 - sukces; postać dostrzega tajemniczy zarys dziewczęcej sylwetki, błąkającej się po jednym z opuszczonych sklepów; bez względu jednak na jego charakter czy poczynania, dziwna nieznajoma znika.
4-5 - sukces; wymagana interwencja MG!; postać dostrzega tajemniczy zarys dziewczęcej sylwetki, błąkającej się po jednym z opuszczonych sklepów; wchodzi w interakcję ze zjawą, która okazuje się duszą zamordowanej córki właścicieli przybytku. Ostateczny wynik jest jednak pozytywny, bo mimo ataku ze strony dziewczyny, postaci udaje się odeprzeć ofensywę bądź uciec. Otrzymujesz +100 PF. (Możliwość poznania historii ducha!)
6 - skrajna porażka; wymagana interwencja MG!; postać dostrzega tajemniczy zarys dziewczęcej sylwetki, błąkającej się po jednym z opuszczonych sklepów. Zjawa atakuje. Postać zostaje ciężko ranna. Konieczny wątek w punkcie medycznym bądź z inną postacią, która zajmie się opatrywaniem obrażeń. Leczenie ran wynosi 3 następne wątki fabularne (min. po 5 postów), gdzie fizyczne możliwości postaci spadają. Otrzymuje ona karę do rzutów k100 na wszystkie akcje związane z fizycznymi umiejętnościami: -30 do rzutu.
Słońce chowało się za horyzontem, przypominając grzęznącą w czerniejącym błocie monetę. Rzucało ostatnie złociste promienie na plener, ocieplając nijakie budynki wokół; niebo kryło się już jednak za śliwkowym fioletem, całym wachlarzem odcieni granatu i ciemnym karmazynem. Listopad bywał taki irytujący; bo która mogła być godzina? Piętnasta? Wpół do czwartej?
Znów tutaj był.
Ilekroć obiecywał sobie, że jego noga nie postanie w uliczkach Nanashi przez najbliższy miesiąc - tydzień - do diabła, choćby przez pół doby, łamał to przyrzeczenie, zanim na dobre zdążył się zorientować, że to robi. Kiedy zdawał sobie sprawę z błędu, nie było już odwrotu. W jednej chwili potrafił spacerować zaludnionym chodnikiem w centrum, atakowany zewsząd wrzaskami, rozmowami, odgłosami elektroniki i pojazdów, by sekundę później zamrugać - i pojąć, że cały zgiełk zniknął. Wyparował.
Jak wycięta z filmu scena.
Wciągnął powietrze przez zwarte zęby; z sykiem. Jak ktoś, kto próbuje się uspokoić. Potrzebował uspokojenia, ale nic nie mógł poradzić na burzę rozpętaną wewnątrz czaszki; wszystkie myśli stały się nagle targanymi przez wichurę liśćmi. Otwierając oczy, widział tylko kołyszący się plener; po brudnym podłożu walały się śmieci, nadgniłe owoce tworzące niemożliwy do zniesienia, słodkawy fetor; dostrzegał poprzewracane śmietniki, otwarty kontener. Widział karton, na którego mokrej powierzchni odbijała się nieruchoma postać.
Patrzył na to bez wyrazu, powolnie oddychając.
Raz jeszcze. Uspokój się.
Żałośnie to wyglądało. Ledwo wyrwał się z łap nadgorliwych dzieciaków. Nie były szczególnie agresywne; to one zresztą przywołały go do rzeczywistości, gdy jak w amoku kluczył wąskimi uliczkami znienawidzonej dzielnicy. Po prostu niespodziewanie poczuł, jak ktoś uderza go w biodro; potem poszło szybko, chaotycznie. Dużo przekleństw, szarpania się, pobielałe od zacisku knykcie pięści wkrótce zdarte do żywego mięsa.
Była ich piątka; rozpierzchli się jak ryby w stawie, do którego wrzucono kamień. Co było dokładnym powodem - Warui nie wiedział. W jednym kadrze twardy metal uderzył go w dłoń, powodując elektryczny wstrząs bólu i zaskoczenia; a w drugim banda nastolatków nagle obróciła się i wzięła nogi za pas.
Może wystraszyli się, gdy pojawiła się pierwsza krew.
Krew zawsze bywa przerażająca dla kogoś, kto się jej nie spodziewa. Zdrowa dłoń Shina machinalnie oparła się o ścianę; pod palcami od razu wyczuł chropowatą powierzchnię i wilgoć. Syknął, dotykając brzucha; któryś z gówniarzy wyciągnął jeden z tych cholernych motylkowych noży. Zadrasnął go, choć niezbyt głęboko, ale będzie trzeba...
Skomlenie.
Przez barierę oszołomienia dotarło do niego, że tę nienormalną ciszę, tak naturalną dla Nanashi, przerywa popiskiwanie; słabnie co jakiś czas, by zaraz znów rozbrzmieć trochę głośniej.
Wzrok potoczył się po uliczce, wreszcie zatrzymując na wychudłej sylwetce, którą zignorował na początku. Mrużąc oczy zorientował się na co patrzy - na pokrzywione ciałko, drżące przez zimno...
... i ból?
