Most nad kanałem Tokegawa
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

03.09.22 15:27
Most nad kanałem Tokegawa


Tokegawa to cieśnina w Nanashi o długości ponad 5 kilometrów. Ma kształt spłaszczonej litery "S" i przepływa przez Bezimienne Miasto leniwym, sennym nurtem. Początkowo zakładano, że będzie pełnić funkcję turystyczną, ale mętne widoki i nieczysta woda nie zachęciły potencjalnych odwiedzających do zapoznania się z tym kanałem. Stała się jednak punktem transportowym. Wiele tratew i łodzi przepływa między mało stabilnymi podporami postawionych tu i ówdzie mostów, skracając trasę o cenny czas.

Główny most, a raczej kilka połączonych ze sobą drewnianych konstrukcji, znajduje się w centralnym punkcie Nanashi. Cieśnina osiąga tu głębokość nawet do 18 metrów. Wokół panuje dość spory zgiełk, dzięki pootwieranym sklepom i barom. Po drewnianych, nieszczelnych deskach przechadzają się mieszkańcy, których buty wystukują takt tuż nad głowami tych, którzy pod przeprawą przepływają swoimi łajbami. Bez wątpienia most nad kanałem Tokegawa to jedna z najruchliwszych lokacji Nanashi, choć warto byłoby co jakiś czas zerknąć na solidność budowli, nie wspominając o jej reformie. Brakuje barierek, które zapewniłyby bezpieczeństwo, a niektóre dyle chyboczą się, gdy tylko postawi się na nich podeszwę. Obecnie jest to jednak jedyna droga z jednej części Nanashi na drugą. Niewielu więc narzeka.

Haraedo
Asagami Sora

08.12.22 21:44
07.12.2036r.

  Dzisiaj mocno się zasiedział w pracy. Znowu. Głównym tego powodem był fakt, że ostatnio koszmary mocno się nasiliły, męczyły go co noc, wyrywając go ze snu i sprawiając, że bał się ponownie odpłynąć w jego krainę. Choć był wykończony, cienie pod oczami powiększały się z każdą kolejną dobą, a jego skupienie rozjeżdżało się z godziny na godzinę coraz szybciej, nie potrafił zdobyć się na to, żeby wrócić do mieszkania i po prostu pójść spać. Obawiał się, że znów przeniesie się do swojego rodzinnego domu, znów będzie oglądał śmierć rodziców, znowu spotka oszalałego yurei, dlatego od kilku dni szukał sobie jakiegokolwiek zajęcia, byleby pojawić się w swoich czterech ścianach jak najpóźniej i zmniejszyć szansę na powrót horroru do absolutnego minimum. Średnio to działało zarówno na koszmary, jak i jego samopoczucie, bo te pierwsze nie chciały odejść ani na moment, a on sam czuł, że znajduje się na wytrzymałościowym krańcu, że jeszcze chwilę i stanie się coś złego. Popełni jakiś głupi błąd, skaleczy siebie bądź, co gorsza, kogoś innego. Miał świadomość, że musi podjąć jakieś kroki, że musi znaleźć jakiś sposób, żeby przywrócić się do pionu albo żeby odciąć od rzeczywistości w kontrolowany, ale sztuczny sposób – wszystko, byleby jego skołatany nerwami umysł mógł odpocząć. Być może alkohol mógłby mu pomóc?
  Pokręcił głową. Nie powinien nawet rozważać takiej opcji. Nie mniej jeśli miałaby pomóc na koszmary… Sora zacisnął usta w wąską kreskę. Poradzi sobie. Sam. Zawsze sobie radzi. Jakoś, bo jakoś, ale do tej pory udawało mu się utrzymać na powierzchni. Koszmary w końcu przestaną być z nim każdej nocy, uspokoją się na chwilę, będzie miał czas odpocząć, zanim znowu nadejdą.
  Dzisiaj po raz drugi w tym tygodniu wyszorował każdą powierzchnię płaską w kwiaciarni na błysk, używając przy tym silnych detergentów i nie ubierając rękawiczek, przez co pod koniec sprzątania czuł już mocne pieczenie podrażnionej skóry dłoni. Wiedział, że doprowadzenie jej do porządku zajmie mu pewnie parę dni, więc skoro był już w kwiaciarni, a noc dopiero nadchodziła, co stało na przeszkodzie, żeby dokończyć przyrządzać sobie maść, której składniki przygotowywał już od dłuższego czasu?
  Kiedy w końcu opuścił kwiaciarnię nastała już noc, ale nie patrzył na zegarek, żeby sprawdzić, która dokładnie jest godzina. Nie robiło mu to żadnej różnicy o której znajdzie się w swoim mieszkaniu. Uważnie zamknął lokal na dwie kłódki i ruszył w stronę domu, tym razem używając laski do wsparcia każdego kroku – zdecydowanie zbyt dużo czasu spędził na aktywnym ruchu i za mało na odpoczynku, w efekcie czego widocznie kulał. Starał się jednak nie krzywić na narastający tępy ból, szedł względnie powoli, miękkim krokiem, możliwie jak najbliżej ścian budynków i otaczających ich cieni. Być może i udało mu się zyskać status swojego w Nanashi, ale to wcale nie dawało mu biletu na lekkomyślne przejście przez pogrążoną w mroku dzielnicę bez uszczerbku na zdrowiu czy życiu - nie w miejscu, gdzie ludzie każdego dnia walczyli o godny byt i możliwość wrzucenia czegoś do garnka. Sora miał świadomość, że mógł uchodzić za łatwy cel, dlatego wolał nie kusić losu i stać się przemykającym się ukradkiem cieniem. Niektóre miejsca jednak zmuszały go do tego, żeby się odsłonić i wyjść na otwartą przestrzeń - nie inaczej było w przypadku mostu nad kanałem Tokegawa. Asagami zatrzymał się na moment pod ścianą budynku, żeby uważnym spojrzeniem zlustrować okolicę, ale nie dostrzegł nikogo ani niczego podejrzanego – musiało być już naprawdę późno. Ruszył więc w stronę kładki, mocniej ściskając w dłoni swoją laskę, żeby w razie niespodziewanego ataku móc użyć jej do samoobrony. Nie spodziewał się jednak, że zaatakuje go zwykła nierówność kiepsko oświetlonego terenu, w wyniku czego stracił równowagę i zrobił parę nieostrożnych kroków do przodu – akurat tylu, żeby zatrzymać się przed samą krawędzią kanału.
  Było blisko.
  Sora wypuścił głośno powietrze z ust, klnąc w myślach nad własną niezdarnością i brakiem normalnego oświetlenia. Jednocześnie pochylił się, żeby rozmasować kolano, w którym najmocniej odczuł potknięcie – przymknął na moment oczy, starając się skupić na wszystkich dźwiękach z otoczenia, a nie na bólu promieniującym z uszkodzonej kończyny.

@Isayama Shūsei
Asagami Sora

Gotō Keita, Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

10.12.22 6:13
    — Wystarczy Ci semtex, ciężej go wykryć — zobojętniały głos ulotnił się spomiędzy warg razem ze smugą papierosowego dymu, grzęznąć pod łuszczącym się sufitem, mieszając się z czteroma innymi oddechami. Szare smugi przeszywane jałowym światłem rzucanym z kilku nagich żarówek gryzły w oczy; żadnego okna, nawet wspomnienia świeżego powietrza. Jedynie metaliczny, zardzewiały szum starej wentylacji, rzężącej resztkami sił w tle.
    Hinote obracając w dłoni pusty kartonik po kartach do gry, stukając raz za razem jego kantem w sklejkowy stolik, wpatrywał się beznamiętnie w swojego rozmówcę, oczekując na jego odpowiedź. Chociaż siedział w pełnym rozluźnieniu, w głowie snuła się jedna myśl — wyjść z tej nory, zostawić za sobą Nanashi i jej śmierdzące stęchlizną piwnice.
    Nieruchoma źrenica trwała wbita w podkrążone oczy, przymrużone przez opuchnięte zmęczeniem powieki; byli w tym samym wieku, poznali się jeszcze na studiach, ale to Furue jako pierwszy zagrzebał się między tak samo niestabilnymi charakterami, rozjuszonymi duszami jak on, których jedynym celem w życiu było przepuszczenie przez dłonie jak największej ilości banknotów. 
    — To jest akurat nieistotne, Hinote. Trzy dni?  — Krzesło zatrzeszczało na metalowych nogach, kiedy mężczyzna poirytowany zaparł się gwałtownie na oparciu, krzyżując wytatuowane przedramiona na piersi; kolorowe bohomazy wściekle odcinające się od białej koszuli, która zdecydowanie widziała lepsze czasy. Dostrzegając tę nerwowość spinającą mięśnie szczęki, Isayama wysunął wolną dłonią w leniwym geście filtr spomiędzy warg, pozwalając im na wykrzywienie się w szyderczym grymasie.
    — Zależy za ile. Mogą być trzy dni, ale mogą też być i trzy tygodnie, Furue.
    — Tanio  — ciśnięte prędko w eter, wibrując poirytowaniem.
   — Czyli macie kogoś, kto to zdetonuje ręcznie? Bo za „tanio” nie dam Ci nawet centymetra lontu, o spłonce nie wspominając — bawiło go to, cała ta otoczka, atmosfera towarzysząca temu spotkaniu. Czy naprawdę tylko po to go tutaj ściągnął? Szary popiół wylądował na nagim betonie podłogi, razem ze spojrzeniem starego przyjaciela, przez którego twarz przesunął się cień rozbawienia, jaki Hinote doskonale znał; to drganie ekscytacji, falujące podniecenie, snutymi między spaczonymi myślami fantazjami.
    — Jak zawsze.
   — No tak, Nanashi... Chce wiedzieć kto to? — zapytał, stawiając w pion kartonik z nadrukowaną dziewiątką pik na froncie, odrapaną w każdy możliwy sposób, przesiąkniętą wilgocią, marną, płową i chujową jak wszystkie te ciskane przez zęby prośby. Papieros wylądował w metalowej popielniczce, kiedy szerokie ramiona uniosły się ku górze, ciągnąc za sobą owinięte w smolistą czerń ciało. Jeszcze kilka minut więcej bez chłodu nocy, a sam zgodzi się na założenie kamizelki z ładunkiem.
    — Nie znasz. Nikt jej nie zna — czy on się zaśmiał? Skurwysyn, szczur, który jeszcze niedawno obierał miedziane kable z plastiku, zepchnięty na margines społeczeństwa, wykluczony i odrzucony nawet przez przestępczą masę, która pulsowała w żyłach Fukkatsu rozrywając miasto od środka, niczym nowotworowy guz. Gdyby nie On, Furue dalej wygrzebywałby palcami ze ścian tynk, zlizując go ze stwardniałej skóry, prosząc o przebaczenie tych, którym wcześniej wbił między łopatki ostrze zdrady. Shūsei nie miał jednak wyjścia, obiecał pomoc, obiecał, że w podzięce za dawną przysługę wyciągnie do niego pomocną dłoń.
    — I już nie pozna — chłodne stwierdzenie osiadło na wargach mężczyzny, towarzysząc ruchowi skierowanemu ku krzywym schodom, zostawiając za szeroką linią ramion, rozedrganego w głuchym śmiechu przyjaciela.
    — Może uda się jej wrócić!
    — Sprawdź i jak będzie warto, możesz dać mi znać — przystanął, zanim pchnął metalowe drzwi, rozbudzony nagłą myślą, że dziewczyna, kimkolwiek była za swojego marnego życia, może stać się teraz czymś wartościowym. Niektórzy ludzie nie powinni żyć, jeżeli przydatni stawali się dopiero pod jego koniec. Jak on.

