Wąska, długa ulica zachodnio-północnych rejonów Nanashi szczyci się wyjątkowo złą sławą. Początkowo zamieszkiwali ją ludzie, obecnie jest niemal całkowicie opuszczona i splądrowana. Miasto często odcina przypływ prądu, kąpiąc ją w mrokach, w których czai się coś więcej niż paru zbłąkanych bezdomnych.
Wspomina się przede wszystkim o grupach przestępczych, dla których te pozbawione opieki tereny są jedynym źródłem swobody. Miejsca dawnych sklepów straszą wybitymi szybami i zakurzonym, zniszczonym asortymentem. W oknach brakuje framug, drzwi są powyłamywane, a ściany brudne, zapajęczone i spleśniałe. Każdy budynek zdaje się zbyt potężny i surowy; pochyla się nad przechodniem jakby próbował nad nim górować.
Zbłąkane dusze niejednokrotnie napataczały się na grupki uzbrojone po zęby w to, co akurat było pod ręką: kije bejsbolowe, noże, sztylety, rurki albo zardzewiałe nożyczki. To często bandy źle wychowanych dzieciaków, których główną ideą stała się anarchistyczna walka o własne "ja" w świecie. Są niebezpieczni, ale nawet ich ofiary twierdzą, że ta ulica ma znacznie straszniejsze demony. Paru śmiałków, którym udało się przejść trasę, uparcie utrzymywało, że widziało poruszającą się po starym, nieczynnym sklepie z lalkami postać długowłosej dziewczyny. Stawiała bose stopy po obsypanym kawałkami szkła parkiecie, kręcąc się wśród pozbawionych głów i kończyn manekinów. Ilekroć jednak podchodzono bliżej - znikała. Za każdym razem ten, kto doświadczył podobnego widoku, odchodził w pośpiechu. Serce zaczynało prędzej bić, a lampka ostrzegawcza migała w głowie wściekłą czerwienią.
WYNIKI
1 - sukces; postać natrafia na bandę hałaśliwych dzieciaków lub grupę starszych, głodnych ryzyka młodzików, ale jej wrodzone umiejętności, siła bądź autorytet skutecznie rozpędzają agresorów. Postać wychodzi bez szwanku. Otrzymujesz +30 PF.
2-4 - porażka; postać natrafia na bandę hałaśliwych dzieciaków lub grupę starszych, głodnych ryzyka młodzików. Udaje jej się ich wprawdzie rozgonić, ale w trakcie prób postać zostaje ranna. Konieczny wątek w punkcie medycznym bądź z inną postacią, która zajmie się opatrywaniem obrażeń. Otrzymujesz +10 PF.
5-6 - skrajna porażka; postać natrafia na bandę hałaśliwych dzieciaków lub grupę starszych, głodnych ryzyka młodzików. Wrogów było zbyt wielu, a poza tym to ich rewir. Postaci nie udaje się przepłoszyć przeciwników, ani odeprzeć ich tłumnego ataku. Zostaje ciężko ranna. Konieczny wątek w punkcie medycznym bądź z inną postacią, która zajmie się opatrywaniem obrażeń. Leczenie ran wynosi 3 następne wątki fabularne (min. po 5 postów), gdzie fizyczne możliwości postaci spadają. Otrzymuje ona karę do rzutów k100 na wszystkie akcje związane z fizycznymi umiejętnościami: -10 do rzutu.
Rozpoczynając wątek w nocy gracz może rzucić K6 na wydarzenie. Wynik kostki należy opisać fabularnie zaraz po wykonaniu rzutu.
WYNIKI
1-3 - sukces; postać dostrzega tajemniczy zarys dziewczęcej sylwetki, błąkającej się po jednym z opuszczonych sklepów; bez względu jednak na jego charakter czy poczynania, dziwna nieznajoma znika.
4-5 - sukces; wymagana interwencja MG!; postać dostrzega tajemniczy zarys dziewczęcej sylwetki, błąkającej się po jednym z opuszczonych sklepów; wchodzi w interakcję ze zjawą, która okazuje się duszą zamordowanej córki właścicieli przybytku. Ostateczny wynik jest jednak pozytywny, bo mimo ataku ze strony dziewczyny, postaci udaje się odeprzeć ofensywę bądź uciec. Otrzymujesz +100 PF. (Możliwość poznania historii ducha!)
6 - skrajna porażka; wymagana interwencja MG!; postać dostrzega tajemniczy zarys dziewczęcej sylwetki, błąkającej się po jednym z opuszczonych sklepów. Zjawa atakuje. Postać zostaje ciężko ranna. Konieczny wątek w punkcie medycznym bądź z inną postacią, która zajmie się opatrywaniem obrażeń. Leczenie ran wynosi 3 następne wątki fabularne (min. po 5 postów), gdzie fizyczne możliwości postaci spadają. Otrzymuje ona karę do rzutów k100 na wszystkie akcje związane z fizycznymi umiejętnościami: -30 do rzutu.
Komenda, której tym razem nie odważyłaby się sprzeciwstawić. Spojrzała na niego przelotnie, a cień zaskoczenia na jej pobitej twarzy był widoczny. Wpatrywała się w niego nie dłużej niż dwie sekundy, po których skinęła nieznacznie głową zaciskając usta w wąską linię. Uścisk na jej ramieniu zelżał, a ciało działało jak z automatu. Podciągnęła ściągnięte na szczęście tylko do ud spodnie. I ruszyła szybkim krokiem w stronę samochodu. Praktycznie nie usłyszała zblazowanego mlaśnięcia, z którym podeszwa jej martensów zanurzyła się w rosnącej kałuży krwi obok leżącego, pociętego mężczyzny. Chociaż każdy krok stawiała pewnie, była chyba w szoku. Nie dlatego, że ktoś ją zaatakował. W końcu nie była to pierwsza ani ostatnia bójka w jaką się wpakowała, chociaż jej zakończenie było dla niej nowością. Tym razem nie zorganizowana na ringu, ani nie pijana w barze. Fakt, że ktoś zdecydował się zainterweniować. I to nie byle kto. Poznała go od razu. Jej myśli niczym macki owinęły się wokół jednego pytania: dlaczego. Nie było to jednak ani miejsce ani czas, żeby uzyskać odpowiedzi.