Zrobił pierwszy krok w stronę sterty wyliniałego futra, ale zawahał się, gdy wyłapał na kawałku tektury kolor, który plamił teraz i jego samego. Ten nieszczęsny szkarłat. Jakby na potwierdzenia swoich słów zsunął dłoń ze ściany budynku i przywarł palcami do zranionego brzucha; pod opuszkami od razu rozpoznał lepką, gorącą ciecz. Spierzchnięte usta zacisnęły się, by zaraz potem rzucić pod nosem pierwsze lepsze przekleństwo.
Mógł - i powinien - odwrócić się i odejść. To nie jego interes. Wiele psów umierało w Nanashi. Nawet ludzi nic tu nie ratowało. Nie znał się na medycynie. Sam tracił siły. To nieracjonalne. Głupie. Naiwne. Ryzykowne.
Usłyszał westchnięcie.
Poddańczy odgłos, dobiegający z własnego gardła, nim nie ruszył w kierunku szczenięcia.
Szlag. Tę. Dzielnicę.
Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.
Przeskakiwał z cienia w cień, całkowicie świadomy, że na tle całej tej miernoty, biedy i brudu zdecydowanie by się wyróżniał – zwłaszcza w tym stroju, który z pewnością nie wyglądał jak własność podrzędnego łachmaniarza tych okolic. Początkowo wybrał jedną z pobocznych uliczek, sądząc, że to właśnie przemierzając te najciaśniejsza zakamarki będzie bezpieczny. Z drugiej strony gdzieś daleko w jego głowie jak drzazga tkwiła myśl, że to przecież takie miejsca stają się również celem tych najbardziej zdegenerowanych mieszkańców dzielnicy. Tych, który tak jak on czyhali w mroku, by w najmniej oczekiwanym momencie wyłonić kościste łapska z czarności i zakleszczyć je na niczego nieświadomej jednostce. Tym razem nie mieli łatwego celu – Nobuo wiedział co może go spotkać, jeśli zatrzyma się na dłuższą chwilę.
Ciemna ciecz trysnęła na pobliską ścianę, gdy zmieniał swoje położenie – ociężałość grubej podeszwy trapera nie miała litości. Zdawać by się mogło, że zostawiał na podłożu mnóstwo śladów, a każde jego stąpnięcie było słyszalne z odległości kilkudziesięciu metrów. Był wyjątkowo chaotyczny, ale nie przejmował się tym, w końcu chciał jak najszybciej przedrzeć się przez to przeklęte miejsce. Jak widać miejsca takie jak te miały w sobie jakiś dziwny magnetyzm, który przyciągał do siebie niektóre jednostki zdecydowanie intensywniej. Na te słabe? Podatne na wpływy?
Zatrzymał się nagle, cudem udało mu się wyhamować i nie wypieprzyć na twarz, wypadając zza kamiennego filaru. Palcami przytrzymał się jednej z wystających cegieł – był pełen podziwu, że udało mu się oprzeć na niej cały swój ciężar. Zatopiona w cemencie nie uległa takiemu nacisku. Tylko dzięki niej udało mu się utrzymać równowagę, dzięki czemu pozostał niezauważony. Jakaś podejrzana grupka młodzików przechodziła tuż obok – przyległ ciaśniej do nadgryzionego zabudowania, gdy tylko usłyszał ich śmiechy. Wcisnął się jeszcze bardziej w rzucany przez obiekt cień, chcąc pozostać niezauważonym.
Ostatecznie udało mu się nie wzbudzić niczyich podejrzeć, nawet w momencie, w którym próbował przegonić natrętną muchę, która wciąż siadała na jego policzkach i czole.
Ruszył dalej – tym razem ciszej, ostrożniej, niepewny czy można już zapomnieć o zagrożeniu, przed którym ledwo się skrył. Wsunął dłonie do kieszeni, wciąż starając się trzymać mroku. I właśnie wtedy usłyszał wetchnięcie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Od razu zmrużył oczy i jak łasica wystająca z trawy rozpoczął obserwację otoczenia. Wnikliwe spojrzenie niemal od razu wyłowiło wciskającą się plecami w ścianę sylwetkę. Majaczyło się również coś obok.
Nie twój interes.
Puknął się kciukiem w czoło, jakby chciał sobie wyrzucić z głowy jakiś głupi pomysł, do którego nie był do końca przekonany. I prawdopodobnie próba ta zakończyła się fiaskiem, skoro chwilę później zaraz po głębokim wdechu zrobił pierwszy krok w stronę nieznajomego. Nie odzywał się, choć słyszalne było każde jego stąpnięcie – jakby kroczył po ścieżce usypanej drobnymi kośćmi, które pękały raz po raz.
Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zrzucił na ziemię plecak i jednym, szybkim ruchem zajął się zamkiem. Zrobił to dopiero, gdy dostrzegł na ciemnym tshircie nieznajomego plamę. Od razu domyślił się, że pod materiałem skrywa się rana. Doskonale widział też włochatą, drżącą kulę.
Barwa, którą poznałby wszędzie.
Na nogach trapery.
Ekwipunek: plecak z apteczką, sztylety sai przyczepione
z tyłu do paska.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Obydwoje dyszeli jak pokonane zwierzę.