    Powinien dać znać Akirze, że nie wróci w ciągu najbliższych dwóch godzin. Nie powinna czekać i zbierać jad, którym później splunie w niego niczym pieprzona kobra. Słodka Akira; ropiejący wrzód na dupie.
   Sięgając dłonią w głęboką kieszeń płaszcza, Hinote wyciągnął komórkę, zaciągając się względnie świeżym powietrzem. Na moment oślepiony blaskiem ekranu przymrużył oczy, ściągając brwi, czując, jak piksele wżerają mu się w tęczówki, boleśnie biegnąc przez nerwy do centrum mózgu. Nie zdążył wystukać wiadomości, oderwany od jakże zajmującej czynności rytmicznym stukotem rezonującym między koślawymi budynkami. Wygasił ekran, chowając urządzenie z powrotem w kieszeń, cofając się o krok, niknąc w lepkim mroku. Zatrzymując na moment oddech, rozszerzoną źrenicą przyzwyczajającą się ponownie do ciemności, zaparł wzrok na kulejącej sylwetce po drugiej stronie martwej drogi. Sora. Poznał go. Poznałby go wszędzie. Przeznaczenie. Cholerne, poskręcane i popieprzone przeznaczenie.
   Nie było sensu dłużej zwlekać. Jeżeli ich ścieżki przecięły się w przypadku, powinien wyjść mu naprzeciw i przypilnować, aby wrócił bezpiecznie do domu. Nikt nie mógł go tknąć, nikt nie miał prawa odebrać mu przyjemności zabicia ostatniego Asagamiego. Należał do niego, jego życie, jego śmierć były jego własnością.
    — Sora... — wibrujący szept otarł się o zwilżone językiem wargi, kiedy ciało Hinote pochyliło się nad plecami mężczyzny, zagarniając go ku sobie niczym opiekuńczy omen, okalając ciepłem drgającym na powierzchni sztywnego materiału, zatapiając się w metalowych splotach łańcucha zwisającego przez tors. Nie wiedział, jak zareaguje. Czy skamienieje w przerażeniu, czy będzie chciał uciec i zniknie w toni Tokegawy, uważając, że to jego jedyna droga ku wyzwoleniu. Wiedział jednak i był tego śmiertelnie pewien, że rozpozna głos, który wcześniej usłyszał tylko raz, ale który stał się paskudną ścieżką dźwiękową jego chylącego się ku końcowi życia.
   Prawa dłoń Isayamy przesunęła się mozolnie przez ramię swojej ofiary, pnąc się ku górze, badając wypukłość krtani długimi palcami. Lewa spoczęła stanowczo, silnie, chociaż w spokojnym trwaniu na wierzchu laski, zakrywając swoją szerokością powierzchnię ręki Asagamiego, dociskając ją do krzywizny przedmiotu. Prostując się Hinote pociągnął za sobą korpus Sory, pozwalając mu odnaleźć w obcym ciele oparcie, zamienić obawę utonięcia w zamulonej rzece na nerwowość spotkaniem z przeznaczeniem.
    — Dlaczego tak późno wracasz do domu, hmm? — wymruczał wprost w jego ucho, muskając małżowinę rozgrzanym oddechem, zapierając kciuk na żuchwie mężczyzny, zadzierając jego brodę ku górze. Gorzkawy, wręcz kadzidłowy zapach, niczym lecznicza maść, wkradł się w płuca Shū, razem z pierwszym oddechem przy skórze swojej rozkosznej obsesji. Długie kosmyki hebanowych włosów niczym pędy bluszczu, opadły kaskadą przez ramię, ścieląc się na torsie płochej zdobyczy, tonąc w zuchwałej ciemności, która zdawała się napierać na nich ze zdwojoną siłą; we wręcz namacalny sposób, ścieląc się na skórze, przylegając do niej zapowiedzią swoistego początku i zarazem końca. Byli tutaj razem. Teraz. Pierwszy raz.
   Zmysły przyciemniła nie tylko rozogniona płomieniami wspomnień chęć zemsty, ale też coś, czego nie potrafił w pełni świadomie zidentyfikować, a co osadziło się prochem i cierpkim posmakiem na czubku języka. Zarys szczęki, linia obojczyków, krzywizna szyi, wypukłość warg... Byli w tym samym wieku. Byli do siebie tak złudnie podobni. Tak boleśnie podobni. Ołowiana gruda zalegająca w żołądku zaczęła przebijać się przez wnętrze ciała Hinote, drążąc sobie drogę na zewnątrz, przedzierając się w głuchą noc, rozrywając zepchnięte na tył czaszki myśli i emocje. Tęsknił, chociaż nie chciał tego pamiętać. Cierpiał, zatruwając swoje życie brutalnością, aby tylko oderwać się od samego siebie i prawdy o tym, jak bardzo się zatracił. Jak bardzo znienawidził życia, nie mogąc dzielić go z kimś, kto miał sens, kto w jednym dotyku dłoni potrafił cofnąć każdą gwałtowną myśl. Kochał, nadal. Pomimo obcych ciał, które ulegały jego dłoniom; pomimo westchnięciom lubieżnie wsiąkającym w rzeczywistość, żałośnie drgających na ustach; które dawniej zapewniały o wspólnej wieczności.
   Opuszki bezwiednie przesunęły się przez skórę Sory, gładząc ją we wręcz czuły sposób, śledząc drganie strun głosowych, podążając za jego oddechem.
   Chciał, aby ten moment był prawdą — aby świadomość bliskości Shigeo była realna, kojąc rozwścieczone języki ognia, które smagały umierające serce; teraz uderzające mocniej o krzywiznę żeber. Tęsknie. Żałośnie. Resztką sił.
   Kochał, chociaż uczucie zalegało już tylko pleśnią w kącikach ust, stapiając się z tkanką ciała w wisielczym tragizmie.

[Ubiór + taktyczne obuwie wojskowe, skórzane rękawiczki i rozpuszczone włosy]

@Asagami Sora


Most nad kanałem Tokegawa OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita and Asagami Sora szaleją za tym postem.

Asagami Sora

11.12.22 23:15
Przez kilkanaście długich sekund mógł dziękować losowi za to ślepe szczęście, że nie wywinął orła wprost w mętną toń poruszającej się sennie przez kanał wody. Przez kilkanaście długich sekund czuł ulgę, że nadal miał stały grunt pod nogami, nawet jeśli jedną z tych nóg przeszywał silny ból – to przynajmniej znaczyło że żyje. Jego płuca napełniały się powietrzem, a nie brudną wodą pomiędzy desperackimi haustami, kiedy próbowałby pozostać na powierzchni. Gdyby wpadł do kanału, najpewniej nikt nawet nie podjąłby się jego ratowania. Powinien odsunąć się od krawędzi, póki był jeszcze w stanie utrzymać równowagę i nie plątały mu się stopy. Czuł, że zmęczenie powoli zaczyna ogarniać nie tylko jego umysł, ale również wszystkie kończyny – praca fizyczna nie pomagała ciągłemu niewysypianiu się. Przez krótki moment pomyślał, że może osiągnął już ten stan, kiedy w momencie, gdy jego głowa dotknie poduszki, odetnie go od rzeczywistości zupełnie i w końcu pogrąży się w pozbawionym koszmarów śnie.
   A potem przez ciemność wprost do jego uszu przebił się głos wypowiadający jego imię. Sora znieruchomiał akurat w momencie, w którym powinien wykonać jakiś ruch, ale po chwili było już za późno – czyjaś sylwetka wzięła go w swoje objęcia, uniemożliwiła użycie ściskanej w ręku laski i pociągnęła ze sobą do góry. Asagami nie potrafił stawić oporu, jego umysł był zbyt ociężały, miał zbyt wolne reakcje, a teraz dodatkowo sparaliżował go strach: wszystko to sprawiło, że w rękach nieznajomego pozostał wiotki niczym szmaciana lalka, mimowolnie pozwalając mu ułożyć jego ciało tak, jak tego sobie życzył. Zaczął się zastanawiać, czy to dobrze, czy źle, że jeszcze nie czuł noża w plecach albo właśnie nie nurkował twarzą w brudnej wodzie z kanału, bo to by znaczyło, że mężczyzna czegoś od niego chce. Już miał zacząć mamrotać coś o portfelu w kieszeni swojej kurtki, kiedy poczuł gorący oddech na swoim uchu, za którym szedł tak dobrze znany głos.
   Jego głos.
   Odniósł wrażenie, że jego serce na moment stanęło, żeby za chwilę zacząć bić ze zdwojoną siłą i prędkością. Posłusznie zadarł brodę do góry, kładąc tył głowy na ramieniu swojego wielomiesięcznego prześladowcy. Oto i koniec domysłów, czy był on realny, czy pozostanie w cieniu, czy się znudzi i w końcu zniknie z jego życia – nic tego, wiszące nad nim fatum właśnie się zmaterializowało, było od niego wyższe, większe i pachniało zbyt przyjemnie jak na istotę z koszmarów. Obleczone w skórzane rękawiczki palce, którymi sunął po gardle Sory, były jak najbardziej prawdziwe, prawdziwe było bijące od niego ciepło i gorąc oddechu, wciąż obecnego przy płatku ucha.
To ty – szepnął słabo, jakby z niedowierzaniem, ale jednocześnie gorzką akceptacją, że coś, co wbrew wszelkiej logice tak długo starał się wyprzeć ze świadomości, ostatecznie okazało się prawdą i realnym zagrożeniem. – Zamierzasz mnie teraz zabić? – cichy głos uleciał w zamglone smogiem powietrze Nanashi, kiedy Sora już niemal wisiał na ramieniu mężczyzny – prawdopodobnie powinien podjąć jakąś walkę, ale nie mógł się na to zdobyć, jeszcze nigdy nie czuł się tak wyzuty z wszelkich sił. Jedyny protest z jego strony to zaciśnięcie prawej dłoni, ubranej w skórzaną rękawiczkę, na przedramieniu prześladowcy, ale nawet to zrobił niewystarczająco mocno, żeby zostawić jakikolwiek ślad.
   Zlekceważył zagrożenie, które zbliżało się do niego już od wielu miesięcy, którego nie chciał nazwać i które każdorazowo wolał spychać gdzieś na granicę świadomości, bo może ta obsesja nieznajomego na jego punkcie w końcu wygaśnie. Wszystko, o czym mówił – naprawdę miał to na myśli? Dlaczego nigdy się nie zastanowił, skąd wzięła się w ogóle jego potrzeba kontaktu? Jakie emocje w nim siedziały, że postanowił się z nim skonfrontować i dlaczego właśnie teraz?
   Czy naprawdę miał dzisiaj umrzeć?
   Serce Sory tak głośno dudniło w jego piersi, że mężczyzna po prostu musiał słyszeć jego bicie. Oddech Asagamiego przyspieszył, bardzo przyspieszył, znacznie bardziej niż organizm mógł udźwignąć, ciągle chcąc więcej, choć jednocześnie wydawało mu się, że pomimo bycia na otwartej przestrzeni, brakowało tu niezbędnego tlenu, świat wokół niego w jednej chwili znacznie się skurczył. Zakręciło mu się w głowie na tyle mocno, że nawet cieszył się ze wsparcia drugiego ciała, bo w innym wypadku niechybnie osunąłby sie na ziemię. Stał za blisko krawędzi kanału. Chyba. Trudno było cokolwiek powiedzieć w tej pozycji i przy nagłych mroczkach przed oczami, nie potrafił skupić wzroku w jednym miejscu. Przez umysł Sory przemknęła niejasna myśl, że chyba hiperwentyluje i nie jest w stanie nic na to poradzić.  