Nie czuła własnego ciała. Szumiąca w jej żyłach adrenalina zagłuszała ból pobitego i posiniaczonego ciała. Idąc w stronę znanego jej już drogiego samochodu nie odwróciła się ani razu za siebie. Wiedziała, że chłopak sobie poradzi. Nie potrafiła wytłumaczyć tego uczucia. W tym momencie ufała mu bardziej niż samej sobie.
Ubrudzone od krwi dłonie ślizgały się po lakierowanej klamce samochodu. Niecierpliwym ruchem wytarła je w ciemne jeansy klnąc brzydko pod nosem. W końcu udało jej się zwyciężyć z drzwiami i niezgrabnie wpakowała sie na siedzenie pasażera. Od razu uderzył ją przyjemny zapach skóry i nowości. Samochód był w idealnym stanie. Czysty i pachnący. Tak bardzo kontrastujący z jej ponurym i brudnym od tarzania sie po ziemi ubraniem. Czuła sie pijana od krążącymi w żyłach adrenaliny. Obraz zamazywał się jej przed oczami kiedy nachyliła się w przód próbując uspokoić galopujący oddech. Żołądek raz po raz odmawiał posłuszeństwa, jednak resztkami silnej woli zdusiła odruch wymiotny nie chcąc brudzić idealnie czystej wycieraczki jego auta. Przetarła trzęsącymi się dłońmi zmęczoną twarz próbując wziąć się w garść. Wkurwiala się sama na siebie. Była słaba. Zacisnęła z całej siły powieki przeczesując smukłym palcami splątane włosy, których śnieżnobiały kolor przypominał obecnie popiół w połączeniu z czerwienią krwi. Trwała tak kilka chwil starając się dojść do siebie. Piszczało jej w uszach i z opóźnieniem zdała sobie sprawę, że właściciel wsiadł do auta.
Hansen 8-20, chciała powiedzieć ale zrezygnowała. Ryoma wystarczająco wiele razy się nią zajmował. Tym razem musiała poradzić sobie sama. Zresztą sam odradzał jej zapuszczanie się w pojedynkę w te tereny. Oczywiście go nie posłuchała. Nie zamierzała mu o tym mówić, chociaż chciała, żeby wiedział.
- Namamugi 3 - wychrypiała zdartym od podduszania głosem. Odchrząknęła prostując. Cień bólu przeleciał po jej poszarzałej twarzy przyozdobionej nowo nabytymi siniakami w przeróżnych barwach. Obity bok dawał o sobie znać, tak jak reszta jej brudnego ciała. Właśnie taka się czuła. Brudna. Przełknęła ślinę zaciskając drżące dłonie w pięści chociaż jedyne o czym była w stanie myśleć to obrzydliwe obce dłonie bezkarnie wędrujące po jej nagim ciele. Wciąż czuła je na sobie. Nieustannie. Była jednak zbyt harda, zbyt dumna, żeby się rozkleić.
Spojrzała ukradkiem na chłopaka obok siebie. Milczał, ale nie była to niezręczna cisza przerywana jedynie ich oddechami. Musiała się czymś zająć, żeby nie myśleć. Szybko rozejrzała się po samochodzie zauważając paczkę chusteczek schowanych w drzwiach od strony pasażera. Siłowała się z nimi chwilę w końcu otwierając plastikowe opakowanie i wyciągając dwie białe chusteczki o lekkim aloesowym zapachu. Podwinęła nogę w kolanie unosząc się i przesuwając w jego stronę. Kto przejmowały się zapinaniem pasów bezpieczeństwa. Nachyliła się do chłopaka. Nim zdążył zaprotestować przytknęła chusteczki do sączącej się rany na jego skroni.
- Nie marudź - ostrzegła go przewidując jego reakcję - oberwałeś gdzieś jeszcze?
Odsunęła się dopiero, jeśli chłopak odebrał od niej chusteczki. Opadła ponownie na chłodny fotel przymykając na chwilę powieki. Odchylona głowę w tył opierając potylicę na zagłówku. Zaśmiała się cicho bez cienia wesołości, bo cała sytuacja wydała jej się absurdalna. Minamoto ratujący Shingetsu. Seiwa jej rycerzem. Świat zwariował. Nim się zorientowała jej usta opuściły ciche, poważne słowa. Szept, którego sens zdziwił ją samą:
- Nie podziękuje ci, ale jestem cholernie wdzięczna.
@Seiwa-Genji Enma
Nawet dźwięki, jakie dochodziły z radia w samochodzie zdawały się być nieme dla uszu chłopaka. Wzrok miał utkwiony przed siebie i dopiero na podany adres jego ciało w końcu poruszyło się o te niezbędne centymetry. Rzucił zakrwawiony nóż za siebie, na tylne siedzenie, brudząc przy tym nieskazitelnie czystą tapicerkę, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego. Jego umysł wypełniały zupełnie inne, bardziej poważne myśli, aniżeli kilka krwistych plam.
Brudnym palcem przesunął po ekranie telefonu komórkowego, wyszukując podany adres i już po chwili skręcił na główną drogę, kierując pojazd według wyznaczonego kierunku.
Zamierzał niezwłocznie zawieźć dziewczynę pod jej dom, a następnie udać się samemu do siebie. Albo do Shizuru, jeszcze nie podjął decyzji. Będzie zmuszony również powiadomić odpowiednich członków klanu aby posprzątali bajzel, jaki zostawił po sobie. Usta mimowolnie skrzywiły się na myśl o spotkaniu z dziadkiem, przed którym z pewnością będzie musiał się tłumaczyć. Konsekwencjami jako takimi się nie przejmował. Mimo wszystko pochodził z takiej rodziny, która potrafiła tuszować tak poważne sprawy jak morderstwa, zwłaszcza, że dotyczyło to najwyraźniej nic nie znaczących dla społeczeństwa śmieci.
A ci, którzy uciekli i tak zostaną wykończeni przez klan. Trzeba ich uciszyć.
Gdy kobieca dłoń zbliżyła się w jego stronę, wyrwany ze swoich myśli drgnął niekontrolowanie, jednocześnie odsuwając głowę w drugą stronę, aby zwiększyć między nimi nikły dystans. Posłał w jej stronę spojrzenie pełne zaskoczenia, niezrozumienia i przede wszystkim niemego karcenia, że ośmieliła się w ogóle go dotknąć.