A potem coś nagle strzyknęło, zwracając jego uwagę, przełamując się przez błonę otępienia jak pocisk przedzierający przez cienki płot. Kroki usłyszał za późno; były już tak blisko, że równie dobrze podeszwa buta nieznajomego mogła uderzyć o jego skroń. Łapiąc gwałtownie powietrze obrócił się - o milimetr, bo na więcej nie miał czasu. Wzrok od razu natrafił na jasne kosmyki, szare niczym wszystkie domy i ulice Nanashi, jak popiół osiadający na polu bitwy na czerwieni odkrytych ran; zobaczył szafir - drogocenny kamień błyskający w ostatnich promieniach słońca w kącikach skupionych oczu; i dłoń, której palce zakleszczyły się na metalowym zamku niedbale rzuconego plecaka. Dźwięk ślizgającego się wzdłuż trasy suwaka wydawał się przeorać cały świat. Shinowi rozrywał też czaszkę - efektywniej, szybciej i z większą prostotą niż jakikolwiek nóż, sztylet czy scyzoryk tutejszych zbrodniarzy; ten dźwięk był jak skalpel naruszający wrażliwą tkankę. Od razu syknął, oklejając rękę od obrażenia i opierając ją o bok głowy, lekceważąc ciepłe i mokre uczucie, które temu towarzyszyło, gdy krew wsiąknęła we włosy, mieszając się z ich barwą z chorą naturalnością.
Rozległo się zaraz szurnięcie - ciężkie obuwie przesunęło się po glebie, wzniecając tuman kurzu. Chciał się wycofać, jak najdalej, zostawiając ciasną lokację daleko w tyłach, ale w tej samej sekundzie, jakby z lichą prośbą, zaskomlało zwierzę - i to jedno nieszczęsne piśnięcie zatrzymało go w miejscu o wiele rzetelniej niż uczyniłby to rozkaz albo prośba człowieka. Poczuł jedynie, jak spina ramiona, klatkę piersiową i brzuch; a wraz z naprężeniem brzucha pojawił się impuls bólu.
Zmrużył mocniej powieki, próbując wyostrzyć i zatrzymać rozchwiany obraz; chciał skupić się na twarzy obcego, odkryć jego oblicze, tak samo skryte za maską - prawie jak w lustrzanym odbiciu. Dlaczego nic nie mówił? Jeżeli był kimś z tej bandy... na końcu języka miał przekleństwo; czuł gorzki posmak bluźnięcia, cierpkie ssanie na podniebieniu, które przełknął, bo spojrzenie ześlizgnęło się, gdy kątem oka wychwycił niebywałą biel.
Biel tego natężenia nigdy nie umyka w tak paskudnej scenerii.
- Co robisz? - pytanie jakie padło ledwo prześliznęło się przez zwarte zęby. To, co mówił, przypominało bardziej gardłowy mamrot, nie miało wiele wspólnego z ludzką mową. Przesunął się o krok w żałosnej próbie odgrodzenia jasnowłosego od szczenięcia - ale zrobił to bez przekonania, tylko połowicznie, jakby nie do końca wiedział, na którą kartę przetargową postawić. Kim była postać z ekwipunkiem wypchanym śnieżnymi bandażami? Nos Waruiego zmarszczył się pod ciemnym materiałem maseczki; gęste strużki krwi przemykały mu po palcach ponownie przywartych na wysokości żołądka ruchem oślizgłych węży; krople ściekały na kant ręki, drżały, a potem odrywały się, by w niemym pluśnięciu rozbić się o ziemię.
Kałuża pod nim nie była imponująca, ale bladość wychylająca się znad nakrycia twarzy kazała sądzić, że problemem nie była rana sama w sobie, a intensywność jej krwawienia.
Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.
Długie palce kontynuowały poszukiwanie medykamentów w otwartym, chwilę wcześniej rzuconym na ziemię plecaku, zupełnie jakby ich właściciel nie usłyszał postawionego pytania. Albo jakby celowo je zignorował.
W tamtej chwili jego myśli skupione były na jednym – jak najdokładniejszym przeszukaniu torby, a ściślej ujmując nieco wybrakowanej apteczki, której nie zdążył uzupełnić nowymi opatrunkami. Wprawny obserwator byłby w stanie wychwycić w ruchach niebieskookiego porywczość, usilnie hamowane zdenerwowanie, nieco kamuflowane wyuczonym spokojem. Nie był do końca pewny czy czy ma wszystko co jest potrzebne. Zaczynał zastanawiać się nad alternatywami – na przykład czymś, co mogłoby posłużyć za bandaże. Nic dziwnego, że wyraźnie było widać ogromną ulgę w całej jego sylwetce, gdy okazało się, że opatrunki są na swoim miejscu. Aż poprzysiągł sobie, że tym razem dokładniej sprawdzi wyposażenie swojej torby i uzupełni je przy najbliższej okazji.
Lewą dłonią rozkraczył palce, jakby przygotowywał się do rzucenia zaklęcia – wygięte palce zaczepiły o ciemny materiał przytwierdzony do twarzy, unosząc go delikatnie, naciągając pod sam nos. Miał dziwne wrażenie, że tkanina zsuwa się, odsłaniając całą szpetność, którą tuszował.
Wstał powolnie, wyciągając przed siebie ręce. Podciągnął pospiesznie rękawy, machając leniwie pustymi, odsłoniętymi dłońmi, co miało być najjaśniejszym niemym sygnałem, na który się zdecydował. Roztwarty plecak leżał przy jego stopach, nie ukrywał jego wnętrza, choć prawdopodobnie powinien bardziej zadbać o czystość bandaży, bo w tym całym syfie naprawdę łatwo mogły się zabrudzić.