@Isayama Shūsei
Asagami Sora

Gotō Keita and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

13.12.22 7:42
    To ty, wpływające do ucha rozciągnęło wargi w subtelnym uśmiechu, przebiegłym grymasie ni zadowolenia, ni rozbawienia; zawieszając się ciężko na granicy gęstych rzęs, opuszczając pergaminowe powieki do połowy lśniącej tęczówki. Nie pomylił się; to właśnie on, ten, który krążył wokół jego życia jak mamiona światłem ćma, szaleńczo tańcząca cienkimi skrzydłami w powietrzu wokół delikatnego szkła rozgrzanej żarówki. Tak długo zdawał się mu jedynie widmem, cieniem, pozostawiając po sobie liche strzępki dowodów o swoim istnieniu. Tak rozkosznie igrając na wrażliwych nerwach Asagamiego, przygotowując się na spotkanie, które miało wydarzyć się dużo później niż to, w którym brali teraz udział. Potrzebował czasu, aby wspomnienia nieco osłabły, nie paliły tak dotkliwie, liżąc rany, jakim daleko było od zabliźnienia się. Pojedyncze klatki wyrwane spomiędzy szponów pamięci, chociaż wzmacniały i karmiły nienawistny pożar wewnątrz duszy, który podtrzymywał Hinote przy życiu, musiały nieco wyblaknąć i przygasnąć. Oziębnąć; bez tego jego ofiara, słodki, zdający się niczego nie rozumieć Sora, topiłby się we własnej krwi zalewającej gardło. Nie taki koniec dla niego zaplanował. Nie popełni już żadnego błędu. Nie pozwoli, aby uciekł, ponownie, zaszywając się jak szczur, w ściekowych rurach paskudnego, odrapanego z godności Nanashi. Które tak cholernie mu obrzydło przez tęsknotę za jedyną stabilnością, jaką kiedykolwiek posiadał w życiu. Każdorazowo powrót w objęcia tej części Fukkatsu sprawiał, że Isayama wycofywał się mimowolnie we własne wnętrze. Nie potrafił jednak przyglądać się emocjom w spokoju. Nanashi trąciło śmiercią; bliską, rozpościerającą się czarnym plastikowym workiem nad ciałem ukochanego. Szarpnięciem za metalowy suwak, chrzęstem ząbków zamka, ukrywającego wypatroszone ciało.
    Ciemność, wgryzająca się żarłocznie w źrenicę, rozciągnęła się na tafli czujnych tęczówek, wprawiając je w nerwowe drganie w momencie, w którym przez ciało przebił się strumień ciepła wywołany pierwszymi przyśpieszonymi uderzeniami serca. Nie jego serca. Nerwowy rytm, z którym zdążył się osłuchać dostatecznie dobrze, aby od razu go rozpoznać i podpiąć do odpowiedniej emocji. Strach. Paniczny lęk o własne życie. Jakże patetyczne. Walka o oddech, targany myślą, że po raz ostatni ma do niego prawo.
    — No już, już... Bo odpłyniesz   — odezwał się po chwili milczenia łagodnym głosem, prawie szeptem, unosząc brodę znad ramienia Sory. Smukłe palce lewej dłoni, wsunęły się powoli pod dłoń mężczyzny, uwalniając laskę spod nerwowego zacisku. Ta opadła na pomost z głuchym stukotem, na moment przypominając im, że rzeczywistość nadal istniała, że poza nimi, wszystko toczyło się swoim stałym rytmem.
    Nie chciał tego robić, cały czas walczył ze sobą, ale podobieństwo, jakie biło od Asagamiego przybliżając go do Shigeo mamiło zmysły. Rękawiczka okalająca prawą dłoń zatrzeszczała nieznacznie, odrywając się od wibrującej krtani. Z cichym westchnieniem ścielącym się na wargach, Hinote ułożył ręce Asagamiego w swoich, składając je w łódkę, powoli zbliżając je do jego ust, zakrywając nos. Odpuścił jednak od razu dotyk, nie chcąc, aby przerażony mężczyzna wpadł w jeszcze większą panikę, myśląc, że ten próbuje go właśnie udusić. — Oddychaj przez dłonie. Razem ze mną   — gładkim, posuwistym ruchem, płynnie przedzierającym się przez grudniowy mrok, prawa dłoń Isayamy przylgnęła do klatki piersiowej Sory, pozwalając jego plecom, w pełni zaprzeć się na szerokim torsie.  — Powoli   — pogłębiwszy swój własny oddech, Shūsei starał się nie zwracać uwagi na gwałtownie bijące serce pod dłonią. Starał się nie myśleć. Odciąć. Głęboki wdech przez usta, krótkie zatrzymanie i wypuszczenie powietrza przez nos. Tylko tyle... aż tyle. Powolnie, spokojnie, jakby każdego dnia miał do czynienia z podobnymi sytuacjami. I nie było to kłamstwem. Przytrzymywanie innych przy świadomości, kiedy ostrze noża zagłębiało się pod kolanem, przebijając się przez warstwę gęstego tłuszcz, wprost do stawu, było... normą. Bo taka była praca, bo tego wymagała sytuacja, bo tylko w ten sposób mógł wyciągnąć z innych coś więcej, tak paskudnie ważne informacje, których potrzebował on, albo ktoś z Shingetsu. Nie zabić, ale zagrozić na tyle dotkliwie, aby każdy zastanowił się tysiąckrotnie, czy woli do końca życia powłóczyć kończynami, czy jednak mieć jeszcze szanse następnym razem uciec, kiedy liżące nienawiścią spojrzenie Isayamy, ponownie opadnie ciężko na twarz, wżerając się niczym kwas w pory skóry, tnąc przez ścięgna i wsiąkając boleśnie w kości.
    — Sora... Nie mam na to teraz najmniejszej ochoty. To czysty przypadek, że się tutaj spotykaliśmy. Byłem dzisiaj trochę zajęty. Bez chwili wolnego, żeby nawet zajrzeć do kwiaciarni. Szukałeś zapałek? —Wwyczuwszy, że ten nieznacznie się uspokaja, szatyn wyciągnął głębiej swoją lewą przegub, ujmując prawe ramię Asagamiego przykrywając jego łagodne zaokrąglenie szeroką dłonią, obracając korpus frontem ku sobie. Subtelny krok w tył. Ot, dla bezpieczeństwa, jeżeli ten postanowi osunąć się w dół i wylądować w zamszonym i zamulonym ścieku sunącym niemrawo z gęstym chlupotem pod ich stopami. Dzieliły ich centymetry. Krótkie, urywane jeszcze przed momentem szarpanym oddechem centymetry, które mąciły w umyśle oprawcy, mieszając teraźniejszość z przeszłością.
    — Lepiej? — prawa dłoń opadła na lędźwie Sory, zapewniając mu pewniejsze oparcie, kiedy to piwne oczy zawirowały na linii brwi, płynnie wędrując przez grzbiet nosa, ku wargom. Nie pozostały tam jednak na długo. Isayama spozierając spod przymrużonych powiek, zawiesił czarne i połyskliwe niczym świeży asfalt źrenice w przepastnej toni spojrzenia Asagamiego. Zbyt podobni... Byli do siebie zbyt podobni. Jakby część jestestwa Shi wyrwała się z niego w momencie śmierci i zespoliła z ciałem oraz tonem głosu kogoś, kto przecież był częścią jego agonii. 
    — Wiedziałam! Wiedziałam, że to Ty! Wszędzie rozpoznam Twój głos, Hinote... — piskliwy głosik przebił się przez chlupot wody, rozdzierając ciszę, ścieląc się w niej karykaturalnie radosnym tonem. Ramiona, które dotychczas spoczywały rozluźnione, spięły się gwałtownie, a palce wolnej dłoni ujęły podbródek mężczyzny, przytrzymując go w bezruchu. Czy był medium? Miał wątpliwości. Tej informacji nigdy nie udało mu się zdobyć; ale wypadek, o którym przecież wiedział oraz przeżycie pożaru, musiały doprowadzić mężczyznę do granicy rozdzielającej świat żywych od martwych, ofiarowując mu nowe życie, którym może i starał się cieszyć z samego początku. — Patrz na mnie  — nakazał, choć głosem spokojnym i przyciszonym, a jednak szorstkim, niepozwalającym na jakikolwiek sprzeciw. Nie mógł jej zobaczyć. Nie Ikue, która była podobna bardziej do spuchłego, truchła topielca, niż zapewne niegdyś pięknej, młodej kobiety.
    — Zapomniałeś o mnie? Stęskniłam się za naszymi rozmowami. Nikt do mnie teraz nie przychodzi. Jest nas coraz mniej. Tsunami ostatnio... ostatnio trochę szaleje. A byliśmy grzeczni... To znaczy, ja byłam — głos yurei kręcił się w mamrotaniu, podekscytowany, kiedy to gnijący korpus uwiesił się na ostrym brzegu kładki, sięgając ramionami głębiej ku brudnemu i wydeptanemu centrum pomostu. 
    — Nie mam teraz czasu — zapewne już dawno wziął go za psychopatycznego wariata, mając ku temu wiele powodów; więc rzucanie słów w eter, nie powinno być dla Sory zaskoczeniem, przynajmniej w rozeznaniu Shūseia. Dlatego też przechylając głowę subtelnie w bok, wbił niechętne spojrzenie w dół, wprost w ziejącą pustką, pyzatą od śmierdzącej wody Tokegawy twarz yurei.
    — Widzę... Warto? Nawet jak nie warto, to w sumie warto. Tak czy siak... Co ja chciałam. Już wiem. Nadal cisza w eterze, że tak powiem. Fajnie by było, gdybyś wpadał częściej. Zdążymy się pożegnać w razie, jak i mnie drapną. Ale wolałabym nie, bo wiesz, ktoś musi żałośnie zawodzić, a nikt nie jest w tym tak dobry, jak ja. Ale tak, tak, już, już... znikam — i nieporadnym ruchem, żałośnie wręcz osunęła się w dół, niknąc równie szybko, jak się pojawiła. Ikue, gadatliwa, rozedrgana w delikatnym śmiechu, porzucona po brutalnym gwałcie właśnie tutaj, w przejściu, gdzie przecież ktoś powinien jej pomóc, zamiast zepchnąć rzężące dziewczę w głębinę szlamu. A może była to forma pomocy? Litościwe ukrócenie cierpienia. Przynajmniej tego cielesnego.
   Zwilżywszy usta językiem, obijając przy tym obręczami kolczyków o zęby, Hinote powrócił wzrokiem ku Sorze, biegnąc jednak myślami przez słowa yurei, chłonąc je ze swoistą delikatnością, która osiadła na gładkim czole. Cisza w eterze. Nie wrócił.
   Palce okalające szczękę Asagamiego zwolniły swój uścisk, kiedy to kciuk na krótki moment musnął jego dolną wargę w zamyśleniu. Nie wrócił... Nie w formie, na którą był przygotowany Isayama. Tej, którą miał teraz przed sobą nie przewidział.

@Asagami Sora


Most nad kanałem Tokegawa OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita and Asagami Sora szaleją za tym postem.