- Nie. - odparł sucho, zabierając z jej palców chusteczkę i przyłożył ją sobie do rozwalonej wargi. - Zresztą, mój stan powinien najmniej cię interesować, Shey. - dodał po chwili, nadal utrzymując słowa w tej samej, chłodnej i zdystansowanej tonacji.
Wciąż pamiętał z kim miał do czynienia.
I co zrobiła.
Nie wybaczył jej, i nie zamierzał tego zrobić. Pod tym względem bywał naprawdę uparty.
"Nie podziękuje ci, ale jestem cholernie wdzięczna."
Westchnął. Najchętniej milczałby do końca trasy, nie dając się wciągnąć w żadne rozmowy. Nie tu. Nie z nią. Ale podświadomość szczypała go, żeby jednak przemówić. Może dziewczyna właśnie tego potrzebowała? Zagłuszyć cierniste myśli, chociaż na chwilę, aż nie znajdzie się sama w swoim czterech ścianach? Bezpieczna?
- Nie musisz. I nie potrzebuję twojej wdzięczności. Nie zrozum moich intencji na opak. Nawet cię nie lubię, i szczerze powiedziawszy zamierzałem cię zobaczyć. Nie lubię niepotrzebnie interweniować. Ale kiedy zobaczyłem... - zamilkł, a palce mocniej ścisnęły kierownicę, kiedy skręcał w kolejną uliczkę, tym razem nieco węższą.
- Brzydzę się takimi śmieciami. Bliska mi osoba została w ten sam sposób skrzywdzona, dlatego jeżeli w mojej obecności ktoś będzie próbował jakąkolwiek dziewczynę skrzywdzić właśnie tak, zawsze będę interweniował. Shingetsu czy też nie, ale nadal jesteś dziewczyną, Shey. Powinnaś o wiele bardziej uważać gdzie chodzić, zwłaszcza w nocy. Bo przeciwko grupie mało kto ma szansę w pojedynkę. Aaach~ w sumie mogłem obciąć im fiuty. - samochód podjechał pod budynek, parkując przed frontem. Sięgnął po kluczyki w stacyjce i je przekręcił, wyłączając pojazd.
- Jesteśmy.
zt x2
@Amakasu Shey
Nagła potrzeba zajęcia się czymś wygrała, gdy bez zastanowienia postanowiła go opatrzyć. Musiała coś ze sobą zrobić, odgonić nieprzyjemne myśli, które niczym zabójczy nowotwór rozlewały się w jej świadomości. Niektóre wspomnienia dzisiejszego wieczoru dopiero teraz zaczęły do niej docierać. Jak by wcześniej ich do siebie nie dopuszczała. Zaatakowali ją przez walki. Był to pierwszy taki raz. Ponure przeczucie, że także nie ostatni, osiadło na niej niczym warstwa kurzu. Zamrugała kilkakrotnie zdając sobie sprawę, że zbeszcześciła jego przestrzeń osobistą. Nie miało to dla niej w tym momencie większego znaczenia, jednak odetchnęła z ulgą, gdy zabrał od niej chusteczkę. Opadła ponownie na chłodną skórę fotela. Drżała lekko z zimna, chociaż wciąż w szoku nie czuła nic. Nie. Skinęła lekko głową, bo oczywiście miał rację. Nie był to moment na przeprosiny, jeśli takie miały z jej strony kiedykolwiek nadejść.
Słuchała go w ciszy wpatrując się pusto w swoje poobijane, brudne od krwi dłonie. Ich skóra pulsowało niemiłosiernie, a rozpostarcie palców z każdą sekundą stawało się mniej możliwe. Czuła się niczym karcone dziecko, przynajmniej tak jej się wydawało. Nie posiadała rodziców, którzy prawiliby jej takie kazania. Nie przerwała mu, bo miał zwyczajnie rację. Zacisnęła mocniej szczęki słysząc o tej bliskiej osobie, którą ktoś skrzywdził. O ironio. W końcu ona także znała taką osóbkę. Radosną i wesołą pomimo cholernego piętna. Carei była wyjątkowa. W jej oczach stanowiła zagrożony gatunek, który trzeba było ratować. Światełko w tunelu spowitym jej własnym mrokiem.
I wtedy to się stało. Niekontrolowane parsknięcie szczerego śmiechu wyrwało się z jej opuchniętych od uderzeń ust nim zdążyła je powstrzymać. Zdziwiła tym samą siebie, bo zaraz na jej wargi wypełzł grymas niezadowolenia, jak by takie ludzkie przebłyski były oznaką jej słabości. Odwróciła wzrok patrząc uporczywie przez boczną szybę na neonowe widoki Karafuruny. A jednak nie potrafiła do końca zatuszować lekko uniesionych kącików ust.
- Rzeczywiście szkoda - zgodziła się cicho tym samym pustym głosem, którym on także zwykł się posługiwać. A może było w nim coś odrobinę cieplejszego?
- Też mam taką bliską osobę, która w przeciwieństwie do mnie nie zasłużyła na to całe gówno. Na samą myśl, że ktoś coś jej zrobił - zamilka nagle przygryzając lekko dolną wargę. - Ja niestety nie jestem w stanie tego uniknąć, Seiwa, chociaż wiem, że masz rację - mówiła cicho, bez wyrazu. Nie tłumaczyła mu się, a jednak czuła potrzebę coś mu odpowiedzieć. Nie potrzebowała współczucia, bo na nie nie zasługiwała. Shingetsu zostało jej jedyną namiastką rodziny. Dawało jej chociażby smak przynależności. Nie zgadzała się z nimi w każdej kwestii, nie była też tak zaangażowana w ich wewnętrzne sprawy jak Ryoma, nie wyznawała ich zasad ślepo. Robiła swoją robotę. Brała udział w walkach, bo przynosiła im zyski; czasami zajmowała się windykacjami, w końcu ktoś musiał. Nic nowego. Zaledwie szara codzienność. Była jedną z tych osób, które nie miały już nic do stracenia i może gdyby wtedy nie naskoczyła na Seiwę o jebanej szóstej rano przy brzegu rzeki, utopiłaby się w tym samym miejscu, w którym zginął Hayato. Bo życie lub smierć nie robiły jej momentami różnicy.