Zrobił krok do przodu – nieśpieszny, jakby przesuwał stopą po kruchym lodzie, który mógł w każdym momencie pęknąć. But ponownie zachrobotał po żwirze, a drobny dymny całun zatańczył w powietrzu. Był uważny – wpatrywał się w rannego. Zmrużone ślepia już z takiej odległości oceniały jego stan. Z bliska byłby w stanie powiedzieć dużo więcej, ale w oczy najbardziej rzucała się ciemna plama w okolicy brzucha. Nie wiedział ile ma czasu, ale był pewien, że umykające sekundy, błyskawicznie przemieniające się w minuty działałby na niekorzyść.
— Zmniejsz dystans między nami przynajmniej o połowę nie wywracając się po drodze, a uznam, że nie potrzebujesz mojej pomocy — powiedział chrapliwie, jakby zdanie to ciążyło w jego gardle od chwili, w której usłyszał wcześniej zadane pytanie. Podejrzewał, że gdyby nieznajomy zdecydował się tylko oderwać od ściany i ruszyć przed siebie, to ogólne osłabienie rzuciłoby zranionym ciałem o ziemię z niebywałą łatwością. — Albo pozwól mi chociaż pomóc temu biednemu stworzeniu — dodał prędko, nie siląc się na dodatkowe wyjaśnienia, zaczepki czy jakiekolwiek słowa skierowane w jego stronę.
Bez uprzedzenia przysunął się bliżej, schylając się przy okazji po torbę, którą odruchowo zarzucił na plecy.
— Chcieli żebyś umierał długo, ale jak widać nie w samotności. Łaskawcy.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Jaką pewność, że torba wypełniona medykamentami i zwojami bandaży, nie była tylko na pokaz? Ładnym rekwizytem używanym po to, aby ofiara straciła czujność i pozwoliła do siebie podejść na odpowiednio niewielką odległość? Czy osoby, które parają się leczeniem, niebędące jednak w pracy, noszą czarne maseczki uniemożliwiające ich identyfikację?
Dziesiątki wątpliwości galopowały we wnętrzu głowy Shin'yi, jednak ilekroć starał się skupić na jednej z opcji, zaraz umykała poza strefę jego świadomości, zastąpiona dwoma kolejnymi. Nie był zdolny do racjonalnego przeanalizowania sytuacji. W obecnym stanie nie był zdolny nawet do tego, by odciąć się mężczyźnie.
Bo miał, na litość boską, rację.
Nie dałby rady przebyć nawet ćwierć trasy jaka dzieliła go od jasnowłosego.
Choć stał wyprostowany, lewą dłoń nadal opierał o mur. Pod opuszkami czuł szorstkość ściany; jej piaskowatą powierzchnię, wbijającą się w cienką skórę drżących od zmęczenia palców. Gdyby odsunął się od budynku, nogi nie zdołałyby utrzymać jego ciężaru. Już teraz kolana słabły z sekundy na sekundę; rwały się pod nim w ten żałosny sposób i wiedział, jak to się skończy, jeżeli szybko nie postanowi usiąść. Mimo tego nie próbował; resztki adrenaliny pulsowały w żyłach, wydłużając czas do ostatecznej porażki.
Jeszcze trochę. Minuta. Może dwie.
Może wcale, jeżeli serce dalej będzie mu waliło jak oszalałe - a przecież nieznajomy nie zrobił nic prócz paru kroków. Mimo tego gardło Waruiego ścisnęło się, na moment blokując swobodny przepływ tlenu. Powieki przysłoniły złote tęczówki niemal całkowicie; tylko spomiędzy niewielkiej wyrwy łypało na medyka ostrzegawcze spojrzenie. Mógł, rzecz jasna, kazać mu się nie zbliżać. Zostać w miejscu. Mógł dalej stawiać czynny opór, ale na dobrą sprawę: jakie miał alternatywy?
Jeżeli nie uzyska pomocy, wykrwawi się.
Jeżeli przybysz okaże się wrogi, to i tak niczego nie zmieni.
Niebo nad nimi stawało się granatowoczarne, ale uliczne latarnie jeszcze długo nie mrugną światłem - zaraz będzie za późno na przyglądanie się ranom szczeniaka, a i oględziny jego własnych obrażeń zaczną stanowić problem. Ta świadomość sprawiła, że dłoń oparta o mur zacisnęła się w pięść. Cholera. Do diabła z tym wszystkim.
- Pomożesz mu? - lekkość z jaką to wypowiedział zaskoczyła i jego. Mówił spokojnie, słabo, ale nie szeptliwie. Dało się go zrozumieć, choć z tonu bez problemu można odcedzić dysproporcję w charakterze, jaki miało przybrać to pytanie. Z jednej strony wplątały się tam nuty niepewności, prawie sygnału ostrzegawczego, będące jawnym rzuceniem wyzwania, że jeśli to jedna ze sztuczek, będzie się bronił. Z drugiej pod wierzchnią warstwą zalegała nadzieja, że może rzeczywiście los zwrócił spojrzenie w stronę slumsów; zerknął w ciemny zaułek, w ulicę, po której nikt nie chciał się poruszać... i uznał, że wystarczy problemów na dziś.
Limit pecha został wyczerpany.
Chcieli, żebyś umierał długo.
Echo słów dopiero do niego docierało; z bardzo daleka, choć nieznajomy zdążył się zbliżyć.
Łaskawcy.