Asagami Sora

18.12.22 1:49
Oddychanie jeszcze nigdy nie należało do tak trudnej czynności. Starał się, próbował, nabierał przecież powietrza w płuca, tylko ono zdawało się nie spełniać swojej podstawowej roli, nie dostarczało tlenu – czuł się jak ta ryba wyciągnięta z wody: próbował odetchnąć, ale to nie wystarczało, ciągle było za mało, zbyt mało, żeby przyniosło ulgę. To wcale nie pomagało ogarniającej go panice, że lada chwila straci przytomność, straci panowanie nad tym, co się z nim dzieje i nieznajomy będzie mógł zrobić z nim wszystko, Sora stanie się zbyt bezbronny, żeby jakkolwiek temu zaradzić. Umysł wcale jednak nie chciał się skupić na tym, żeby go wyciągnąć z problemu, jeśli już, czuł, że tylko go pogrąża. Asagami widział, że mgła wokół niego się zacieśnia, zbliża coraz bardziej, aż prawie czuł ją w swoim gardle. Uścisk w klatce piersiowej tylko się zwiększył, napięcie w mięśniach jego ciała również, mroczki przed oczami niebezpiecznie się zagęściły – zdawał sobie sprawę z tego, że jest źle. Wyczuwał wibracje głosu mężczyzny, ale nie potrafił już rozpoznać słów albo ich sens po prostu mu umykał, Sora nie był pewny, jego umysł był zbyt zajęty strachem, żeby skupić się na czymkolwiek innym.
   Dłonie złożone w łódkę wydały mu się głupie, niedorzeczne, jak to miało mu pomóc, skoro tylko ograniczyłby sobie dopływ tlenu? Chciał go więcej. Potrzebował czegoś, co go przytrzyma na powierzchni, bo w tym momencie Sora czuł, jak ciemność coraz ciaśniej owija wokół niego swoje ramiona i ciągnie w dół, szepcząc cicho o zaprzestaniu walki i odejściu razem z nią. Z sekundy na sekundę wydawało się to być coraz lepszym pomysłem, może przyniosłoby mu to ulgę, chwilę wytchnienia…
   … ale może nie w jego obecnym położeniu.
   Ostatnim wysiłkiem przytomnej strony jego umysłu podjął działanie, które, tak mu się wydawało, mogło zrobić różnicę, mogło pomóc. Nieporadnie obrócił się twarzą ku nieznajomemu, natychmiast do niego przylegając z powrotem, bo czuł, że jeśli straci w nim oparcie, to wyląduje na mokrej od niedawnego deszczu ziemi. Opadł ciężko czołem gdzieś w okolicach jego obojczyka, z prawej ręki z pomocą zębów ściągnął rękawiczkę i położył dłoń płasko na klatce piersiowej mężczyzny, dokładnie nad miejscem, w którym bije serce.     Znalazł to, czego potrzebował.
   Uziemienie.
   Chłonął bijące od niego ciepło, ale najważniejsze – wsłuchiwał się w miarowe uderzenia najważniejszego organu w ciele, a to biło mocno, pewnie, zupełnie niewzruszone wydarzeniami dzisiejszego wieczora. To dobrze, nadawało rytm, na którym faktycznie mógł się skupić, dzięki któremu mógł się odnaleźć. Po kilku bardzo długich chwilach oddech Sory zaczął w końcu spowalniać, wyczuł głębokie oddechy nieznajomego i starał się je naśladować, nieco ślamazarnie, ale bez żadnego rozpraszania odzyskując w końcu władzę nad własnym ciałem i umysłem. Zaczął rejestrować więcej bodźców wokół niego: do jego nozdrzy dotarł znowu zapach prześladowcy, zwielokrotniony o tyle, że właściwie trzymał nos w połach jego płaszcza, na czole czuł odgniecenia od materiału, a lewą dłoń w dalszym ciągu trzymał kurczowo zaciśniętą na jego ramieniu, tak samo jak prawą na klatce piersiowej. Przez dłoń na lędźwiach przylegał do niego właściwie całym ciałem. Kiedy to sobie uświadomił, od razu oderwał się od niego na tyle, na ile pozwalały mu miękkie nogi, czyli właściwie prawie w ogóle. Dzieliły ich centymetry.
   ”Lepiej?”
   – Tak, dzięki – wymamrotał odruchowo, zastanawiając się od razu, dlaczego w ogóle mu dziękował, skoro cała ta sytuacja była całkowicie jego winą. Dopiero po chwili zorientował się, że właśnie patrzył na twarz kogoś, kto przez tyle miesięcy jawił mu się jedynie cieniem, bezcielesnym głosem, widmem gdzieś na granicy postrzegania. Zjawa w końcu otrzymała nie tylko ciało, ale też rozpoznawalne rysy, coś, co mógł zapamiętać, odtworzyć w pamięci, wystrzegać się jak ognia. Bardzo dosłownie. Sora chłonął widok przed nim, wpatrując się w mężczyznę wyjątkowo intensywnie, choć wzrokiem jeszcze trochę rozkojarzonym, zdając się kodować w pamięci każdy centymetr jego twarzy, każdy mięsień, każdą zmarszczkę, każdą niedoskonałość, jaką tylko mógł wypatrzeć w otaczającym ich półmroku.
   Nie trwało to jednak długo, bo już po chwili ciszę przerwał skrzekliwy głos, a Asagami poczuł pnące się po kręgosłupie nieprzyjemne wrażenie, oznaczające tylko jedno: za nim znajdowało się yurei. Całe jego ciało w jednej chwili znów napięło mięśnie do maksimum, a on w jednej chwili utkwił wzrok w jednym punkcie gdzieś przed sobą, już nawet nie w twarzy swojego prześladowcy, ale po prostu w oddali. Odzyskana kontrola nad oddechem znów stanęła pod znakiem zapytania, ale Sora całym sobą skupił się na tym, żeby ją utrzymać – paradoksalnie pomógł mu tym sam jego prześladowca, ponieważ jego palce zaciskające się na podbródku Asagamiego stanowiły idealny punkt, wokół którego mógł skupić swoje myśli. Szczególnie tę najważniejszą – czy mężczyzna również był medium? To chyba było nawet głupie pytanie, skoro yurei odezwało się bezpośrednio do niego, nazywając go Hinote, jednocześnie sugerując, że rozmawiali wcześniej nie jedynie raz, a wielokrotnie. Od zmarłych można było wyciągnąć wiele informacji, dusze stanowiły też dobry materiał na szpiegów… Myśli Sory galopowały, kiedy z całych sił starał się skupić na słyszanych słowach, a nie własnym pragnieniu jak najszybszego oddalenia się z tego miejsca. “Nadal cisza w eterze?” Czyli naprawdę zrobił z yurei swoich szpiegów, skoro spodziewał się coś usłyszeć. Tylko dlaczego w Nanashi, skoro po samym jego wyglądzie można było stwierdzić, że zwyczajnie nie należał do tego miejsca.
   Kiedy yurei zniknęło w odmętach wody, ponownie skupił wzrok na twarzy mężczyzny, akurat w momencie, w którym oblizywał on usta, a na jego języku przez moment zobaczył… Sora zmrużył oczy dla lepszej widoczności. Obręcze na języku? Kolczyki? Wpatrywał się w jego usta jeszcze przez dłuższą chwilę, bo myśli znów rozpierzchły mu się na boki i zajęło mu dłuższych kilkanaście sekund, żeby zebrać się do kupy i stwierdzić, że znajdują się zdecydowanie zbyt blisko siebie. To krótkie muśnięcie palca na jego dolnej wardze… Asagami oderwał się od mężczyzny, robiąc parę chwiejnych kroków w bok, byleby tylko zwiększyć odległość pomiędzy nimi. Od razu poczuł różnicę, bez niego zrobiło się jakoś tak wyjątkowo zimno.
Ja nie chcę ciebie… – Widzieć na oczy? Mieć w pobliżu? – Musisz mnie… – Zostawić w spokoju? Skup się, Sora, bo uciekają ci nie tylko słowa, ale też cała konstrukcja zdania.Ja muszę… być… iść… nie wiem, nie dotykaj. – Ale trudno było cokolwiek powiedzieć, skoro język i w ogóle mózg zdawały się przejąć tendencję całego ciała do pozostania wiotkim i ledwo sprawnym. Walcząc z poczuciem galaretowatych nóg, Asagami zrobił parę kroków do przodu, z determinacją chcąc przejść jak najdalej po kładce. Schodząca z ciała adrenalina wcale mu niczego nie ułatwiała. Tylko dlaczego schodziła właśnie teraz, dlaczego nie mogła jeszcze przez parę minut pomóc mu oddalić się od nieznajomego, dlaczego jego umysł stwierdził, że zagrożenie już minęło, skoro stało kilka kroków od niego?
   – Hinote… to pseudonim? – odwrócił się do niego ponownie, kiedy znalazł się mniej więcej w drugiej połowie mostu, a jego myśli zaczynały odzyskiwać płynność. – Dowiem się kim jesteś i skąd jesteś, zedrę z ciebie tę anonimowość – zapowiedział mu, wcale nie jako groźbę, a jedynie fakt, efekt podjętej decyzji. Wizyta znajomego yurei przyniosła jednak jakieś korzyści, teraz miał nie tylko jego twarz, ale także przezwisko i głęboko wierzył, że to pomoże mu dowiedzieć się, kim mężczyzna tak naprawdę jest. Może to rzuci światło na całą sytuację i może dzięki temu Sora przestanie błądzić jak dziecko we mgle.
Ale skoro spotykamy się twarzą w twarz… może w końcu powiesz mi, czego chcesz, do czego dążysz i dlaczego to wszystko robisz? – wpatrywał się w niego przez chwilę z namysłem, żeby znowu zrobić parę kroków, ale tym razem w jego kierunku, skracając dystans, który przed chwilą starał się budować. – Nie znam cię, więc skąd ty znasz mnie, że obrałeś mnie sobie za cel? Bo ja naprawdę mam tego dość – zakończył szeptem, kręcąc głową, wyraźnie wykończony, wyraźnie ledwo trzymający się na nogach. Bardzo przydałaby mu się jego laska, ale ta dalej tkwiła pod nogami Hinote. Razem z rękawiczką, w której ukrywał brak dwóch palców. Jednak nie chciał znowu wchodzić z nim w kontakt, może dojdzie jakoś do swojego mieszkania bez żadnego wsparcia, ewentualnie przeleży twarzą w błocie do rana gdzieś po drodze, na tym etapie było mu naprawdę wszystko jedno.

@Isayama Shūsei
Asagami Sora

Gotō Keita and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

21.12.22 3:26
    Piwne tęczówki mężczyzny zaparły się na ustach Sory, kiedy w przebłysku nocy, białe zęby ujęły w swój zacisk fakturę rękawiczki. Przez całe ciało Hinote przeszedł niespodziewany dreszcz, jakby nagle ktoś wyrwał spomiędzy zaciśniętych palców drążek kontroli pojazdu. Dreszcz, który zamknął i zdusił w napiętych mięśniach, nie pozwalając mu szarpnąć żywym ciałem. Czoło zapierające się na jego torsie, tak bardzo podobne do tego, z którego odgarniał zlepione potem strąki włosów. Ciemne, smoliste kosmyki, których fakturę znał na pamięć.
    — Spokojnie... Już, spokojnie  — wymruczał półszeptem, nieśpiesznie, omamiony chwilą, delikatnie przeprowadzając palce przez kark Asagamiego, pnąc się paliczkami przez linię jego szyi ku górze, zaokrąglając swój głos, pozwalając mu wybrzmiewać zbyt łagodnie. Amforyczny zapach wkomponowany w skórę dłoni Sory, wgryzał się w tkaninę, przesiąkając nią na wskroś, zapamiętają ruchy, jego walkę o każdy kolejny oddech. Pozostawiając wonny szlak na materiale; kiedy serce przyśpieszyło, gwałtowniej zaznaczając swój rytm na ścianie żeber, odciskając się masywnym mięśniem na bieli kości, jakby na nowo odzyskało sens bicia, istnienia w powojach zgorzkniałej egzystencji.
    Martwa, zwęglona źrenica wbijała się w granat tęczówki, przechodząc przez nią niczym pocisk, chłonąc w siebie subtelne, błękitne włókna przeplatające się z ciemnością nocy, która siąknęła w rozedrgane zmęczeniem spojrzenie Sory. Dlaczego tak bardzo tego teraz potrzebował? Próbując odnaleźć znajomość w obcym obrazie oczu. Pozornym chłodzie, który przecież tak idealnie komponował się z ognistą obręczą migoczącą nerwowo wokół jego własnej źrenicy. Zawsze ze sobą walczyli; jak ogień i woda, wzbijając w powietrze tumany gęstej pary, rozgrzewającej subtelną fakturę skóry policzków, pergaminowych powiek i czół zaciętych w łagodności, która nie przystała awanturze. Zęby Isayamy zagryzły się na dolnej wardze, kiedy tylko głos bruneta przeciął nocną ciszę Nanashi, zagarniając milczenie śniących w swoje ramiona, jakby wszystko to, co tkała dla nich ta zatęchła dzielnica, należało tylko do niego. Nie chciał go tracić. Nie teraz. Nie ponownie. Nie uda mu się utrzymać na powierzchni smoły i gęstej benzyny bez jego dotyku. Nawet jeżeli miał być wulgarny i nienawistny. Potrzebował go. 
    Spojrzenie. Zawieszone na języku; spojrzenie, które znał, a które zdawało się nowym. Jakby po raz kolejny musiał prezentować się w całej okazałości, próbować przekonywać do siebie dawno utraconą miłość, nęcić ją na nowo, rozbudzać ponownie namiętny płomień. Nie przeszkadzało mu to. Gdyby tylko poprosił, gdyby tylko wyszeptał, chociaż skrawek swojego pragnienia, był w stanie ofiarować mu lepkość własnego powietrza, wygrzebanego z samego dna płuc — ofiarować mu swój ostatni oddech.
    Shu... dlaczego?
    Nie wiem.
    „Ja nie chcę ciebie…"
    Chcesz...
    „ Musisz mnie…”
    Nie, nie muszę, Sora.
    „... nie dotykaj.”
    Będę. Zawsze. Jak dawniej.
    Spoglądał w spokoju na jego skołowanie, obie dłonie układając w kieszeniach płaszcza. Jego obecność nie była teraz potrzebna. Zarysowywał się jedynie wysmukłym spięciem na tle migających od niechcenia świateł latarni, które ledwo sięgały pomostu. Był. To było najważniejsze. Każdy ruch mężczyzny, pomimo gorączkowej szamotaniny z własnymi myślami, którą przecież tak doskonale znał, odbijał się w obsydianowych źrenicach, tłocząc je w zwoje pamięci. Klatka po klatce, powtarzając film, który widział już tysiąckrotnie. Na nowo przeżywając swoją miłość. Na ułamek sekundy wciśniętą w ciasny kąt, zagrzebaną w koronkach żałoby. Stęchłym powietrzu układającym się w świątyni, między wysokimi płomieniami świec, drgających w pocałunku powietrza. Ostatnie pożegnanie.
    „Hinote… to pseudonim?"; akurat, kiedy ramie sięgało ku zbutwiałym deskom, zagarniając w szeroką dłoń rękawiczkę i zakrzywienie laski. Pozwolił mu mówić. Wiedział, że potok słów, którego nie kontrolował, regulował nerwowość, która zaraz miała opaść, ścieląc się rumieńcem na bladych policzkach.
    " ... czego chcesz."
    Ciebie.
     "... dlaczego to wszystko robisz?"
    Dla Ciebie.
    Milczał.
    Laska zawisła przewieszona przez ramię, zapierając się na sztywnym materiale płaszcza, kiedy to w grobowym milczeniu i ze wzrokiem wbitym w dłoń Sory, Hinote nader subtelnie pełznął palcami przez jego nadgarstek.
Nie ruszaj się, proszę...  — język zapierając się na podniebieniu, starał się przerobić każde kolejne słowo, ubierając je w efemeryczną łagodność. Potrzebował tylko tego momentu, tej jednej chwili, aby oddzielić Shigeo od Sory i pozwolić sobie na zbliżenie się do tego drugiego, wiedząc, że ten pierwszy chciałby, aby ten, chociaż jeszcze przez krótki moment swojego życia zaznał prawdziwe szczęście. Namiastkę, która zrekompensowałaby lata walki i odsuwania na tył czaszki cierpienia, które przeżerało duszę i paliło kości, sprawiając, że człowieczeństwo przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jesteś mój. Tylko mój. Zbliżając dłoń Asagamiego ku swoim ustom, Isayama nieśpiesznie ucałował wierzch jego dłoni, nie odrywając skrzącego się spojrzenia znad linii jego wzroku. Pocałunki, które bardziej przypominały muśnięcie, naznaczyły drogę do jego nadgarstka, kiedy wolne paliczki, w ruchu wprawnym, chociaż ospałym, nasuwały materiał rękawiczki na jego palce; puszki dociśnięte do wewnętrznej, miękkiej i wonnej strony dłoni, napierając na jego skórę. Stanowczo chociaż opiekuńczo. Nie, nie chciał go stracić. Nie teraz.  — Patrz mi w oczy, Sora.  — Bo wiem, kim jesteś i co zrobiłeś, ale na skraju świadomości, pomiędzy szaleństwem i pożądaniem, oddaniem i służebną przychylnością, jestem w stanie Ci teraz wybaczyć. Głos ocierał się o krtań, niesiony na swobodnym oddechu, chociaż serce kołatało w klatce piersiowej, jakoby na nowo tchnięto w nie życie, rozpalono płomień, który nie sięgał ku niemu przez całą zmarzlinę wieczności. 
    — Pozwól, że powoli będę odkrywał przed Tobą prawdę  — kiedy skórzany kraniec rękawiczki schował się pod rękawem wierzchniego odzienia mężczyzny, Hinote smukłym ruchem przesunął dłonią przez jego przedramię, ujmując krągłość stawu barkowego, palcami sięgając głębokiej, ku obojczykom skrytym pod połami materiału, który niósł na sobie wspomnienie kwiatów. Chciał go chłonąć, pozwolić mu istnieć wraz z każdym oddechem, który opuszczał jego płuca. Zbliżywszy się do niego w chwilowej fascynacji, Isayama zaparł lewą dłoń ponownie na jego lędźwi, nieznacznie przyciągając go ku sobie, zapraszając w swoje ciepło. Nie zastanawiając się dwukrotnie, dłoń z ramienia przesunął przez szyję w geście czułym, delikatnym, jakby miał do czynienia z najdelikatniejszym ze wszystkich kwiatów, jakie tylko wcześniej pielęgnowały jego dłonie. Długimi palcami zaparł się na jego podbródku, układając wargi w kąciku ust, składając w nim pierwszy, a zarazem tysięczny pocałunek. Jesteś mój. Już na zawsze.
    — Odprowadzę Cię.  — Wyszeptał tuż przy małżowinie ucha Asagamiego, wręczając mu laskę i płynnym ruchem zawijając jego przegub pod ramię, przemawiając tonem, któremu nie dało się sprzeciwić, a który zarazem ścielił się w uchu czułością.