Nie wiedziała ile tak przesiedziała, bo obraz za szybą rozmazywał jej się z nie mrugania. Dopiero jego jesteśmy wyrwało ją z zamyślenia. Machinalnie chwyciła klamkę dopiero teraz zdając sobie sprawę ile wysiłku kosztowało ją zwykłe otwarcie drzwi samochodu. Wystawiła drżące nogi na zewnątrz prychając pod nosem ze swojego stanu. Była taka żałosna aż chciało jej się śmiać. Wstała powoli, ciężko. Trzymała się drzwi i dachu auta. Miała nadzieję, że na nią nie patrzył. Że nie widział jej słabości. Odruchowo pragnęła ukryć wszystko co mogłoby być wykorzystane przeciwko niej. Więc dlaczego wbrew sobie zapytała cicho:
- Wejdziesz do środka?
Chociaż tak naprawdę powinna była nie mówić już nic.
Nie spodziewała się niczego innego, kiedy wchodziła do klatki słysząc za sobą odgłos odjeżdżającego samochodu.
Ztx2
@Seiwa-Genji Enma
Seiwa-Genji Enma and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.
Był osamotniony, ale zadziwiająco dobrze to znosił. Pierwszy etap jego alienacji rozpoczął się zaraz po przyjeździe do Japonii – nie czuł żadnego, nawet najmniejszego przywiązania do otaczającej go społeczności. Mógł o sobie mówić ten obcy. I tak mówił, bo prawdopodobnie rozmawiał ze sobą bardzo dużo, zdecydowanie więcej niż przeciętny, normalny człowiek. Ale nie ma co mu się dziwić – z nikim innym nie potrafił się porozumieć. Francuskie słowa czy zdania wypowiadane w głuchą przestrzeń wkrótce stały się jego chlebem powszednim. Zaczął też sobie odpowiadać – z uśmiechem na twarzy, jakby prowadził dyskusję ze swoim najlepszym przyjacielem.
BUAHAHAHA... kim?
Ostatnie dni (albo nawet tygodnie) spędził na obserwacjach – planował coś naprawdę dużego, skok, którego Japonia jeszcze nie widziała. Nie był amatorem, doskonale wiedział co robi. Wielki rabunek, którego dopuścił się wtedy we Francji pozwolił mu się szybko wzbogacić, nawet jeśli dostał jedynie część obiecanego wynagrodzenia. Ale zdobytych pieniędzy było coraz mniej, nawet jeśli próbował umiejętniej nimi zarządzać. Bez stabilnego źródła zarobku mógł szybko skończyć na dnie, zdawał sobie z tego sprawę. Na dnie, o którego bardzo sprawnie potrafił się odbić – robił to wiele razy, w końcu nie zawsze był zaradnym złodziejaszkiem.
Sporządzał skrupulatne notatki, rozpisał plan działania obiektu, do którego chciał się zakraść, a niektóre rzeczy miał wyliczone co do minuty. Luka między zmieniającymi się pracownikami ochrony trwała od kilku do kilkunastu minut, pełen obrót kamery trwał dwadzieścia sekund, a recepcjonistka około dwunastej wychodziła na przerwę lunchową. Przed jego wnikliwym spojrzeniem nie mogło się schować nic. Bardzo dużo czasu włożył w swoje obserwacje. Nie mógł sobie pozwolić na nawet najmniejszą pomyłkę. Najdrobniejszy błąd mógł kosztować go głowę.
W przerwach od swojej tymczasowej pracy dostrzegał okazje – głupotę ludzką, którą mógł wykorzystać w odpowiedni dla siebie sposób, czyli taki, który ciągnął za sobą potencjalne zyski. Bo tak, dla samotnika, dla którego każdy dzień był małą walką o przetrwanie każda taka okazja miała znaczenie. Dlatego wykorzystywał każdą. Bez jakichkolwiek skrupułów okradłby schorowaną staruszkę lub niczego nieświadome dziecko. Nie myślał o następstwach – liczyło się jedynie zdobycie czegoś, co w łatwy sposób można by było komuś odsprzedać.
Nie musiał się długo zastanawiać nad tym co zrobić, kiedy zobaczył młodego chłopaka ciągnącego za sobą wypchaną po brzegi torbę sportową. Materiał był częściowo podarty, w niektórych miejscach prześwitywała zawartość torby. Lionel już z daleka widział, że jest w niej coś cennego albo chociaż na tyle przydatnego, że powinien zainteresować się jej wnętrzem. Przyspieszył kroku, chcąc dogonić młodzieńca. Szybki chód momentalnie zamienił się w bieg. Wyciągnął rękę w jego stronę, a kiedy między palcami wyczuł ramię bagażu postanowił brutalnie za nie szarpnąć. Już pierwsza próba pozwoliła mu wyrwać zdobycz z rąk jej właściciela.
W pierwszej chwili waga torby zaskoczyła go. Dosłownie na moment stracił równowagę, ale nie spowolniło go to nawet na sekundę. Zniknął za pierwszym zakrętem, słysząc za plecami nawoływanie okradzionego. Jego kroki odbijały się echem od ścian wąskiej uliczki, w której się znaleźli. Dołączyły do nich kolejne, dudniące w głowie stąpnięcia.
Gówniarz nie był sam.
Francuz podjął próbę wspięcia się po metalowym ogrodzeniu, na które natrafił. Była to jedyna droga – wóz albo przewóz. Okazało się, że przy pomocy swojego sprytu całkiem sprawnie udało mu się wspiąć przynajmniej do połowy. I dopiero przy przeskakiwaniu na drugą stronę pojawiły się komplikacje – torba, którą tak kurczowo trzymał zahaczyła o jeden z wystających kolców na samej górze. Nie chciała przejść, a on oczywiście ją trzymał, znajdując się już niemalże po drugiej stronie. Musiał szybko zdecydować: puścić czy nie.
Wydawało mu się, że kątem oka dostrzegł wycelowaną w swoją stronę broń.