Obraz zakręcił mu się przed oczami, powodując gwałtowny syk. Oderwał rękę, którą uciskał brzuch, od razu kierując ją na czoło, ale impuls bólu, jaki targnął ciałem, i tak posłał go na ścianę. Oparł się o nią ramieniem, przyciskając do muru rozgrzaną skroń. Zduszonego przekleństwa, mimo chęci, nie zatrzymał za zwartymi zębami; wargi poruszyły się w ledwo słyszalnym bluzgnięciu, stłumionym co najwyżej przez materiał maseczki.
Pomylił się. Nie miał dwóch minut. Nie miał nawet jednej.
Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.
Sięgał po wszelkie pokłady empatii, które miał w sobie, starając się zrozumieć sytuację nieznajomego. Faktycznie, Sugiyama nie wyglądał jak stereotypowy lekarz, który ubrany jest w zielonkawy fartuch, a na szyi nosi stetoskop. Właściwie to bardzo daleko było mu do osoby, która w pierwszej chwili wzbudziłaby jakiekolwiek zaufanie i jak tam się nad tym krótko zastanowił, to faktycznie wszystkie brakujące elementy układanki zaczęły uzupełniać wybrakowany obraz. Jego twarz stała się spokojniejsza, choć trudno było dostrzec tę zmianę, gdy twarz miał w połowie zakrytą, a oczy zdawały się nie zdradzać zbyt wiele. Pozostawały chłodne, co pasowało do ich szafirowego, zimnego odcieniu.
Obserwował go jeszcze przez
Tak źle i tak niedobrze.
„Pomożesz mu?”
Nie spodziewał się, że jednak pęknie. Czyli jednak miał w sobie jakieś człowieczeństwo, którego wcześniej nie chciał pokazać. Albo pokazywał jego przeciwległy biegun, snując domysły o tym, że człowiek z apteczką w dłoni jest tym, który doprowadzi go do zguby. Do zguby, do której doprowadzał się bardziej odmawiając pomocy.
Początkowo w odpowiedzi skinął tylko głową – nie miał jednak pewności czy nieznajomy wyłapał ten prymitywny, ale jednocześnie niebywale oszczędny gest, dlatego podczas stawiania pierwszych kroków w jego stronę zdecydował się potwierdzić gotowość do działania również słowami. Żeby nie było żadnych wątpliwości, bo niedoszły pacjent miał ich w głowie prawdopodobnie zbyt dużo.
— Pomogę — powiedział z niesamowitym spokojem, choć czuł, że coś pogryza go od wewnątrz. Nie skupiał się na tym jednak – swoją uwagę ulokował na szarpanym na boki ciele młodego mężczyzny.
Przyspieszył, bo czas był ich największym wrogiem.
Najpierw przyjrzał się włochatej, skulonej kulce. Wprawnym okiem starał się ocenić które z nich jest w gorszym stanie, ale chyba fakt, że pacjentów jest jednak dwóch zadziałał na niego niezwykle stresująco i po prostu uznał, że zgodnie z poleceniem chłopaka zajmie się najpierw zwierzęciem.
Górował nad wątłym, wychudzonym ciałkiem dosłownie przez chwilę – szybko zdecydował się kucnąć i wyciągnąć dłoń w stronę poplamionej sierści. Pies drżał, był ranny, ale nie zachowywał się agresywnie – Nobuo doskonale wiedział, że zwierzęta bywają w takich sytuacjach agresywne. Mogą uciekać na oślep, wyrywać się i gryźć, ale stworzenie, którym miał się zająć nie miało w sobie tyle siły, leżało tu już od jakiegoś czasu. Bezbronne, słabnące z każdą minutą.
— A ty... — zaczął, zwracając się w stronę rudzielca. — Mów coś do mnie, nie możesz odpłynąć. Ilu ich było? Jaki jest twój ulubiony kolor? Fajne buty, duży masz rozmiar stopy? — wyrzucił z siebie kilka losowych pytań, które przyszły mu do głowy jako pierwsze, chcąc go czymś zająć i zmusić do myślenia, w międzyczasie rzucając mu prosto w dłonie coś, czym mógłby przytrzymać krew, częściowo zatamować krwawienie. Kupował sobie czas, żeby móc się zająć psem.
Na zakrwawionych łapach odnalazł rany – od razu przystąpił do oczyszczania ich przy pomocy gazików, które oplótł czymś, co miał w apteczce. Po dokładniejszych oględzinach stwierdził też, że raczej nie odniósł żadnych obrażeń wewnętrznych. Był poturbowany i miał bardzo płytki oddech, który w pewnym momencie stał się praktycznie niewyczuwalny. Zgasł jak płomień dopalającej się świecy. Nobuo przystąpił do reanimacji – ciało czworonoga ułożył na prawym boku, sprawdzając raz jeszcze oddech i puls. Palce przytknął w okolicy pachwiny – cisza, pulsu brak. Później przyłożył rękę do nosa zwierzęcia – brak oddechu.
Nawet nie wiedział, w którym momencie zaczął resuscytację krążeniowo-oddechową.
Klatka piersiowa od dziesięciu do piętnastu razy.
Wdmuchiwanie powietrza przez nozdrza pięć razy. Dwusekundowa przerwa.
Za pierwszym razem nic się nie stało. Za drugim też nie. Zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolała go szczęka.