@Asagami Sora


Most nad kanałem Tokegawa OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita and Asagami Sora szaleją za tym postem.

Asagami Sora

15.01.23 10:28
Mężczyzna nie zareagował na żadne jego słowo. Nie odpowiedział na ani jedno pytanie, chociaż przecież musiał je usłyszeć, bo wyglądał na wyjątkowo przytomnego, jego oczy zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem. Nie był to jednak gniew, nie, Sora wiedziałby, gdyby to był gniew, wyuczył się odczytywać nawet dobrze ukrywane oznaki byle poirytowania, gniew od razu rzuciłby się w oczy. Nie, to było coś innego, coś, czego nie potrafił uchwycić ani tym bardziej nazwać, coś, czego zupełnie nie rozumiał. Coś, co sprawiało, że Hinote stał spokojnie w miejscu, biernie, ale pewnie, z wyjątkową cierpliwością wobec wszystkich słów, jakie Asagami na niego zrzucił – zupełnie niczym kamienny posąg, zmurszały, trwający w bezruchu, łapiący go jedynie spojrzeniem.
  Sora nie był gotowy na taki brak odpowiedzi – chciał wyjaśnienia, reakcji, czegokolwiek, poza ciszą i skupionym na nim wzrokiem. Już lepiej przyjąłby drwinę, uniesiony kpiąco kącik ust, błyszczące złośliwością oczy – przecież dokładnie tak go sobie wyobrażał – ale takiej postawy się nie spodziewał. Może dlatego pomimo ogólnego zmęczenia całego ciała, czuł pełznącą tuż pod skórą frustrację, która powoli, ale wyraźnie zaznaczała swoją obecność. Może też dlatego sam nie zareagował na jego ruch, kiedy mężczyzna najpierw schylił się po coś, co leżało na ziemi, a co okazało się jego własnością, a potem do niego podszedł, skracając dzielący ich dystans, a nawet kompletnie go niszcząc przez wejście z nim w bezpośredni kontakt. Znowu.
  Nie chciał tego.
  Nie miał jednak wyboru, nie kiedy jego ruchy były tak do tyłu za myślami, że kiedy pierwsze “nie” pojawiło się w umyśle Sory, usta Hinote już delikatnie muskały skórę jego dłoni, tą zniszczoną przez detergenty, naznaczoną płomieniami i pozbawioną dwóch palców dłonią. Tą, którą zawsze ukrywał przed wzrokiem innych. Oczy Asagamiego zrobiły się okrągłe niczym spodki, a rosnąca w nim frustracja została wyrzucona z jego ciała z siłą nadjeżdżającego pociągu – na jej miejsce wkroczył szok, któremu na ogonie siedział wstyd, powoli odmalowujący się na policzkach Sory czerwienią, zagarniającą dla siebie coraz więcej miejsca na skórze.
  Odwrócił wzrok, chcąc uwolnić się od spojrzenia mężczyzny, od wstydu i dyskomfortu, jakie ze sobą niosło, ale także od nagłego poczucia onieśmielenia. Dopiero teraz, kiedy Hinote znajdował się w tak małej odległości od niego, widział intensywność, z jaką patrzył mu w oczy, widział wewnętrzny płomień, który zdawał się spalać go od środka, co jednak w jakiś sposób tylko dodawało mu siły. Przez umysł Sory przemknęła niejasna myśl, że jeśli nie będzie ostrożny, ten ogień go pochłonie i spopieli doszczętnie.
  Jego oddech parzył.
  “Patrz mi w oczy, Sora.”
  Głos mężczyzny brzmiał miękko, ale miał siłę rozkazu, któremu Asagami w obecnym stanie nie potrafił się sprzeciwić, dlatego posłusznie znów spojrzał w ciemne, wypełnione płomieniami oczy Hinote.
  Nie ma ucieczki.
  Czemu o tym pomyślał?
  Gorący oddech Hinote zastąpiło przyjemne ciepło rękawiczki, ale mężczyzna nie pozwolił mu zwiększyć pomiędzy nimi dystansu nawet po zakończeniu zdecydowanie zbyt dłużącego się procesu zakładania tej rękawiczki. Jego następne słowa sprawiły, że Sorze udało się wyrwać ze stuporu, w jakim zdawał się trwać do tej pory, ponieważ wewnętrzny protest na tę wypowiedź okazał się na tyle silny, że udało mu się na chwilę wybić ponad taflę zmęczenia.
  – Co? Nie, to trwa długo, zbyt długo – mamrotał, kręcąc głową – jestem już tym zmęczony… jestem taki zmęczony… – zakończył szeptem, nie będąc do końca pewnym, czy jego ostatnie słowa odnosiły się do wypowiedzi mężczyzny, czy do swojego obecnego stanu. Zamknął oczy, tylko na chwilkę, żeby zebrać się w sobie, znaleźć gdzieś te resztki sił, które pozwolą mu stawić opór mężczyźnie i pomogą dotrzeć do mieszkania, ale ten plan bardzo szybko się rozmył, kiedy tylko przez materiał kurtki poczuł, jak znowu znalazł się blisko źródła ciepła. I choć przez myśl mu przemknęło, że to konkretne źródło ciepła mogłoby go zostawić w spokoju, instynktownie, nadal z zamkniętymi oczami, zbliżył się do mężczyzny całkowicie dobrowolnie, choć z niemałą pomocą dłoni, którą znów poczuł w dolnej części swoich pleców. Nieważne, ważne było to, że mógł się ogrzać, bo noce w tej porze roku bywały bardzo zimne, a on przez zmęczenie temperaturę odczuwał jeszcze dotkliwiej, zupełnie jakby jego ciało zrezygnowało z prób utrzymania ciepła i skupiło swoją uwagę na zadaniu, jakie przed nim postawił: na powrocie do domu. Chłonął ciepło Hinote bardzo zadowolony z faktu, że mężczyzna nic nie mówił i nigdzie na razie się nie wybierał; po prostu beztrosko stał przed nim, ślamazarnie rozważając, czy ponownie oparcie czoła o jego ramię będzie dobrym pomysłem. Nie zdążył przemyśleć tego do końca, bowiem poczuł na szyi niezwykle delikatny dotyk palców, a zanim doszedł do wniosku, że warto sprawdzić dlaczego jest taki delikatny i dlaczego akurat tam, poczuł na twarzy gorący oddech, a potem jak coś równie gorącego, ale miękkiego, styka się z jego skórą dokładnie w kąciku ust. Było to odczucie, które jego mózg połączył z tym, jakiego doświadczał, kiedy Hinote zakładał mu rękawiczkę, więc natychmiast otworzył oczy, a gdy przekonał się, że miał rację, że mężczyzna faktycznie właśnie go pocałował, oczy Sory zrobiły się jeszcze większe.
  Dłonią niezdarnie klepnął go w klatkę piersiową.
  – Nie pozwoliłem ci na to… – wymamrotał, marszcząc brwi w wyrazie jawnego oburzenia – dlaczego to zrobiłeś? – wyburczał, chcąc się od niego oddalić zdecydowanym krokiem, ale Hinote miał inne plany, a Sora nie był w stanie przeciwstawić się jego sile.
  Ścisnął w ręce swoją laskę, niezgrabnie włócząc nogami i uwieszając się na ramieniu mężczyzny może nieco bardziej niż faktycznie potrzebował, albo właśnie dokładnie tyle, ile potrzebował, gdy wybrał skupienie się na swojej gniewnej przemowie, zamiast na samym chodzeniu i temu, gdzie w ogóle idą.
  – To jest… gdzie moje prawa… a gdyby tobie ktoś tak naskakiwał? – gderał, najwyraźniej oburzony pocałunkiem jeszcze bardziej niż wskazywała na to jego pierwsza reakcja. – To intymne… nie dla ciebie… mówię nie – tłumaczył mu nieporadnie dalej i choć w głowie Sory jego wypowiedź miała sens, problemem okazało się ułożenie spójnej wypowiedzi, kiedy jego ciało prawie odmawiało współpracy, a umysł działał zbyt ociężale i to trudniej o tyle, że bijące od mężczyzny ciepło sprawiało, że myśli rozjeżdżały mu się jeszcze bardziej. – Więcej nie próbuj.
  Cała drogę Asagami wyrzucał z siebie podobne urywki zdań, których ogólny sens układał się mniej więcej tak, że nie życzył sobie podobnych zachowań, nie uważał tego ani za zabawne, ani odpowiednie i że Hinote w ogóle nie powinien tak chodzić i robić, co tylko zapragnie. Zamilkł dopiero wtedy, kiedy rozpoznał, że zbliżają się do wejścia na klatkę schodową jego bloku. Na jej widok odepchnął mocno od mężczyzny, pomagając sobie dodatkowo laską i podszedł do drzwi wejściowych, gdzie jednak się zatrzymał i obrócił w stronę Hinote. Oparł się ciężko plecami o ścianę i długo patrzył na niego zupełnie bez słowa, ale najwyraźniej nad czymś intensywnie myśląc. Jak powinien zakończyć to spotkanie? Powinien jeszcze coś powiedzieć, podziękować za pomoc, kazać spadać, bo to wszystko jego wina? Zażądać odpowiedzi na któreś z jego poprzednich pytań, tych, które zadał mu na moście, a które on kompletnie olał? Kazać mu zostawić go w spokoju? Wszystko na raz? Nie wiedział. Milczał.
  Utkwił w nim intensywne spojrzenie, znów chłonąc całą jego sylwetkę, znów starając się go zapamiętać. Czuł niechęć, głęboką niechęć, która wynikała z wielu składowych; była efektem ich wielomiesięcznej znajomości. Asagami mierzył go chłodnym spojrzeniem, może nieco nieprzytomnym i rozkojarzonym, ale zdecydowanie mało przyjaznym, z jakimś rodzajem uprzedzenia i zacietrzewienia. W dalszym ciągu się nie odzywał, zastanawiając się, jak chciałby zakończyć to spotkanie. Jednak im dłużej mu się przypatrywał, tym mniej zwracał uwagę na całość, a skupiał się tylko na oczach. Nigdy nie widział takich oczu, żadna z osób, które poznał do tej pory, takich nie miała: pełnych ognia, których obręcze faktycznie mógł zobaczyć wokół jego źrenic; pełnych niszczycielskiej siły, płonące determinacją i jakiegoś rodzaju szaleństwem; wskazujące na niemożność okiełznania ich właściciela, choć jednocześnie Sora odniósł wrażenie, że był świadkiem, jak Hinote sam tamował dla niego siejącą spustoszenie falę gorąca.
  – Hinote… – wymruczał na głos w głębokim zastanowieniu. – Pasuje ci ten pseudonim.

@Isayama Shūsei
Asagami Sora

Isayama Shūsei ubóstwia ten post.