Wypuścił materiałowy pasek z rąk, lądując na ziemi. Możliwe, że przy upadku kostka poleciała mu nieco w bok, co oczywiście wiązało się z bólem przeszywającym kończynę. Ale nie były to jedyne obrażenia, których się nabawił. Nie wiedział konkretnie kiedy, ale musiał też trącić któryś z wystających elementów ogrodzenia udem, bo materiał dżinsów miał rozerwany, a zaraz pod nim sączyła się świeża rana. Długie, czerwone cięcie, które cholernie piekło.
Ruszył przed siebie – jak najszybciej, chowając się za pobliskimi śmietnikami. Chciał poczekać aż banda, która go goniła odejdzie. I kiedy wreszcie się tak stało mógł spokojnie wstać i kuśtykając na jedną nogę pójść przed siebie. Wzdłuż ulicy opuszczenia. Bez celu i pomysłu na to co robić dalej.
Warui Shin'ya, Mamoritai Akari and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
Widmowe miasto, jak zwykł myśleć o tej przestrzeni — kryjówka przerażająco ubogiego ubóstwa manifestującego obecność we wszystkich spojrzeniach wygłodzonych żebraków, wychudłych dzieci o sylwetkach wydających się idealnie, niemalże pod wymiar skrojonych do anemiczności pobladłych twarzy, zapadniętych policzków, zmatowiałych tęczówek pozbawionych woli przetrwania czy czegokolwiek, co mogłoby imitować płomyk życia, i paradoksalnie to właśnie pośród tych bezimiennych istot powoli zmierzających na spotkanie ze śmiercią, odnajdywał niejako spokój nieosiągalny gdziekolwiek indziej. Wieczór wypełniała początkowo cisza, nieco później wybrzmiały pojedyncze odgłosy charakterystyczne dla świata wybudowanego na pograniczu wszystkiego, co znane i pogardzane, wreszcie w powietrzu rozbłysła chybotliwa melodia nocnego dobrobytu, który przeważnie niczego dobrego nie oznaczał, co tylko wykrzywiło kąciki chłopięcych ust ku górze. Wielokrotnie pozwalał sobie na dopuszczenie ewokacji nieco przykurzonego pytania, czy właśnie takie wiódłby on sam, gdyby nie został łaskawie przygarnięty przez ludzi gotowych wykorzystać jego talenty na własne sposoby.
Nie potrafił odpowiedzieć, dlaczego regularnie odwiedzał dzielnicę porzuconą przez żywych i pozostawioną we władanie nędzarzy, bowiem zawsze w ten sposób oddzielał tę część miasta od pozostałych, nazywał we własnych myślach pustkowiem, cmentarzyskiem, czymś pomiędzy życiem a śmiercią; może wszystkiemu winne było pragnienie osamotnienia, na które nijak mógłby sobie pozwolić pośród znajomych twarzy czy rozkazów wytyczających codzienność, może po prostu nie potrafił odnajdywać się w dzielnicach zamieszkiwanych przez ludzi do bólu porządnych, oddanych śmiesznym kodeksom moralnym i dostosowujących własne życia do czegoś będącego (w teorii) poza człowieczym zrozumieniem, a może rozpaczliwie poszukiwał miejsca, w którym jedynie we własnym towarzystwie ponownie spróbuje stanąć naprzeciw zakorzenionych w sercu demonów drążących coraz głębsze korytarze, jakby usiłowały przedostać się do najzdrowszych tkanek i skazić je trucizną pamiętania; m o ż e.
Westchnienie pomknęło w eter.
W milczeniu obserwował ponure kontury wymarłej, opustoszałej uliczki wyjałowionej ze wszelkiego życia uchodzącego tutaj za towar luksusowy, wiecznie deficytowy, jednak Kohaku nie odczuwał żadnego strachu ani przed śmiertelnikami, ani przed duchami błąkającymi się za kurtyną codzienności, bowiem doskonale poznał jedno i drugie — to, co żywe; to, co martwe — wszak zdążył umrzeć oraz narodzić się ponownie pod przewodnictwem lekarzy pochylonych nad stołem operacyjnym w noc, o której wiedział tylko tyle, że się wydarzyła, zabierając w nieprzeniknioną ciemność wszelką pamięć poprzedzających ją wydarzeń. Za tę niepotrzebną podróż powrotną z zaświatów do obskurnej, szarej egzystencji został jeszcze przeklęty, czy raczej obdarzony darem widywania wszystkiego, czego nie potrzebował, jednak prędzej czy później pogodził się i z tym. Wyzuty ze zdrowego rozsądku nakazującego każdemu trzymać się daleko od Ulicy Opuszczenia, jak wołano tu za wąskim przesmykiem, zajmował schody prowadzące do jednego z dawnych sklepów i rozkoszował się kojącym spokojem majaczącym dookoła w nietkniętej jakimkolwiek dźwiękiem przestrzeni porzuconych budynków o ścianach nadgryzionych przez przemijanie. Nie bał się, bowiem każdy i tak wiedział, kim jest — nie potrzebował nawet maski przysłaniającej twarz czy zwisającej gdzieś u boku ani jaskrawych strojów wgryzających się wściekle neonowym blaskiem w ludzkie oczy — a skoro przemykające w ciemności cienie oswojone z twarzą agresywnego kundla omijały go szerokim łukiem, on odwdzięczał się dokładnie tym samym.
O b o j ę t n o ś c i ą.
Brakiem reakcji.
Znudzeniem.
Akceptacją współistnienia, które ani ziębiło, ani grzało.
Niekiedy tylko powiódł wzrokiem tam, gdzie ktoś narobił hałasu, chociaż prędzej dostrzegłby bezdomnego kota przeskakującego między śmietnikami niżeli człowieka, więc dawno przestał jakkolwiek reagować na to, co czające się w czerni rozlanej przez zakamarki ulicy obserwowało go z dystansu zimnymi, martwymi oczami. Nigdy jeszcze nie spotkał tu czegokolwiek, co chociaż trochę poruszyłoby pierwotne instynkty naprężające mięśnie do ataku bądź obrony, do gwałtownego poderwania i uskoku przed cudzym ciosem, dlatego trwał we własnych zniewoleniu na starych, popękanych schodkach, w bezruchu i z ponownie przymkniętymi powiekami, pozwalając pozostałym zmysłom zadbać o rzetelną obserwację otoczenia niewydającego ani jednego dźwięku od jakiś trzydziestu minut.