Ciche skomlenie i coś, co mogło przypomnieć warknięcie dosłyszał dopiero za trzecim razem – chwilę po tym, jak miał się już poddać. Pies żył i potrzebował sporo czasu na regenerację. Od razu uspokoił sierściucha głaszcząc go przyjacielsko. W apteczce udało mu się znaleźć również meloksykam – lek przeciwzapalny, który uśmierza ból i zbija gorączkę. O ile dobrze się orientował, to prócz stosowania go u ludzie, mogły go również przyjmować psy, dlatego wymierzył igłę i podał preparat rannemu. Druga ampułka była dla nieznajomego. Bo ostała się tylko ta jedna, ostatnia.
Przeraźliwe skomlenie szybko ucichło. Zmęczony kundel przewrócił się na bok.
— Natychmiast odsłoń brzuch. Swój, nie mój.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Mów coś do mnie.
Spierzchnięte usta rozchyliły się, ale co właściwie miał mówić? Nie chciało mu się stać; nie miał siły dalej funkcjonować. Najchętniej zrzuciłby z siebie tę ludzką powłokę, bo ciążyła mu jak przemoczone, zesztywniałe od zimna ubranie. Mógłby się wtedy przyglądać temu z daleka; zaciskać palce w nadziei, że medyk zajmie się też nim, nie zdradzając kodeksu łączącego wszystkich lekarzy, jakby coś takiego w ogóle miało rację bytu w Nanashi.
Ale zanim zdążył ulec słabościom, ciszę między nimi raz jeszcze przerwał nieznajomy.
Brwi Waruiego zmarszczyły się nieco, podobnie jak nos. Ilu ich było?
- Czterech - wychrypiał bezsilnie, mocniej opierając rękę o rozorany brzuch. - Może pięciu. Nie jestem pewien. Dużo.
Ulubiony kolor?
- Czerwony. - Palce wbiły się silniej. - Chociaż teraz chyba już niezbyt. - Kałuża pod nim zdawała się zbyt duża - i zbyt szkarłatna. Co za kiepska komedia.
Ale fajne buty.
- Dzięki.
Były stare i zniszczone.
Ze skórą wyglądającą jak odłażąca ze ścian farba.
- Duży masz rozmiar stopy?
Wzruszył barkami; aż do tego momentu nawet nie założył, że byłoby go stać na tak zaawansowany ruch.
- Nie wiem - przyznał bez ogródek. - Jesteś z tych, dla których wielkość ma znaczenie?
Pewnie dałoby racę pociągnąć dalej tę bezsensowną paplaninę, ale gdy tylko wybrzmiał ostatni wyraz pytania, Warui złapał gwałtownie powietrze do płuc. Szczenię pod rękoma mężczyzny zamarło; jak urządzenie, któremu odcięto zasilanie. Gdzieś w skroni Shina natychmiast odezwał się ostrzegawczy alarm; zginie. Cała robota, to pakowanie się w kłopoty, ostrze noża werżnięte w brzuch, kopniaki, ugryzienia - wszystko na marne, bo cel, dla którego w ogóle wszedł między agresywne, slumskie kundle, gasł jak targany wiatrem płomień. Uporczywy ból głowy tylko się wzmógł, gdy wzrok Waruiego krążył po splecionych dłoniach lekarza. Jeden, drugi, trzeci nacisk na splot mieszańca. Zero efektów. Potem mrugnął - i stracił rachubę, bo równie dobrze mogła minąć sekunda, jak mu się wydawało, ale bardziej prawdopodobne, że stracił kolejne dziesięć. Wytrzymał jednak aż do ostatniego momentu, gdy wychudła sylwetka drgnęła, przez pysk przetoczyło się słabe charknięcie, a ogon w zmęczeniu poruszył się w pojedynczym uderzeniu o glebę.
Ulga jaka spłynęła na Shina była zwodnicza. Rozluźnił się wyraźnie, ale nim zdążył się zreflektować, ugięły się pod nim kolana. Zaszurało, gdy przejechał materiałem ciuchów wzdłuż chropowatej powierzchni, gdy podeszwy przesunęły się bezwiednie po ziemi, odgarniając brudne grudy śniegu.
Zdążyło najwidoczniej dotrzeć do niego to, by odkrył brzuch - słowa, które padły, nim organizm nie odmówił współpracy. Palce mechanicznie, z dziwnym, niepodobnym do niego posłuszeństwem odsunęły się od obrażenia, by zaraz potem odszukać zamek kurtki. Zacinający się suwak potrzebował trzech szarpnięć, by odsłonić kryjące się pod ubraniem strzępy koszulki. Krew całkowicie zawilgotniała t-shirt - gęste, ciepłe plamy rozlewały się po tkaninie niczym rosnące pąki kwiatów. O tym, że jeszcze się trzymał, świadczyła tylko pierś - unosiła się i opadała w nieregularnych wdechach-wydechach, aż do kluczowej chwili, w której parsknął. Pozbawiony radości dźwięk podkreślony został zmęczonym ruchem głowy.
- Cholera. Brzmisz... - spróbował podnieść się nieco, wyprostować plecy; podparł się przy tym ręką o grunt, napiął ramię - jak jakiś gli... - palce ślizgnęły się, sylwetka zachwiała, a on, zanim się zorientował, poczuł jak wzrok ucieka mu do góry - ... na... - a głowa opada wprzód, idealnie w stronę nieznajomego.
Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.
Czyny, nie myśli.