Isayama Shūsei

21.01.23 12:59
Marne światło smużyło się przez powietrze, zdając się odległym i zimniejszym od temperatury, która muskała skórę. Mimo wszystko — nadal było światłem, które ospale podbijało zaróżowione policzki Sory, odbijając ich obraz w czarnych źrenicach Hinote niczym w dwóch gęstych taflach lśniącej ropy naftowej, wpływając głębiej, brodząc ku umysłowi, wgryzając się w niego, rozpychając i zajmując całą jego przestrzeń. Jak uroczo... Jak delikatnie i nieśmiało potrafił się zachowywać. Uciekać spojrzeniem jak płochę zwierze, nie potrafiąc jednak ukryć tej słodkiej czerwieni rozlewającej się na bladości twarzy. Chciał ją spijać, dotykać, karmić się nią. Chciał jej więcej. Namacalniej. Tańczącej na brzegu ucha, ciepłem spływając przez kark, który przykryłby swoją dłonią. Chciał poczuć pod palcami wypukłość każdego kręgu, usłyszeć oddech, który urywałby się i kończył na linii jego własnych warg.
       Uspokoić myśli...
       Spodziewał się, że mężczyzna zacznie się wyślizgiwać, zdzieli go przez pysk i odejdzie. Wiedział, że mu na to nie pozwoli, ale był przygotowany na większy opór. Czuł i dostrzegał drżącą frustrację zmieszaną z lękiem. Przecież jeszcze przed chwilą pomagał mu złapać ponownie oddech, kontakt z rzeczywistością. Czy nie zdążył w pełni wysunąć się z przyćmienia, które tak silnie trzymało go w swoich splotach, zagłuszając naturalne reakcje? Chęć obrony? Wolę walki? Nie uśmiechnął się, bo powód ku temu nie istniał, a sztuczność podrygu warg byłaby dla niego samego ucieczką w reakcje, których nie potrzebował. Sora nie musiał go rozumieć, nie musiał nawet chcieć go zrozumieć; nawet jeżeli wykazałby tę drobną, samodzielną chęć zbliżenia się ku prawdzie nie sytuacji, w jakiej trwali, a prawdy o nim samym, o Isayamie, nie ułatwiłby mu niczego.
      ” jestem już tym zmęczony…"
      Och, TY jesteś zmęczony?
       "(...) jestem taki zmęczony…"
      Spokojnie, będziesz jeszcze bardziej. Ale tylko na moment... Potem wszystko ustąpi. Obiecuję.
      Jego bliskość... Była inna, choć tak samo miękka i delikatna; zbyt długa rozłąka potrafiła wykrzywić dawne wrażenia, sprawić, że stawały się obce na krótki moment, nim ciało ponownie przywykło do znajomej obłości ramion, do linii pleców, dłoni, które jeszcze niedawno sięgały z miłością i otwartością przyjmowały każdą, nawet najdrobniejszą czułość. Jak na samym początku, nauczyć go siebie.  Odrzucić niechęć, zepchnąć ją na tył czaszki i poddać się. Na moment stać się łagodniejszym. Spokojniejszym. Nie dla siebie. Nie dla Sory. Dla Niego. Dla nich.
      Uderzenie, dźwięk ocierających się o siebie faktur materiałów, uniósło ku górze jedną z brwi Hinote; nie w pogardzie, ani kpinie, a raczej zawieszeniu się nad zachowaniem mężczyzny, które jeszcze przed chwilą zdawało się spolegliwe. Nie uroił sobie tego przecież. Nawet nie dał się ponieść, utrzymując prawdziwe żądze na wodzy. Gdyby nie samokontrola, Sora, bo tylko nim byłby wtedy dla niego, już dawno chłeptałby wodę z kanału, ku radości yurei, które nie pędziłoby już swojej egzystencji samotnie wzdłuż śmierdzącego, leniwego nurtu Tokegawy. Cóż, mógł sprawić tę przyjemność Ikue, ale może jeszcze nie teraz. Może nie za pomocą Sory. Może nie nim.
      Bełkot i plątanina, jaką wypluwał z siebie Asagami, bo inaczej Hinote nie potrafił tego określić, była całkowicie niepotrzebna i jedynie zapełniała ciszę, która tą ciszą mogła swobodnie pozostać. Nie miałby nic przeciwko milczeniu. Istniałby w swoim zadaniu, w swoim uroczym urojeniu i przeświadczeniu, że wcale nie trzyma pod rękę Asagamiego, a kogoś za kim obsesyjność myśli węszyła jak wygłodniały bezpański pies. Pozwolił mu mówić, wzrok utrzymując wbity w przestrzeń przed nimi, podążając znajomą, zbyt znajomą drogą. Był rozluźniony, chociaż spacer z każdym kolejnym postawionym krokiem, mocniej rozgrzebywał wspomnienia, tnąc je chłodem zimy. Znał każdy obdarty i pozbawiony godności szkielet budynku, jaki przyszło im minąć. Każdą obryzganą pleśnią i marnym, wulgarnym grafity ścianą, krzywą latarnią z rozbitym kloszem i wybebeszoną żarówką.
      Porzucone przedramię automatycznie poprowadziło dłoń do kieszeni płaszcza, wygrzebując z niego paczkę papierosów wraz z zapalniczką, nim ciało przystanęło na moment. Płomienne spojrzenie, którego gorące języki zdawały się tańczyć pod szklaną kopułą błyszczącego oka, podążało za kulejącą sylwetką Asagamiego. Był cholernie łatwym celem, aż żałośnie łatwym. Ale czy właśnie nie takie jednostki obierał drapieżnik, kiedy był zmęczony i pragnął się jedynie nasycić? Nie poszukiwał godnego rywala, nie chciał walczyć, marnować cennej energii. Może zabawić się tuż przed posiłkiem, przez krótką chwilę czerpać przyjemność z pochwycenia kogoś w szczęki. Tyle. Zabawa. Zemsta.
      Hinote czuł, że zaczyna się topić w zbyt wielu emocjach, które wzajemnie się wykluczały, chociaż w tym momencie, pomimo swojej różnorodnej pokraczności, stawały się sensowną, tylko jemu zrozumiałą plątaniną delikatnych połączeń między tym, co było prawdziwe, a tym, co kreował sam na granicy racjonalności.
      Cisza. Której wcześniej pragnął i potrzebował, przyszła z opóźnieniem, przez co smakowała o wiele lepiej. Filtr papierosa ułożył się między wargami, kiedy ciepłe liźnięcie płomienia wędrującego po knocie zapalniczki, musnęło tytoń. Czerń źrenic trwała jednak w bezruchu, zawieszona na Asagamim, kiedy dłonie wodzone mechanicznością i powtarzalnością ruchów, nie musiały być pilnowane spojrzeniem. I kiedy tylko żar roztlił się, ruch powrócił, aby Isayama mógł przystanąć zaledwie dwa kroki od Sory. Poczeka. Niech ucieka do „bezpiecznego” domowego schronienia.
       "Pasuje ci ten pseudonim."
      Brzeg kciuka zaparł się w kąciku ust, ukrywając to, jak ten wygina się ku górze w niebezpiecznym uśmiechu, wędrując nieśpiesznie, niczym iskra biegnąca wzdłuż lontu, ku oczom, zagłębiając się pod przymrużonymi powiekami. Zanim głos ponownie ułożył się w słowa, Hinote zaciągnął się, wpuszczając w płuca oddech wypełniony papierosowym dymem, który wypuścił bez pośpiechu gęstym, wilgotnym kłębem mieszającym się z parą gorącego oddechu, przesuwając kciuk przez dolną wargę. 
      Gdyby spojrzenie Sory przybrało nawet wężowatego wrażenia, gdyby wypełnione było prawdziwą nienawiścią i obrzydzeniem, nie potrafiłby przestać spoglądać w granatową taflę tęczówek inaczej, niźli w te, w które wpatrywał się w przeszłości. 
       — Znikaj i nie zabij się na schodach.  — I jedynie delikatnie obniżył ramiona, wychylając się subtelnie do przodu, aby znaleźć się na równi z linią ciętego spojrzenia Asagamiego.  — Do szybkiego zobaczenia, Sora. — Wyszeptał ochryple, jako kropkę na końcu zdania wsuwając papierosa między wargi i obiema dłońmi poprawiając poły płaszcza, nim lekkim krokiem, płynnie powrócił na chodnik, ponownie zagłębiając się w gardziel Nanashi.

/zt x2

@Asagami Sora


Most nad kanałem Tokegawa OhNAW5L
Isayama Shūsei

Asagami Sora ubóstwia ten post.

Murayama Hanaa

10.03.23 18:22
[26.02.2037]

Wszechogarniająca ciemność ciasno tuliła jej sylwetkę – dziwne, bo oczy wciąż miała otwarte.
    Ostatnimi czasy coraz więcej rzeczy jej się wydawało. Obolała głowa stale nękana kolejnymi, wciąż następującymi po sobie migrenowymi bólami dawała jej się we znaki. Momentami wydawać się mogło, że dziewczyna jest na skraju swoich wytrzymałości – drżące nogi ledwo utrzymywały sylwetkę w pionie, a ręce, którymi próbowała objąć samą siebie nadawały jej tylko jeszcze bardziej zmizerniałego wyglądu. Ktoś przyglądający się jej z boku mógłby ją śmiało określić mianem cienia człowieka.
    Tak też się właśnie czuła – jak zanikający cień.
    Nie miała do końca pewności dlaczego wybrała się na ten długi spacer – może chciała zaradzić coś na duszności, z którymi coraz częściej wojowała. Poczucie narastającego ciepła, które się w niej zbierało było nie do zniesienia. W swoim pokoju czuła się jak w zamkniętym salonie swojej babki zawsze przesadzającej z ogrzewaniem. Otwarcie okna nigdy nic nie dawało – dopiero krótka wędrówka po ulicach miasta pozwalała jej organizmowi dojść do siebie i przywrócić pierwotną harmonię, której tak bardzo potrzebowała.
    Coraz częściej musiała wmawiać sobie, że wszystko jest dobrze. Umyślnie ignorowała wiele sygnałów, które kogoś innego na pewno by zaniepokoiły. Bagatelizowała co tylko mogła – nie chciała sprawiać rodzicom kolejnych problemów, a usprawiedliwianie gorączki, dreszczy i słabnących mięśni kolejnym złym dniem wkrótce stało się jej szarą rzeczywistością, do której zdawała się powoli przyzwyczajać. Do słabego samopoczucia i bólu głowy przywykła już dawno, do kolejnych dolegliwości też przywyknie. Bo przecież miało być lepiej – brała leki, które miały pomóc, postawić ją znowu na nogi. Wierzyła w ich działanie, bo dokładnie pamiętała słowa lekarza, które były bardzo przekonujące. Czasami powtarzała je sobie w głowie jak zaklęcie mogące sprawić by kolejne dni były dla niej bardziej łaskawe.
Nie były.
    Unikała spojrzeń przechodniów, starając się zachować równowagę. Spojrzenie miała skupione na podłożu, po którym szła. Często zerkała na swoje stopy, jakby nie do końca potrafiła im zaufać – w końcu w każdej chwili mogły się poplątać, a ona wylądowałaby na czworaka, o ile nie zawaliłaby twarzą. Ale szło jej dobrze. Nogi stawiała może odrobinę pokracznie i na żaden casting dla modelek by jej nie wzięli, ale chód miała w miarę zwyczajny. Ludzie wokół mogli po prostu uznać też, że kończyny dygoczą jej z zimna – ubrana była w mundurek szkolny, w którego skład wchodziła spódniczka do połowy ud. I choć dziewczyna miała na sobie również ciepłą kurtkę, to ta sięgała podobnej długości co dolna część ubrania, bo spod grubego materiału wystawały pojedyncze falbanki szkolnego stroju.
    Uderzyło ją znowu – dłoń mimowolnie położyła na głowie.
    Kolejny zawrót głowy. Jak na karuzeli.
    Nie wiedziała czy chodzi o chyboczace się części mostu, na którym stała, czy to jej błędnik postanowił zrobić jej psikusa. Szybko uzmysłowiła sobie, że nie zdoła przejść na drugą stronę, dlatego zawróciła, stając w bezpiecznym miejscu nieopodal. Nerwowo przeszukała kieszenie, opierając się plecami o ścianę. Telefon udało jej się znaleźć dość szybko. Paznokciami sunęła po dotykowym ekranie, przeszukując wszystkie zapisane kontakty. Wiedziała, że jego numeru musi szukać praktycznie na samym końcu, dlatego ruchy palca były naprawdę energiczne.
    Czemu wybór padł na Ye Liana? Bo był prawdopodobnie pierwszą osobą, która wpadła jej do głowy. Chyba mogła na niego liczyć, przecież był przyjacielem rodziny. No i w sumie też jej przyjacielem – o ile w ogóle mogła tak nazywać starszego od siebie mężczyznę.
    Bez zastanowienia wystukała do niego krótką wiadomość.
    Kiedy obejrzała się wokół siebie, podnosząc głowę znad małego, jasnego ekranu doszła do bardzo prostego wniosku – straciła orientację w terenie i w ogóle nie wiedziała gdzie jest. Próbowała namierzyć charakterystyczne dla tego miejsca punkty, ale nie była w stanie.
    Beznadziejna sytuacja – sama, na obcym terenie, obolała i zagubiona.
Odpisz, bardzo proszę.

Murayama Hanaa

Warui Shin'ya and Ye Lian szaleją za tym postem.