触らぬ神に祟り無し
Pozwolił zdaniu wybrzmieć pod sklepieniem czaszki.
Przez ułamek sekundy pragnął się roześmiać, jednak ostatecznie wybrał milczenie, nie zamierzając wyrywać strun głosowych z marazmu, chociaż delikatnie pochylił się nad starym, dawno zasłyszanym przysłowiem, samego siebie stawiając w miejscu wspomnianego boga pozostawionego samemu sobie — prawdopodobnie przeklętego równie mocno, co złowrogie inkantacje wypowiadane jego zwodniczym językiem rozdwojonym niczym u węża. Kąciki ust drgnęły niezauważalnie, kiedy wyobraził sobie bezimienne bóstwo śmierci obserwujące z dystansu, jak Kohaku popełnia kolejne grzechy, bo tak nazywano to w świecie ludzi (prawda?) wszystkie zbrodnie, których dopuszczał się ze swobodą zakrawającą o przerażającą, wręcz nieludzką, chociaż dawno przestał myśleć o sobie, jak o człowieku, coraz częściej pozwalając krwiożerczym bestiom zasiedlającym jego zrujnowane wnętrze przejmować pełnię kontroli, jakby usiłował w ten sposób zadowolić wygłodniałe, iluzoryczne potwory wkomponowane w jestestwo, zapchać ich bezdenne żołądki strumieniem świeżej krwi wytryskującej z poderżniętego gardła czy rozprutego podbrzusza, uciszyć na krótko zwierzęce nawoływania doprowadzające do szaleństwa, zadowolić złożoną ofiarą, której twarz wgryzała się na zawsze w pamięć, nawet jeśli pragnął zapomnienia.
— 触らぬ神に祟り無し.
Wyszeptał pod nosem.
Wiedząc doskonale, iż w żadnym wszechświecie nie uczyniono by bogiem kogoś takiego, jak on, chłopca o infernalnym spojrzeniu, sczerniałym sercu, strawionym ogniem człowieczeństwie, chłopca będącego namacalnym przykładem na to, iż demony wcale nie potrzebowały przebiegłych sztuczek czy wabienia nieświadomych ofiar we własne sidła, jemu zawsze wystarczyła chłodna, stalowa powierzchnia noża bądź własne pięści i konkretna trajektoria wyprowadzanych ciosów, i kilkanaście sekund na odłączenie duszy od ciała, jak mawiali poeci. Zatracił poczucie czasu, wchłonięty przez rozbiegane myśli, jednak zmysły wciąż zachowywały naturalną czujność, minimalną, nienadwyrężającą niepotrzebnie przy byle brzęknięciu, ale rzeczywistość wydawała się coraz bardziej drgać.
Na początku ignorował
d ź w i ę k (i).
Przyporządkowywał do wszystkich, dość nielicznych bezdomnych włóczących się ulicą po zapadnięciu zmroku, próbował dopasować odgłos kroków do jednego z bezpańskich dzieciaków nabawiających się wiecznie różnorakich obrażeń, w pozornie niekończących labiryntach własnej pamięci usiłował wydobyć kontury twarzy, zarys sylwetki czy wreszcie ulotność spojrzenia przyłapanego niegdyś przypadkiem jego własnym wzrokiem po drugiej stronie chodnika, skąd czasem ktoś odważył się mu przypatrzeć, jednak nie wyłowił niczego znanego. Nikogo nie dostrzegał pod przymkniętymi powiekami, nawet nie potrafił pochwycić czegokolwiek znajomego, bowiem wszystko w człowieku ociężale zbliżającym się do miejsca, w którym dalej tkwił niewzruszenie i w bezruchu, było nieznajome.
Dziwnie obce.
Odlegle od tego, do czego był przyzwyczajony, dlatego podświadomie opuszki palców poprowadził do wnętrza kieszeni starej kurtki, obrysowując kciukiem ostrość pierwszego napotkanego bō-shurikena, który machinalnie ukrył we własnej dłoni zaraz po wyszarpnięciu z krainy snów do rzeczywistości, niespiesznie otwierając oczy. Powstrzymał pomruk niezadowolenia, zamierzając jak najdłużej ukryć swe istnienie w obezwładniającej ciemności osiadłej Kohaku na ramionach, chcąc skonfrontować nieznajomego człowieka przy posiadaniu namacalnej przewagi, nawet jeśli przybliżające się kroki dobitnie wskazywały na posiadanie obrażeń bądź bliżej nieokreślonego defektu, i wówczas podniósł ramiona z chłodnej powierzchni schodków, wyprostowawszy sylwetkę, której wciąż bliżej było do drapieżnika wypatrującego ofiary lub przeciwnika, niż ludzkiej istoty. Woń świeżej krwi wdarła się w nozdrza z gwałtownością deszczu rozbijającego o przeszklone okna i jeszcze przed ujrzeniem mężczyzny, porzucił wcześniejsze rozleniwienie, nawołując każdy milimetr ciała do bezwzględnego posłuszeństwa oraz przygotowując się na każdą ewentualność, bowiem w takich chwilach zawsze spodziewał się niespodziewanego, wiedziony ciągiem osobistych doświadczeń, często bolesnych i wtłoczonych pod skórę zasinieniami czy otwartymi ranami łzawiącymi szkarłatem obłych kropli.
Zawiesił nieruchome spojrzenie na jasnych kosmykach wyraźnie zarysowanych na tle wszechobecnej czerni połykającej uliczkę, wychwycił obrys skrzących punktów zawieszonych na twarzy, definiując każdy jako kolczyk, wreszcie pozwolił sobie prześlizgnąć nabiegłym beznamiętnością złotem niżej, wprost do materiału spodni przesiąkniętych posoką niedawnej rany. Tyle potrafił wywnioskować z odległości kilku metrów, chociaż dystans ten nieubłagalnie się skracał i chłopak wiedział, bo momentalnie wyczuł na sobie cudzy wzrok, iż został wreszcie zauważony. Ta krótka obserwacja, poczyniona ostatecznie bardziej z ciekawości niżeli strachu, zakończyła się w momencie iście teatralnego odchrząknięcia dla dodatkowego podkreślenia obecności.