Tego dnia obwinianie samego siebie przychodziło mu niesamowicie łatwo. Miał pretensje do samego siebie dosłownie o każdy nowy problem, pojawiający się na żwirowej ścieżce, którą podążał. Nieuzupełniony inwentarz okazał się być największą skazą na honorze medyka – jak w ogóle mógł do tego dopuścić? Równie mocno szargała nim myśl, że mógł wyjść z ukrycia znacznie wcześniej, a może udałoby mu się przegonić napastników i nie musiałby próbować ich ratować przy użyciu wybrakowanej apteczki. Albo sam dostałby po mordzie, ale to już zupełnie inna kwestia, której nawet nie brał pod uwagę, bo był zajęty przeklinaniem w myślach samego siebie.
Nieporadny uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy nieznajomy zaczął odpowiadać na wszystkie zadane mu pytania. Skoro udawało mu się zachować świadomość i rzucać sensownymi odpowiedziami, to może wcale nie było z nim tak źle. Nie komentował, bo przecież nie zależało mu na tej wiedzy – miał go tylko utrzymać świadomego. Zaczynał głęboko wierzyć, że sekundy przetransformowały się jednak w minuty, wypełniając luki tak, by mógł zdążyć na czas.
Zakładał, że nie jest z nim tak tragicznie, choć wszystko dążyło ku najgorszemu.
Nobuo miał pewien moment, w którym się zawahał – jakby jego dłonie momentalnie stały się nieporadne, jakby pierwszy raz trzymał w ręce jakiś przyrząd medyczny. Czuł się jak nowicjusz, który nie jest pewny co ma zrobić i od czego zacząć. Udawało mu się powstrzymywać drżenie dłoni. Był skupiony na tym rannym młodzieńcu przypartym do ściany. Po delikatnie unoszącej się klatce piersiowej mógł dojść do wniosku, że oddech ma coraz płytszy. Zajęty obserwacją nie zauważył nawet ile krwi zdołało rozlać się po ziemi i że jedną nogą brodzi w szkarłatnej kałuży. Czerwone drobinki przyklejały się do masywnej podeszwy.
Chwycił go za ramię, w momencie, w którym opuszczały go ostatnie siły – kątem oka dostrzegł wiotczejące nogi. Palce zacisnął na materiale płaszcza, prawie jakby chciał mu go wyrwać, w rzeczywistości chciał jedynie przytrzymać go na tyle stabilnie, by sylwetka nie runęła wzdłuż chropawej ściany.
Zrozumiał z czym ma do czynienia, kiedy nieznajomemu udało się odkleić namoknięty materiał od ciała i wyswobodzić brzuch. Cięta rana, zadana ostrym przedmiotem, prawdopodobnie nożem lub scyzorykiem. Może nie wyglądałaby tak poważnie, gdyby nie stale sącząca się z niej krew, ściekająca częściowo po brzuchu i kończąca na podłożu.
— Kurwa.
Nawet nie koncentrował się na jego słowach, bo był zajęty łapaniem jego cielska, które niespodziewanie runęło wprzód. Od razu go złapał, ale pozwolił sobie ułożyć go na ziemi, prawie jak matka tuląca swojego dziecko do snu. Nie mógł się nim zajmować w takiej pozycji – jedną ręką musiałby go przytrzymywać, a drugą wykonywać pozostałe czynności, co w ogóle nie miało racji bytu w tej sytuacji. Właśnie dlatego zdecydował się go ułożyć na plecach – w takiej pozycji krwawienie miało zmniejszyć swoją obfitość.
Nachylił się nad nim, wcześniej dopilnowując by miejsce, w którym go kładzie było nieco czystsze – apteczką zgarnął zalegający piach i żwir, żeby pacjentowi wygodnie w plecy było. Natychmiast założył rękawice, wyjmując też opatrunki, którymi miał pozbyć się nadmiaru krwi i sól fizjologiczną, którą mógłby oczyścić ranę. Na szczęście szybko okazało się, że cięcie nie było głębokie – żaden z narządów nie miał prawa być uszkodzony, należało więc tylko zatamować krwotok i szyć.
Pospiesznie przystąpił do wprowadzania swojego planu w życie – mógł zająć się szyciem, gdy wszystko było gotowe. Odnalazł igłę trójkątną i nić wchłanianą (żeby nie trzeba było zdejmować szwów) i przystąpił do swojej małej operacji. Zszywał ze sobą odpowiednie warstwy – tkankę podskórną z tkanką podskórną, powięź z powięzią i skórę ze skórą. Pozytywnym aspektem takiego obrotu spraw była utrata świadomości poszkodowanego, bo przynajmniej obyło się bez jakichkolwiek jęków i przekleństw rzucanych w eter. Takie szycie bez znieczulenia mogło być naprawdę bolesne.
Odetchnął z ulgą, gdy skończył. Od razu pozbył się brudnych rękawic, wrzucając go do foliowego woreczka.
— Przegapiłeś operację na żywo, żałuj — powiedział na głos, śmiejąc się do samego siebie. Rękawem wytarł krople potu ze swojego czoła. Było blisko, zdecydowanie za blisko. A przecież mierzył się z pozoru niepoważnym zranieniem. Płynęła z tego bardzo prosta nauka – nie należy ignorować żadnych ran.
Wciąż kucał gdzieś w pobliżu. Jakby miał przy sobie jakieś papierosy, to pewnie sięgnąłby po jednego, nawet jeśli na co dzień był wolny od nałogu. Ale w niektórych sytuacjach pozwalał sobie na odstresowanie się w ten sposób.