Ye Lian

11.03.23 19:12
26.02.2037
Kiedy telefon zaburczał, Ye Lian stawiał na biurku kubek ciepłego lekarstwa. Kąt szarego oka zdążył dostrzec wyświetlony nań kontakt, nim ekran na powrót pokryła zasłona ciemności. Ta krótka informacja ściągnęła ku sobie brwi. Powolnym, acz pewnym ruchem sięgnął po komórkę, odblokowując urządzenie odciskiem wskazującego palca. Murayama Hanaa. Miał złe przeczucia. Nie dlatego iż napisała do niego tak późno, ale dlatego, że poprosiła go o pomoc. Nie wybrała żadnego z numerów rodziców, żadnego kontaktu znajomego, z którym zasiadała w jednej ławce. Wybrała jego. Człowieka, który był jedynie tłem jej młodzieńczego życia. Było w tym coś niepokojącego, coś, co osiadało na ramionach niczym ciężki płaszcz. Życie bywało trudne. Wymagało podejmowania ryzyka, wybierania jednych dróg, rezygnowania z innych. Najgorszym było wybrać jedną z nich i zastanawiać się przez resztę życia, czy wybór był właściwy. Coś w końcu o tym wiedział. Czas biegł naprzód, a ciszę przecinały delikatne dźwięki stukania w wyświetlacz.

Niedługo później światła w mieszkaniu zgasły, a w drzwiach zabrzęczał pęk kluczy. Jak mógłby inaczej?

---

Jechał przepisową prędkością, co jakiś czas rzucając pogrążone w mroku spojrzenie na ekran telefonu, przymocowany do przedniego panelu. Witająca go dzielnica Nanashi prezentowała się niczym opuszczone miasto wyciągnięte spod ziemi; wokół piętrzyły się w połowie zamieszkałe zdezelowane budynki, rudery godne miana scenografii z najstarszego horroru. Szukając miejsca, w którym mógłby zaparkować bez obawy o swój pojazd, pomyślał o tym, co Hanaa mogła robić w takim miejscu. Nie była osobą, która wałęsałaby się po owianej złą sławą dzielnicy, zwłaszcza w takich godzinach. W jego oczach była dziewczyną inteligentną i rozsądną – dlatego wybór lokalizacji wzbudzał w nim nieufność; to do niej nie pasowało. Więc co tu robiła? W dodatku całkowicie sama?

Zostawił samochód na uboczu, w miejscu ogarniętym całkowitą ciemnością. Latarnia, która znajdowała się kilka metrów dalej, zdawała się niesprawna — kiedy przechodził tuż obok niej, pod obuwiem strzeliły kawałki rozbitego szkła. Zabrał ze sobą jedynie telefon ze wciąż działającą nawigacją. Chłód, jaki przywitał go zaraz po wyjściu z rozgrzanego auta zmuszał do szczelnego otulenia szyi postawionym na sztorc beżowym kołnierzem płaszcza. Do uszu docierały ponure dźwięki: dwie ulice dalej przejeżdżały samochody, gdzieś indziej warczały motocykle, rozlegały się głośne rozmowy porwane świszczącym wiatrem. Rzucił krótkie spojrzenie na ekran, rozjaśniając o kilka tonów nienakreśloną emocją twarz. Był niedaleko.

Ledwie ją dostrzegł. Stojąca szczupła sylwetka oparta o ścianę budynku zdawała się niemal zlać z panującą wokół ciemnością — wszystko w tym miejscu było niewyraźne. Ta sceneria przypominała mu o jaskiniach. O uldze wynikającej z odcięcia od świata zewnętrznego... choć nie sprawiającej, że potwory wokół całkowicie znikały.

Murayama — Do jej uszu mógł dobiec spokojny, męski ton. Kroki zawtórowały po sobie niesiony drobnym echem odgłos. Schował telefon do kieszeni płaszcza, unosząc jasne, niedostępne spojrzenie na malujące się zmęczeniem, młode oblicze. — To nie jest dobre miejsce. Chodź. Zaparkowałem niedaleko.

Na tle brzydkich budowli Ye Lian prezentował się jak iskrzący punkt na nocnym niebie: jasne, zachodzące w popiel włosy i beżowy płaszcz, a wyciągnięta w kierunku Murayamy alabastrowa dłoń, ledwie dotykająca szczupłego ramienia, zdawała się teraz najstabilniejszą materią, o którą mogła podeprzeć wiotkie ciało.


Ye Lian

Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.

Murayama Hanaa

24.03.23 20:47
Spojrzała przez ramię, gdy do jej uszu doszedł dźwięk ostrożnie otwieranych drzwi – przeraźliwe skrzypnięcie przecięło ciszę, odbijając się echem od ścian. Do jej sypialni nie dało się wejść niepostrzeżenie – strażnikiem chroniącym wejścia były nigdy nieoliwione zawiasy, które za każdym razem sygnalizowały właścicielkę pokoju, kiedy ktoś się zbliżał, próbując po cichu przedostać się przez próg.
    Sylwetka matki zastygła w bezruchu. Została przyłapana, teraz nie było odwrotu.
    — Mogę w czymś pomóc..? — zapytała grzecznie, z należytym szacunkiem, którego nauczyła ją mama. Zachowywała wszelką przyzwoitość mimo drobnego poirytowania zbierającego się pod skórą. Jeszcze dużo musiały się od siebie nauczyć, zwłaszcza gdy w grę wchodziła prywatność dorastającej nastolatki.
    Kobieta pospiesznie weszła do pokoju, przymykając za sobą drzwi. Chyba była zestresowana – kilkukrotnie wycierała dłonie o materiał dżinsowych spodni, jakby nie mogła powstrzymać nadmiernej potliwości dłoni, którą jakoś chciała ukryć. Zapomniała chyba, że jej córka była naprawdę dobrym obserwatorem.
    — Robisz coś ważnego?
    Machnęła przecząco głową.
    — To dobrze — zaczęła niepewnie, jakby sama nie do końca była pewna co chce powiedzieć albo od czego powinna zacząć. — Pamiętasz Ye Liana? Był kilka razy naszym gościem. Podsunął nam wcześniej kilka książek, które daliśmy ci do przeczytania. Podobały ci się. To naprawdę ułożony mężczyzna. Przystojny, inteligentny, zawsze wie co powiedzieć. Zrobił na nas dobre wrażenie i pytał czy chciałabyś żeby polecił ci coś jeszcze. Powiedziałam, że bardzo chętnie.
    Oczy zajarzyły jej się prawdziwą wściekłością. Jak mogła tak po prostu podejmować decyzje za nią? Zwłaszcza, gdy chodziło o organizowanie spotkania z osobnikiem płci męskiej. I to nie byle jakim, bo znacznie dojrzalszym. I KAWALEREM.
    — Nie przesadzasz z tym mieszaniem się w moje życie? — wyrzuciła z siebie jad, który zbierał się na końcu języka. Matka nigdy wcześniej nie stawiała jej w podobnych sytuacjach. — Wiesz co? Nieważne, wychodzę.
    Wyminęła ją naprawdę szybko, narzucając na siebie odzienie wierzchnie. Jej wyjściu towarzyszyły trzaśnięcia wszystkich drzwi, które musiała pokonać, by wydostać się z domu.


---

26/02/2037 19:51
Nie ruszaj się z miejsca. Jadę.
Sczytane z małego ekranu słowa napełniły ją nadzieją. Dwa krótkie zdania błyszczały jak promienie słońca, rozświetlające egipskie ciemności. Na moment potrafiła zapomnieć o swoim fatalnym położeniu, które ostatecznie okazało się nie być aż takie złe, skoro pomoc faktycznie była w drodze.
    Kilka sekund później na wyświetlaczu pojawiło się ostatnie, krótkie ostrzeżenie o wyczerpanej baterii. Później nastała czarność. Obyło się bez jakiegokolwiek zdziwienia – przecież aktualnie była bardzo przyzwyczajona do barwy najgłębszych otchłani. Bo wokół było tylko ona – otchłań.
    Trzymała się ściany, jakby ta była jej najsilniejszą podporą, najbezpieczniejszym miejscem. I jakby nie patrzeć to tak właśnie było. Kawałek odrapanej, gipsowej ściany pozwalał jej utrzymywać równowagę, gdy nogi odmawiały współpracy – były jak dwie dygoczące na wietrze tyczki, które wkrótce miały się złamać, ulec wszystkim zewnętrznym czynnikom.
    A jeśli nie przyjedzie?
    Spróbowała się poruszyć, jakby samej sobie chciała udowodnić, że może dalej iść sama, bez niczyjej pomocy. Oczywiście nie było tak, bo przy pierwszej podjętej próbie samodzielnego marszu jej ciało zawahało się na boki, z impetem padając w stronę ściany. Grudkowata powierzchnia nieprzyjemnie wbiła się w jej plecy i gdyby nie to, że już coraz słabiej kontaktowała z rzeczywistością, to możliwe, że na jej twarzy pojawiłby się grymas, który podobnie co Merci wyrażałby więcej niż tysiąc słów.
    Zęby zaciskające się na suchych wargach wydawały się zostawiać na nich ślad. W każdym małym, pojedynczym wgłębieniu nieśmiało pojawiał się szkarłat. Na języku czuła jego metaliczny posmak.
    Mrugała oczyma bardzo często, nie chcąc pozwolić im się zamknąć na dłuższą chwilę. Wypatrywała za tym, który miał się okazać rycerzem na białym rumaku, ale zmęczone spojrzenie nie potrafiło wyłapać go w żałosnym krajobrazie biednej dzielnicy.
    „Murayama.”
    Wyglądała jak oślepiona, nie mogła go odnaleźć, ale usłyszawszy jego głos ciało sięgnęło po wszystkie pokłady energii, które gdzieś tam w głębi wciąż mogły się tlić. Po omacku sięgnęła jego sylwetki, nieporadnie opierając się o nią. Opuszkami palców musnęła wierzch jego dłoni, a twarz wtuliła w jeden z obojczyków. Głowę ułożyła niemal jak do snu. Jasnoniebieskie włosy rozlały się po materiale płaszcza mężczyzny.
    Głośno przełknęła ślinę.
    — Dzię-dzięku-ję.
    Starała się na niego spojrzeć, choć chciała to zrobić ukradkiem, bo brakowało jej odwagi na konfrontację twarzą w twarz. Dzięki jego pomocy udało jej się odkleić od ściany i postawić kilka kroków w stronę samochodu, który gdzieś tam podobno był, ale jeszcze go nie widziała.
    — ...dług. Mam u ciebie dług, Liaaaan.

Murayama Hanaa

Warui Shin'ya and Ye Lian szaleją za tym postem.

Ye Lian

01.04.23 15:49
W jednej sekundzie przez jego otwarty umysł przemknęły co najmniej trzy scenariusze, z których dwa uwzględniały skonfundowanie. Hanaa wybrała trzeci. Poczuł tknięcie przebiegające ciepłem po wierzchu dłoni, usłyszał kroki i wszystko przyspieszyło. Nie było żadnego „Cześć” ani choćby spoglądnięcia sobie w oczy. Czy rozchodzący się po biedocie półszept naprawdę sprawił, iż poczuła się prawdziwie bezpiecznie? Przylgnęła do jego ciała tak śmiało, tak otwarcie, że poczuł ogarniającą niepewność. Wpatrując się w skrytą w ciepłym materiale płaszcza zmęczoną twarz, podziwiał jej charakter. Niemal zazdrościł. Sam szczerze wątpił, aby był zdolny do takiej naiwnej śmiałości, jak rzucenie się komuś w ramiona. Z podziwu godnym spokojem, wyciągną w jej kierunku dłoń, opuszki ledwie tknęły narzuconej na ramiona kurtki.

Nic nie mów. Chodź.

Wyprowadził ją spod cienia; objął delikatnie ramieniem i ruszył żwawym krokiem, dokładnie takim jakim tutaj przyszedł. Jak dwa karaluchy na weselnym torcie — wyróżniali się na tle obdrapanych murów. Nie chciał szukać tutaj dodatkowych problemów. Jeśli czegoś się szuka, można to przypadkiem znaleźć. Nie miał zamiaru dawać nastolatce żadnej reprymendy, dlatego w ciszy przytrzymywał ją sztywno przy sobie. Czuł się inaczej. Dźwięki odbijanych echem kroków przypominał mu jedną sytuację z przeszłości. Wtedy też kogoś znalazł, też czuł tę niepewność zakopaną pod żebrami, wtedy również z kimś wracał, kogoś prowadził do samochodu. Nie była to jednak drobna persona przyklejona do jego boku. Dzieliła ich wyraźna przepaść, poglądy, w których na próżno było szukać jakiegokolwiek konsensusu. Zabawne, że pomimo tych wszystkich odczuć, wspomnienie obudziło w nim wrażenie — swoją drogą bardzo niezrozumiałe. Dziwnie bowiem było uzmysłowić sobie, że w niektórych momentach życia, naprawdę bywał dostrzegany; że mógł być dla kogoś oparciem, a nie zimnym, wyrafinowanym mordercą bez serca.

Miał wrażenie, że kilkukrotnie wyślizgiwała mu się z uścisku, jednak za każdym razem przyciągał jej sylwetkę bliżej swojego boku; bliżej wywietrzonego z perfum płaszcza. Kiedy pokonali pustą, obsypaną starymi ulotkami ulicę z ciemnego zaułka, wyłoniło się dwóch zakapturzonych mężczyzn. Opuszki palców zastygły na wątłym ramieniu. Wcale nie patrzał w ich twarze. Minęli ich, choć czuł się obserwowany. A może popadał tylko w paranoję tego przeklętego miejsca.