— Wynoś się stąd — rzucił jeszcze nieprzyjemnie w przestrzeń, zmieniwszy ułożenie ciała i tym razem opierając plecy o wypukłość framugi dawno pozbawionej drzwi, rezygnując z chłodnych schodków. Wciąż kątem oka obserwował rozwój wydarzeń, jednak błyskawicznie utracił zainteresowanie poobijanym gówniarzem, bo podświadomie założył, po przelotnym przestudiowaniu rysów twarzy, że obydwoje byli w podobnym wieku; wszak Nanashi zawsze przygarniało wszystkie zbłąkane dzieci i bezdomne kundle niechciane nigdzie indziej. — I przestrzeń się gapić — warknął jeszcze.
Drażniące, ostre spojrzenie
(irytowało oraz wkurwiało)
dalej wyczuwał jego ciężar na własnej twarzy, dlatego ostrzegawczo skrzyżował złoto z intensywną zielenią, dając nieznajomemu może pięć sekund do wycofania z bezgłośnie toczonego pojedynku. Dzisiaj wyjątkowo nie posiadał nastroju ani cierpliwości do użerania się z kimkolwiek, dlatego — co zaskakujące — spróbował przegonić go samymi tylko słowami, jednak w ostateczności…; dłoń dalej skrywała bō-shuriken, który był gotowy do wszystkiego.
@Lionel Beaufort
(* 触らぬ神に祟り無し = You can't be cursed unless you touch God = Don't ask for trouble )
Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Deszcz lał się gęsto nieprzerwanie od tygodni. Sytuacja ze złej stała się tragiczna. To już nie była kwestia zalanych piwnic, problemu z suszeniem prania, wybijanej zawartości kanałów. Podmywane przez tygodnie fundamenty ulegały żywiołowi. Wąskie uliczki zmieniały się w potoki mogące porwać przechodniów, nie wspominając już o dzieciach. Nurt ciągnął za sobą wszystko co było słabsze od niego - śmietniki, kostkę z chodnika, rowery, tostery, koce... Dosłownie wszystko co się napatoczyło tworząc śmietnikowe wyspy. W niektórych dzielnicach poruszanie się było już tylko możliwe poprzez korzystanie z dachów budynków dookoła chociaż i to nie zawsze się już teraz udawało.
Kai właśnie ledwie doskoczył do krawędzi. Podciągnął się szukając oparcia w śliskiej, metalowej barierce dachu. Trampki chlupotały radośnie. Spodnie i koszula również były kompletnie przemoczone. Nawet kiedy starał się nosić kurtkę efekt był taki sam więc przestał. Im więcej nosił warstw przemoczonego materiały tym czuł się cięższy. Zsunął czapkę z daszkiem z głowy przeciągając dłonią po włosach. Wyciśnięty nadmiar wody spłynął po karku. Wzdrygną się. Złożył czapkę na nowo chroniąc tym samym oczy by się rozejrzeć, choć ciężko było cokolwiek dostrzec w tak gęstym deszczu.
- Shimi, wszystko w porządku? Chcesz odpocząć, czy jeszcze dajesz radę? - spytał spoglądając z góry na dziewczynkę. Bez wątpienia była dużą pomocą w patrolowaniu okolicy w takich warunkach. Wciąż jednak była tylko dzieckiem - Coś rzuciło ci się w oczy? - dopytał samemu starając się rozejrzeć. Ta okolica i tak nie zachęcała do zadomowienia się. Prawdopodobnie wszyscy dzicy lokatorzy powinni udać się za głosem rozsądku i uciec. Zawsze jednak trafił się ktoś mniej rozsądny lub ktoś, kto nie miał wyboru lub możliwości. Chodziło przeważnie o dzieci.
Rzut na rozglądanie się: porażka
Shimizu Tsubame ubóstwia ten post.
Podobnie do Kaia, nie próbowała nakładać na siebie więcej, by nie utrudniać sobie poruszania. Ale dbała o to, by mieć zawsze spodnie, zawiązane po kostkę buty i bluzkę z długim rękawem, która wisiała na niej, jak na strachu. Była chuda. Wiedziała o tym, a klejąca się do skóry materia tylko o tym przypominała. Na nadgarstkach trzymała plecione opaski, pomocne, nie tylko dla utrzymania rękawów w stabilnym miejscu. Nadgarstki, zbyt często wpierała na śliskich ścianach, gdy pokonywali kolejne przeszkody.
Rzadko schodzili niżej, ale - od czasu do czasu i to było konieczne, gdy patrzyło się na umykające z wędrującą deszczowo rzeką, jak rwącym kanałem - rzeczy. Mniej lub bardziej ruchliwe.
Uczepiła się rękoma wyrwy w ścianie, dla nóg odnajdując fragment naderwanego parapetu... czy tez stołka. Albo razem - bo przybite (skutecznie) na kilka sztachet, całkiem mocno powstrzymywało nadciagający poziom zbierającej wody. Uniosła wzrok ku górze, chwytając spojrzenie i słowa chłopaka.
- Zimno mi - odpowiedziała zadziwiająco - jak na nią krótko. Ale po skupionym (nawet jeśli rozmazanym w deszczu) wzroku dało się wyczuć, że uwagę ciągnęło gdzieś indziej - ..i dobrze, że jednak nie jesteśmy z cukru... bo nawet lukru zrobić by się nie dało. A wodą z cukrem jest mdła. Chociaż... jakby namoczyć chleb i posypać cukrem... - zawiesiła głos, kręcąc głową, rozchlapując wokół wodę.
- Coś... tam pływa? - zawahała się wskazując otwarta dłonią niżej, gdzieś w ciemną toń. Odchyliła się, próbując naiwnie dojrzeć, czy cień, który dostrzegła, rzeczywiście był pływającym (żywym?) obiektem, czy wymysłem rozbieganego umysłu. Być może także nieco głodnego - I... się rusza? - aż wygięła szyję, próbują dojrzeć cokolwiek więcej. I tylko ustalenia wcześniej powstrzymały ją przed sprawdzeniem - samej - czy miała rację - O tam, widzisz? - pomachała ręką - to znaczy... bo to nie płynie bezwładnie raczej. Tylko tam się kręci... myślisz że to ryba? - jakie było prawdopodobieństwo, że ulicznym kanałem płynęło wodne zwierzę?
Coś, było na pewno.
Prawdopodobnie.
| Rzut na spostrzegawczość (percepcję) czy coś tam w wodzie widzę - sukces
@Asami Kai
Asami Kai ubóstwia ten post.
Budzący niepokój huk dochodził z jednego z budynków. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak okoliczna kamienica zaczynała się zapadać pod ciężarem rozmokłych fundamentów. Pęknięcia w ścianach rozchodziły się jak błyskawice, a z wnętrza dobiegły wrzaski ludzi. Panika w ich głosach była wyraźnie słyszalna, mimo ciągłego bicia deszczu.
- Cholera! - Kai poczuł, jak serce zaczyna bić szybciej. Nie było czasu na myślenie o tym, co pływało w wodzie. Jeśli ten budynek runie, to będzie katastrofa. Spojrzał na Shimi, wiedząc, że musi działać szybko. Mimo że drżała z zimna, wiedział, że może na nią liczyć.
- Shimi, zostaw to, musimy pomóc tym ludziom! - krzyknął, zrywając się na nogi. Jego ciało, mimo zmęczenia, od razu zareagowało na nagły przypływ adrenaliny.
W sekundę ocenił sytuację. Miał niewiele czasu. Z każdym ruchem kamienica coraz bardziej przechylała się w stronę ulicy, a spod niej zaczęła wypływać woda. Kai przesunął wzrok po okolicznych dachach, szukając sposobu, aby dostać się do tego budynku. Wzrok padł na napięte między budynkami kable, które przetrwały mimo nawałnicy.
- Tam! Trzymaj się blisko! - wskazał Shimi, zeskakując na najbliższy fragment dachu, który był stabilny. Jego ruchy były pewne, choć wciąż zachowywał ostrożność. Napięte, ale wytrzymałe przewody mogły stanowić jedyną drogę, by dostać się na drugą stronę, a potem również stanowić jedyną drogę ucieczki..
Wyciągnął ramię w stronę kabli, przeskakując nad kałużą wody. Chciał wykorzystać stary trik, którego nauczył się dawno temu, i w tych warunkach przyniósłby mu ogromną przewagę. Nie wszystko jednak poszło tak, jak chciał. Czy to zmęczenie, czy to lichy montaż, a może pogoda - chybotnęło nim na tyle, że stracił równowagę. Kontrolując ciało nie doleciał do balkonu zawalającego się budynku ale improwizując skierował pęd by przebić się przez szybę mieszkania piętro niżej. Wtarabanił się do niego z pełna mocą i przytupem. Przeturlał się przez jakiś stolik kawowy, a potem wylądował z jękiem na podłodze. Mogło być gorzej... Nie była to jednak chwila by się rozczulać..
- Żyję..! - krzykną starając zmobilizować swoje ciało do otrzepania z resztek potłuczonego szkła i wspięcia się na piętro na którym najwyraźniej ktoś ciągle przebywał. Ostatecznie miał jednak nadzieję, że Shi nie będzie trzymała się aż tak blisko..
|rzut na parkour, nieudany
Shimizu Tsubame ubóstwia ten post.
Mówiła dużo, bo taka była jej natura. Być może na swój sposób, plecionymi słowami odganiała ciężar okoliczności, które potrafiły przytłoczyć i przysłonić cel. Nie mogła na to pozwolić. Nie pozwalała na to zazwyczaj wcale.
Palce wciąż wpijała w kruszący się fragment ściany. Zaraz za chłopakiem podążyła uwagą za nagłym drżeniem, a potem łomoczącym hukiem, który skutecznie nakierował jej spojrzenie - na nie tak daleki budynek. Stara kamienica, dosłownie na ich oczach zapadała się, z łomotem opadających bloków cementu i trzeszczącego metalu. Zapowietrzyła się z płytkim westchnieniem, gdy spróbowała zatamować pisk. Krzyk w jej wykonaniu nie mógł nikomu pomóc. Za to zduszone, ludzkie jęki działały przerażająco wręcz pobudzająco. Serce załomotało, wywołując w niej nierówny gest, ale do rzeczywistości przywołał ją głos Kaia. Kiwnęła głową, bardziej nerwowo, cąłkowicie skupiając się na tym - co mówił i gdzie wskazywał, gdy zwinie poderwał się z miejsca. Zrobiła zaraz to samo, w uszach wciąż powtarzając prośbę, by trzymała się blisko. Bez wahania wykonała polecenie. Nie próbowała zgrywać chojraka. Był bardziej doświadczony i starszy. I już zdążyła poznać, że mogła na nim zawsze polegać. Dogadywali się na poziomie beztroskich rozmów, ale gdy okoliczności tego wymagały - działał.
Odepchnęła się od dotychczasowej podpory, kierując początkowo nierówny skok na niższą partię dachu, już nieuzbrojoną w pozrywane kostki. Poślizgnęła się lekko, ale prędko złapała równowagi, podpierając się ręką. Zamarła, w pół-przykucu, obserwując jak towarzysz jakoś nierówno pokonuje dzielącą ich odległość od zawalającego budynku - Kai! - krzyknęła i zwarła usta, czepiając się rękami kabla, który zachybotał niebezpiecznie. Odetchnęła, gdy dostrzegła znajomą sylwetkę wychylającą z okna. Sama, wybrała inne miejsce, odbijając się od mniej chybotliwej strony i wspierając - za przykładem starszego od niej - na drugą stronę.
Deszcz uderzył mocniej, gdy odbiła się stopami o wyznaczony brzeg dachówek. Wypuściła gruby kabek, akurat by może nie widowiskowo, ale opaść względnie bezpiecznie na twardą (jeszcze) powierzchnie. Przetoczyła się przez bark, czując jak zdziera sobie policzkiem. Zapiekło, ale poderwała się zaraz, wychylając zza krawędzi i szukając wybitego okna - Tu jest wejście! - krzyknęła najpierw co tchu, by wrócić się do centrali rozciągniętego nierówno, szczytu piętra, odnajdując zardzewiałą klapę. Kopnęła w klamrę, która odskoczyła ze zgrzytem - nie była zblokowana.
| parkour minimalnie udany
@Asami Kai
Asami Kai ubóstwia ten post.