Przyglądał mu się co jakiś czas.
Jak pierdolony anioł stróż.
Szybko zdecydował się powstać i sprawdzić stan drugiego pacjenta. Pies trzymał się dobrze – był osłabiony jak jego właściciel, ale pewność, że z tego wyjdzie była niemalże stuprocentowa. Powinien zjeść kilka porządnych posiłków i nie przemęczać się, żeby wrócić do prawidłowej wagi ciała, bo za mocno odznaczały się jego kości.
— Ej, ty tam. Wygodnie ci na tej podłodze? — o ile można to było nazwać podłogą.
Przecież i tak nie odpowie.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Przegapił operację na żywo, ale patrząc po jego obecnym stanie - niewiele rzeczy byłby w stanie teraz żałować prócz tego, że nie znajduje się w ciepłym łóżku. Choćby tym ulokowanym na strychu kamienicy w Karafurunie. Od gleby ciągnęło przeraźliwe zimno; nie mógł na nie szczególnie narzekać, bo większym problemem okazał się ból. Impulsy słabo pulsowały - drżały w okolicy brzucha, spinając mięśnie pod czerwieniejącym bandażem.
Był nieprzytomny wystarczająco długo, by niebo zamknęło się pod kopułą nocy. Kiedy więc wreszcie z sykiem poruszył się na ziemi, w pierwszej sekundzie niczego konkretnego nie dostrzegł.
Nanashi oszczędzało na wszystkim, dlaczego miałoby się martwić oświetleniem?
Zmącony umysł nie był jednak w stanie strawić informacji. Odbierał je z otoczenia, ale w wybrakowanej formie, jakby ktoś rzucał mu na blat biurka papiery w obcym języku. Tak czy inaczej niewiele rozumiał. Pojmował właściwie głównie fakt, że najchętniej zapadłby w dalszy sen.
Nawet jeżeli było tak cholernie chłodno.
Być może zresztą między jednym a drugim ruchem tracił przytomność i dlatego kadry, które rejestrował, nie posiadały odpowiedniej płynności, jednak ostatecznie udało mu nie tylko skoncentrować wzrok wystarczająco, by wyostrzyć obraz sprzed nosa i wyłuskać z ciemności odpowiednie detale, ale dźwignął się na łokciu.
Ramię mu się trzęsło - ale to etap, na którym ciężko zawyrokować, czy powodem jest temperatura otoczenia, czy jednak osłabienie. Jeżeli rzeczywiście czuł się fatalnie, jego roziskrzone spojrzenie nieźle temu przeczyło. Choć źrenice dalej wydawały się zamglone miernym stanem, z sukcesem odszukały ulokowanego nieopodal mężczyznę.
Wargi drgnęły, by ostatecznie mocno się zacisnąć.
Co powinien powiedzieć? Po głowie rykoszetem ciśniętego w ścianę kauczuku odbijało się to samo, nędzne pytanie: dlaczego? Dopiero potem, gdzieś pod warstwą głośnych uderzeń, wydarło się równie prymitywne: kim jesteś?
I mógł wyjść na typowego kopiuj-wklej, zamroczonego obrażeniami bohatera trzeciego planu. Mógł nie otrzymać nawet odpowiednio szczerzej kontry, bo jakie zobowiązania miałby wobec niego mieć nieznajomy?
Racjonalizm twierdził, że naturalnie nie miał żadnych, ale przecież wciąż tu był. Pilnował ich obydwu. Przed mrozem listopada i nawrotem ulicznych awanturników. Ratował od wykrwawienia.
Rana wciąż pulsowała.
Dudnienie Warui czuł wszędzie - w skroniach, w opuszkach palców werżniętych w podłoże. Nawet w gardle, dziwnie ściśniętym jak podczas tremy. Potrzebował mnóstwa rozciągniętych sekund, aby wreszcie odchrząknąć. Podejrzewał, że jeżeli się podniesie, nieznajomy szybko sprowadzi go do parteru, ale i tak spróbował. Obydwoje w końcu wiedzieli, że nie mógł tu zostać zbyt długo.
Noce bywały niebezpieczne. Miały swoją... siadając z tłumionym stęknięciem usłyszał własny, znużony głos; szept w odmętach świadomości, przebijający się przez błonę otępienia. Oparł machinalnie rękę o brzuch, lekko nacisnął. Nad uchem zaś padło, że oczywiście wszystko miało swoją cenę.
- Warui Shin - nawet nie zauważył, kiedy wargi wreszcie się rozchyliły, a spomiędzy spierzchniętych od wiatru ust wyrwały się jego personalia. Wzrok dalej utrzymywał na nieznajomym, przez chwilę milcząc; może czekając na rewanż, ale nie naciskałby nawet wtedy, gdyby tamten postanowił zignorować temat. Wolną ręką, bardzo powoli, przesunął po glebie; dotarł palcami do ciepłego, psiego grzbietu. Paznokcie ledwo wyczuwalnie otarły się o skórę, ale szczenię nie pisnęło, nie obudziło się. Regenerowało siły po trudnej walce. Wydychając ciepłe powietrze w niemym westchnięciu, Shin wreszcie nabrał decydującego wdechu. Brzmiał już o ton pewniej.
- Ile jestem ci winien?
Murayama Hanaa ubóstwia ten post.