Skręcili. Na brudnej ulicy odznaczał się pokryty mrokiem biały jaguar. Ye Lian bez zastanowienia wyciągnął kluczyki i odbezpieczył zamki. Poszedł z Murayamą do pojazdu od strony pasażera i otworzył drzwi. Spokojne, zimne tęczówki zlustrowały zmęczona twarz. Wyglądała okropnie. I choć nieruchome oblicze nie odzwierciedlało żadnej pokonującej serce emocji, czuł ogarniającą go mroźna obawę. Wciąż nie wiedział, co tu robiła. Pomógł jej wsiąść i zamknął za dziewczyną drzwi. Usiadł za kierownicą. Zapadła cisza. Nie przekręcił kluczyka, nie zapalił światła, które połowicznie odkryłoby wnętrze pojazdu. Zamiast tego sięgnął na tyle siedzenie i podał jej butelkę niegazowanej wody.

Napij się.

Księżycowe tęczówki Ye Liana były jedynymi jasnymi punktami w panującym wokół nich półmroku.

Hanaa. — Jej imię zawisło w powietrzu jak ciężki ołowiany dym; cichy ton chciał zwrócić na siebie uwagę. Gdyby nie nagłe drżenie wstępujące na drobne ciało nie zacisnąłby palców na plastikowej butelce w zaniepokojonym zawieszeniu. Zamilkł, podejrzewając co musi niebawem zrobić. — Hanaa. Jesteś ranna? Muszę wiedzieć.

Ye Lian

Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.

Murayama Hanaa

06.04.23 22:55
Wiedziała, że nie będzie jej oceniać, że nie zadręczy milionem niewygodnych pytań, że po prostu będzie w pobliżu. I okaże się wsparciem, którego nigdy od nikogo nie dostała. Nawet bez problemu wtuliła w niego swoją zmęczoną, niby zobojętniałą (a tak naprawdę niezdolną do wyrażania jakichkolwiek głębszych emocji) twarz. Bo wiedziała, że może sobie na to pozwolić. I tak było – otoczył ją opieką, której w trudnej chwili potrzebowała najbardziej. Tylko to się liczyło. To cholerne bezpieczeństwo, para znajomych oczu i smukłe palce, będące jak nić, pozwalająca na bezpieczne wyjście z labiryntu. Był przewodnikiem, prowadził do miejsca dalekiego od wszelakiego zamętu.
    Z daleka mogła wyglądać jak ranna – nogami raczej sunęła przed siebie, nie odrywając stóp od ziemi, twarz miała częściowo skrytą i odrobinę zabrudzoną, jakby całe tumany kurzu objęły ją wcześniej co najmniej kilkukrotnie. Roztrzepane włosy opadały na policzki, wchodziły do ust. Nawet nie siliła się na wydobywanie tych nieposłusznych kosmyków spomiędzy popękanych warg – w głowie wciąż jej huczało, a obraz rejestrowany przez częściowo przymykające się oczy wydawał się rozmazany bardziej niż zwykle.
    Ciało miała wiotkie, z trudem utrzymywała mięśnie w napięciu, ale za wszelką cenę próbowała się go trzymać, jakby doskonale zdawała sobie sprawę, że jest jej jedyną deską ratunku. I całe szczęście, bo w tamtej chwili nie wyobrażała sobie w tej roli nikogo innego. Pojawił się bez żadnego ale. Wezwała go nagle, napisała bez zapowiedzi, a mimo wszystko stanął na wysokości zadania.
    Ciepło drugiego ciała wprawiała ją w błogi nastrój. Na dobrą chwilę potrafiła zapomnieć o całym otaczającym ją świecie. Do nozdrzy docierały resztki zapachu perfum – pozostałości, którymi mogła się nacieszyć, które przypominały o tym, że jest w dobrych rękach, że została uratowana. A tego nie zapomni do końca życia.
    Na pewno nie wiedziała, w którym momencie udało im się dotrzeć do samochodu. Początkowo nawet go nie zauważyła, mimo jego jasnej barwy. Nie skupiała się na drodze, pozwalała mu się prowadzić. Dopiero, gdy usłyszała dźwięk otwierających się drzwi mogła być pewna. Jej usta wygięły się w krótkim uśmiechu – wymuszonym, bo było po niej widać, że nie jest zdolna do wykrzesania z siebie emocji. Zdominowało ją zobojętnienie, które starała się przegnać.
    Poczuła ogromną ulgę, gdy z pomocą Ye Liana wsiadła do samochodu, a wymęczone ciało nareszcie mogło odpocząć. Ułożyła się wygodniej na miękkim oparciu fotela, wyprostowując szczupłe nogi. Skierowała twarz w jego stronę, gdy głowa opadła na zagłówek. Wpatrywała się w niego dobrą chwilę. Nie próbowała zakłócić ciszy, która się między nimi wytworzyła. Wręcz przeciwnie – napawała się tym spokojem, ciesząc się w duszy, że już po wszystkim, że nie została tam kompletnie sama, zdana tylko na siebie.
    „Napij się.”
    Na samą myśl o wodzie jej ślinianki zaczęły pracę na pełnych obrotach. Kiedy ostatnio miała w ustach jakiś płyn? Kilka godzin temu? Czy kilkanaście? Nie była pewna, ale czuła suchość, której pozbyłaby się z największą przyjemnością, dlatego bez zastanowienia wyciągnęła rękę w stronę butelki. Gdyby nie brak sił, to pozbyłaby się nakrętki natychmiastowo, ale zamiast tego ułożyła na niej dłoń. Nie chciała się przyznać, że nie jest w stanie jej otworzyć.
    Kiedy wypowiedział jej imię zaczęła przyglądać mu się uważniej. Ślicznie wybrzmiało, kiedy jego usta poruszyły się, wypuszczając kolejne sylaby.
    — Nic mi nie jest, przysięgam — odpowiedziała jak najszybciej mogła, żeby go uspokoić. Oczywiście nie kłamała jeśli chodziło o to czy jest ranna. Nie była, nikt jej nic nie zrobił, nie wywróciła się. Głównym problemem było złe samopoczucie spowodowane jednym z ataków choroby. — Po prostu zabłądziłam i źle się poczułam.
    Wciąż ściskała w dłoniach butelkę. Przełknęła nawet reszty śliny, próbując nawilżyć jakoś gardło. Jej głos mógł się wydawać nieco inny, bardziej szorstki, co mężczyzna mógł wyłapać bez większego wysiłku.
    Na chwilę uciekła od niego wzrokiem, próbując przyjrzeć się nieco bardziej wnętrzu auta. Było zadbane, ale czego innego mogła się po nim spodziewać? Matka cały czas zagadywała jaki to Ye Lian jest wspaniały, ułożony i w ogóle najlepszy. No nie dało się tego słuchać.
    CIEŃ.
    Coś przemknęło za samochodem?
    Zerwała się nagle, od razu zerkając w boczne lusterko. Wciąż zakręcona butelka wody wypadła jej z rąk. Wydawało jej się, że widziała jakiś dziwny, ciemny kształt. Jakby cień rzucany przez człowieka albo jakiś przedmiot. Ale wcześniej go nie było... przecież zauważyłaby. Szybko przetarła oczy, upewniając się czy to po prostu nie przywidzenie, w końcu była niemalże wycieńczona, wyobraźnia mogła jej płatać figle.
    I faktycznie, spoglądając w tamtym kierunku kolejny raz nie udało jej się dostrzec nic.
    — Widziałeś to? — wypaliła, od razu obracając łeb, by spojrzeć przez tylną szybę. — Powiedz mi, że też to widziałeś? Było tam, a teraz nie ma — mówiła, jakby faktycznie wierzyła w swoje własne słowa. I była na tyle zdeterminowana, by wstać i to sprawdzić, nie zważając na to, że... prawdopodobnie nie skończyłoby się to dla niej najlepiej.

Murayama Hanaa

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

17.04.23 20:18
Nie martw matki.
Nie martw ojca.
Nie mów nikomu nic nieprzyjemnego.
Udawaj, że wszystko jest w porządku.

Jakby słyszał trzaskające się echo głosów przeszłości. Reguły tłumiły naturalność. Nie mógł pozwolić, aby ciałem zawładnęły odczucia, sprzeczne z tymi, których po nim oczekiwano. Dokładnie jakby w dniu narodzin otrzymał dwie twarze, jedna została naciągnięta na drugą. Wpatrując się w dziewczynę spokojnym wzorkiem, przypomniał sobie własne dzieciństwo. Nie był pewien, czy wszystko, co zgotowali mu rodzice, było takie dobre, ponieważ rzeczy, które na ogół chowało się po kątach, lubiły się psuć. Człowiek dorastał, a narzucona rola odbijająca się fałszywym licem wraz z nim. W niepewnych ruchach Hani dostrzegał to — próbę zatuszowania wady. Murayama podtrzymywała butelkę lekko, ale dłoń ułożona na samym jej czubku, zdawała się jedynie ledwie drgnąć; napięły się ścięgna przy zbielałych knykciach i to wszystko. Brakowało siły.

Ktoś z tobą był? — zapytał, jakby oczekiwał precyzyjniejszych wyjaśnień — ale nie brzmiał jak belfer, który wywołał dziewczynę do tablicy, ani jak rodzic, który zamierzał rozmówić się ze swoją córką po powrocie z wywiadówki. Ton, jakiego używał na co dzień Ye Lian, był wyważony; zdawało się, że nie mieściło się w nim żadne zło. Teraz dokładnie jak jego twarz, oblicze nastolatki przypominało marmurową płytę nagrobkową, gdy wnętrze buchało żarliwym mętlikiem odczuć, nad którym nie sposób było zawładnąć.

Podejrzewał. Nie chciał mówić tego na głos, bo doskonale wiedział, jak zabrzmi — jak wyrok. O złym samopoczuciu Hani dowiedział się od jej rodziców. To właśnie wtedy po powrocie do domu, usiadł i po raz pierwszy zagłębił się w teksty lekarzy, neurologów, znachorów mających swe siedziby za siódmą górą i za siódmą rzeką. Wszystko wyglądało tak, jakby przypadek kazał mu się przygotować. Jakby los doskonale wiedział, że bliższa znajomość tej sprawy okaże się pomocna; jakby wiedział, że kiedyś nastąpi dzień taki jak ten. Miała drgawki, brak sił, zdawało mu się, że nie koncentruje na nim w pełni wzroku, co chwila zrywała kontakt; bez przerwy musiał go wyławiać, jak porzuconą muszlę na dnie oceanu. Nie miał pojęcia, jak się tu znalazła, ale nie zamierzał pytać. To nie był czas i miejsce.

Odwiozę Cię do domu.

Brzdęk. Butelka upadła na wycieraczkę, podnosząc czujność spojrzenia Ye Liana na poziom najwyższej gotowości. Na słowa Murayamy obejrzał się za siebie; wyjrzał zza zagłówek, odrywając plecy od oparcia fotela. Szare spojrzenie wpatrywało się w tylną szybę. Nie dostrzegł w niej nic podejrzanego. W znacznej odległości świeciła zdezelowana lampa, rozmazywały się pogrążone w mroku budynki, rozciągała się długa podziurawiona ulica. Nic poza tym. Obligatoryjnie spoglądnął kątem oka na dziewczynę, widząc budzącą się w niej determinacje. Była rozgorączkowana i to go zaniepokoiło.

— Powiedz mi, że też to widziałeś? Było tam, a teraz nie ma.

Krystaliczna tęczówka badała w milczeniu w jej twarz. Czy coś dostrzeżone kątem oka, dało się w ogóle opisać? W swoim życiu widział zbyt wiele anomalii, aby zwyczajnie je lekceważyć. Zresztą, dziewczyna wyglądała, jakby zaraz miała złapać za klamkę i popędzić w nieznaną ciemność. Jakby była gotowa na konfrontacje z tym, co mignęło w tylnej szybie drogiego auta. Mógł potraktować jej uwagę po macoszemu, ale mógł też...

Hanaa — odezwał się jakby głos miał zatrzymać ją w miejscu, dokładnie gdy plecy dziewczyny się wyprostowały, a nogi niespokojnie przebrały w miejscu. — Sprawdzę. Nie ruszaj się, dobrze?

Sięgnął po butelkę. Nim na powrót umieścił ją w jej dłoniach, dyskretnie naruszył nakrętkę. Później po prostu wyszedł na zewnątrz. Delikatny chłód, niosący zapach nieczystości, ocucił go bardziej niż poranna kawa. Zatrzasnął za sobą drzwi i obszedł samochód. Wzrok obsiadł na zderzaku szybie, na dachu. Nie dostrzegając niczego, co mogłoby wzbudzić jego niepokój, skierował twarz ku zniszczonym budynkom i ciemnym cichym zaułkom.

Nic.

Nie powinni się tutaj zatrzymywać. Miał jednak nadzieję, że w jakimś stopniu ją uspokoił. Dlatego bez zastanowienia podszedł do drzwi i złapał za klamkę.

Ye Lian

Murayama Hanaa ubóstwia ten post.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku