Jak większość mieszkań na osiedlu przy ulicy Higashi, jest ono dość spore i dwupokojowe. Z niewielkiego przedsionka od razu wita nas całkiem przestrzenny salon połączony niewielkim z aneksem kuchennym. Obszerne okno balkonowe za dnia wpuszcza do pomieszczenia sporo światła. Znacznie mniej miejsca przeznaczono na sypialnię, w której poza łóżkiem, szafą i komodą na ubrania, znajduje się także niewielkie biurko. Łazienka została utrzymana w nowoczesnym stylu.
Dodatkowe: co rzuca się w oczy, to gdzieniegdzie porozwieszane w mieszkaniu amulety i papierowe zaklęcia ochronne; jedyną żywą rośliną w mieszkaniu jest bujna paprotka na parapecie w sypialni – doniczka, w której jest posadzona, jest nieznacznie ułamana i częściowo pęknięta; nad biurkiem zawieszona została tablica korkowa, poza zaklęciami ochronnymi, na pinezkę przypięto tam wyrwaną kartkę z notatnika z tajemniczym zapiskiem: 01.01.1111 - 09.09.9999. Uwagę przyciąga także zawieszona tam papierowa serwetka, na której zapisano numer telefonu z krzywym serduszkiem i krótką notatką.
Hime Hayami ubóstwia ten post.
Czy to źle?
Niezupełnie. Ludzie już tak mieli. Zwłaszcza ci, którym wydawało się, że nie ma drogi odwrotu, bo gdyby tylko obrócili się na pięcie i wycofali, głupio by wyszło albo ktoś uznałby ich za słabych. Jakby za jedyny przejaw siły, którą w sobie odnajdywali, było trzymanie się brzytwy, mimo że ktoś inny właśnie wyciągał do nich rękę.
Heizō cierpliwie znosił gniewne słowa. Uparcie wpatrywał się w jego twarz, jakby to, że się z nim nie zgadzał, wcale nie zrobiło na nim wrażenia. Bo to nie on tracił gardę, a przynajmniej tylko do pewnego momentu. Wystarczyło, że wypowiedział o jedno słowo za dużo, a w spojrzeniu czarnowłosego coś się zmieniło. Na początku wpełzło w nie zaskoczenie, ale szybko okazało się, że nie miało ono nic wspólnego z odkryciem miłej niespodzianki. Wręcz przeciwnie. Zrobiło się zajebiście niemiło. Miał nadzieję, że się przesłyszał, ale stali zbyt blisko siebie, a Hime mówił wystarczająco głośno i wyraźnie, by nie pozostawić mu żadnych wątpliwości. Ta świadomość sprawiła, że jego wzrok stał się zimniejszy od listopadowego powietrza, jakby w odpowiedzi na nasilający się w klatce piersiowej ból, który raz jeszcze postanowił zachować tylko dla siebie. Palce otulające rozgrzany kubek drgnęły gotowe zmiażdżyć go w uścisku i tylko resztki jego siły woli trzymały je na cienkich, napiętych nitkach.
Dobrze wiedzieć – pokrzepił samego siebie w myślach, jakby faktycznie cokolwiek dobrego z tej wiedzy wynikało. Dobrze wiedzieć, że zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Dobrze wiedzieć, że nie był kurwa naiwnym dziewiętnastolatkiem. Dobrze wiedzieć, że zrobił z niego idiotę, gdy uświadomił mu, że do tej pory przechodził przez to jebane piekło dla u d a w a n i a. Jeżeli to wszystko było żartem, to jego mina jednoznacznie świadczyła o tym, że był nieśmieszny.
„Przepraszam, nie powinienem się na Ciebie unosić.”
Pokiwał głową, robiąc to powoli i bardzo mechanicznie. Zbyt opornie, by uznać, że przeprosiny cokolwiek zmieniały, ale Hayami równie dobrze mógł uznać, że w tym momencie po prostu przyswajał fakty. Nie patrzył już prosto na niego. Jego nieco nieobecne spojrzenie ulokowało się gdzieś dalej. Hime na pewno miał rację w jednej sprawie – w tym, że nie był już dzieckiem. To jasne, że nie.
Dzieci przynajmniej były szczere.
Hime za to nie potrafił taki być nawet wobec samego siebie.
Minęło kilka sekund, a on raz jeszcze pokiwał głową, jakby dla potwierdzenia, że wszystko rozumie. I choć nie rozumiał, i choć słowa na języku piekły, chcąc wydostać się na wolność, przełknął całą tę gorycz wraz ze śliną i niewielkim łykiem gorącej kawy.
— W porządku. To moja wina — odezwał się wreszcie, jakby odnalazł w tych słowach najprostsze rozwiązanie. Nie spotkali się w końcu po to, by wykłócać się o swoje racje, mimo że racji tych miał w swojej głowie całe mnóstwo. Wystarczająco dużo, by zniechęcić Hime do pokazywania mu się na oczy. Tylko ta myśl trzymała go w ryzach. Ta i coś jeszcze – to, że musiał być na bieżąco z tym, co się działo. Musiałby być głuchy i ślepy, żeby nie zwrócić uwagi na towarzyszący mu strach. Że to, w co się wpakował, miało jakieś drugie dno, które skłaniało go do udawania. Szkoda tylko, że nie rozumiał, że w ten sposób pierdolił sprawy jeszcze bardziej.
Hattori nie miał już zamiaru wygłaszać kolejnych kazań.
— Nie chciałem, żeby wyszło, że chcę się wtrącać w nieswoje sprawy. Mogłem wziąć pod uwagę, że masz wszystko pod kontrolą — dodał, jakby na potwierdzenie swojego wewnętrznego postanowienia. Powinien mieć więcej wiary w to, że ciemnowłosy sobie poradzi. Ale dał mu cholernie dużo powodów do tego, by miał go za nieodpowiedzialnego wbrew temu, jak o sobie mówił. — Martwiłem się po ostatnim. To wszystko.
Wypuścił powietrze ustami, a wraz z ledwo widocznym obłokiem pary, zeszła z niego przynajmniej część napięcia. Reszta miała ujść z niego później. Tak mu się wydawało, choć słowo „udawać” nadal wypełniało jego myśli, tłukąc wściekle o czaszkę od wewnątrz. Czuł jak mnoży się tam i nie daje o sobie zapomnieć.
— Chodźmy już — rzucił i gestem ręki wskazał drogę przed siebie. Nie czekał na potwierdzenie, gdy wyminął ciemnowłosego i ruszył dalej nierównym chodnikiem. Obiecał, że odprowadzi go kawałek i przynajmniej tej obietnicy chciał dotrzymać. Nieme życzenie Hayamiego musiało zostać wysłuchane, bo przynajmniej przestał mówić mu, co ma robić.
Zlustrował go kątem oka, gdy dłuższy moment, nadal ciągnący się za nimi, jak zapach kawy, pozostawał w ciszy. Kompletnej, nawet uspokoił oddech, by i on tego napięcia nie był w stanie przerwać. Tylko bicie serca, ciężkie i miarowe, odbijało się w na nowo opustoszałej przestrzeni między skroniami.
Dopił resztkę kawy, nawet jeśli nadal parzyła w język, gdy nie dał jej wystygnąć. Potrzebował tego, odrobiny gorzkiego bólu, żeby zmył to, co powiedzieć chciał najmocniej. A nie mógł. Nie teraz.
— Heizo — odezwał się, w końcu, łapiąc go delikatnie za dłoń. Mógł ją wyrwać, oczywiście, ale oczy wysłały wyraźną prośbę o to by chociaż przez chwilę tak został. Przez sekundę.
Szkoda, że puściłam Cię
— Wiem, że się martwisz. Doceniam to, naprawdę — nieznacznie zacisnął palce, przełknął ślinę. Miał spokojną minę, tak niepodobną do tego, co malowało się na niej jeszcze kilka zdań wcześniej — Ale nie musisz. Daje sobie radę. Prosiłeś mnie, żebym uważał, a twoich próśb słucham — na ustach ponownie zagościł uśmiech. Miękki, pełen nadziei we własne słowa. Choć z wyrazu twarzy nie dało się tego odgadnąć, sam swoją wypowiedzią próbował się przekonać do racji, którą usilnie próbował wmówić mężczyźnie.
Nie chciałam tak, nie chciałam tak
Stał tak dłuższą chwilę, nadal trzymając go za dłoń. Za długą, by było to jakkolwiek przyzwoite. Odsunął ją więc, finalnie, choć niezmiernie niechętnie, nerwowo przesuwając końcem języka po ustach. Spojrzenie rozbiegło się w różne strony, szukając w ciemnych kątach odpowiedzi na to, co dalej. Bo i na czym stali? Pośrodku niczego, między młotem a kowadłem, między tym, czego chciało serce, a czego potrzebowała logika. Nad przepaścią, znad której mieli nadal szansę się cofnąć - tak jak i on wycofał dłoń - a nadal chcieli skoczyć w ciemną toń. Utopić się w niej, byleby razem.
Albo tylko on tego chciał. Powstrzymywał się resztkami samokontroli, które jeszcze się w nim kotłowały, ciągnąc za lejce.
— Nie chcę się z tobą kłócić. Nie mówię też, że w cokolwiek się wpierdalasz. Po prostu... potrzebuję odrobiny zaufania. Że sobie dam radę z tym wszystkim. Proszę — stał nieopodal, papieros już dawno zgasł, choć nadal trzymał go między palcami, z resztką popiołu ledwo zawieszoną na końcówce — Domyślam się, że to dużo, ale... jeśli jest cokolwiek, o co mogę prosić, to będzie to.
A potem sza,
cicho sza, cicho sza
I was given a heart before I was given a mind
A thirst for pleasure and war, a hunger we keep inside
Więc może to i lepiej, że Hayami na ten moment został w tyle.
Udawać, do jasnej cholery. Nie poznaję cię. Jak to ma pomóc w nie spierdoleniu sobie życia? Spierdolisz je sobie jeszcze bar-
„Heizo.”
Zatrzymał się. To nie głos mężczyzny wyrwał go z nagłego zamyślenia, a nagły dotyk na dłoni, która wręcz bezwiednie spoczęła w jego palcach, mimo że jakiś pojedynczy impuls chciał zmusić go do jej gwałtownego wyrwania. Nie miał jednak większej siły przebicia, jakby spokój Hattoriego był na tyle wyuczony, że potrzeba było czegoś więcej, by zmusić go do odruchów, nad którymi świadomie by nie panował. Wsłuchując się w jego słowa, spojrzał na kubek z kawą, jakby teraz już tylko widok wątłego obłoku pary miał dla niego jakiekolwiek uspokajające właściwości.
— Nie to miałem na myśli, gdy mówiłem, żebyś na siebie uważał — wydusił z siebie, nie mogąc stłumić suchego tonu, który był wynikiem dopiero co rozluźniających się mięśni. Dało się jednak wyczuć, że robił wszystko, by się uspokoić. Ale Hime chyba nie myślał, że od tak uzna, że ten teatrzyk był dobrym pomysłem? Czarnowłosy wyraził się wtedy wystarczająco wyraźnie – chciał, żeby uważał, a nie udawał.
Wypuszczona z palców dłoń swobodnie wróciła na swoje miejsce, jak na potwierdzenie braku inicjatywy z jego strony. Wzrok, który przez cały ten czas wbijał w wieko kubka – byleby tylko nie objąć nim Hayamiego – wreszcie skupił się na uśmiechniętej twarzy. Heizo, jak w absolutnym jego kontraście, oczy miał pochmurne i bynajmniej nie była to sprawka ich naturalnego koloru; przygasły.
— Musisz mieć bardzo drogie wymagania — zaczął i zdawało się, że kompletnie zignorował jego prośbę o zaufanie. A może to właśnie ono było tym towarem z górnej półki? Czymś, na co już nie było go stać? — Jasne, może dasz sobie radę. Ale jakim kosztem? — dodał, kręcąc mimowolnie głową. Nadal nie mógł pojąć, co musiało siedzieć w głowie Hime, by stwierdził, że to wszystko będzie dla niego dobrą karą albo jakimś cholernym odkupieniem.
— Nie zaufam ci akurat w tej kwestii, bo nie wierzę, że to zadziała. Ale nie będę stał ci na drodze, bo to twój wybór i przynajmniej go uszanuję. Może udowodnisz mi, że się mylę i bardzo chcę się pomylić — przyznał, wsuwając wolną rękę do kieszeni bluzy. Ledwo widocznym gestem głowy dał znać, że powinni iść dalej.
A jednak.
Kroki ich, zrównane, prowadziły do bliżej nieokreślonego celu. Podobnie jak i jego myśli, krążące wokół wiszącego w powietrzu tematu, nie mogły dojść do konkretnej konkluzji. Mogła być to wina przepalonych przez alkohol styków, może zwykłego zagubienia, poczucia, którego od kilku tygodni nie potrafił się pozbyć. Nie wiedział co ma robić, w którą stronę ruszyć, rozerwany na strzępki.
Nie odpowiedział, nie otworzył ust do momentu, w którym to trafili do jednej z głównych dróg, rozświetlonych światłem przyulicznej lampy. Nieopodal przystanek, na którym wysiadł jakiś czas temu. Wtedy dopiero zatrzymał się, płuca napełniając lodowatym powietrzem, próbując tym samym otrzeźwić myśli i zebrać się do otwarcia ust. Z głupią nadzieją, że wypłynie z nich coś sensownego.
— Też mam taką nadzieję — odparł, cicho, ze spojrzeniem wbitym w nadpęknięty krawężnik. Krańcem buta przepchnął po betonie jakiś zagubiony kamyk, ten niezbyt chętnie przeturlał się w resztki trawy, zeżartej przez bezwzględne warunki klimatyczne. Jednak nie miał mu już więcej do powiedzenia. Nie miało to sensu, bo znów, może, powiedziałby zbyt wiele. Ukradkiem zerknął na migoczącą tablicę z rozkładem jazdy.
— Zobaczymy. Co by się nie działo, cieszę się... że chciałeś ze mną porozmawiać — zmusił się wreszcie, by własne spojrzenie skrzyżować z tym przygaszonym. Mógłby przysiąc, że i zawiedzionym, dlatego tak trudno było mu wyjść na przeciw i stawić czoła malującym się na jego twarzy emocjom. Były subtelne, ledwo zauważalne, ale spędził z nim wystarczająco długo czasu, by nauczyć się choć trochę je odczytywać. Czuł też, że nie powiedział mu wszystkiego, pewnie i z wzajemnością, która powstrzymywała ich od wykrzyczenia sobie w twarz tego, co ciążyło na sercu. Konsekwencje takiej szczerości byłyby już nieodwracalne.
— Jeszcze raz przepraszam za ten bal. Będę się normalnie odzywał, obiecuję — próba zmiany tematu mogła zdać się zasadniczo na nic, ale próbował. Szczerze, chciał już odejść z nim od ciężkich tematów — Tylko zacznij mi odpisywać, bo serio tę cegłę kiedyś dorzucę, okej?
I was given a heart before I was given a mind
A thirst for pleasure and war, a hunger we keep inside
— To nic nadzwyczajnego — stwierdził, zerkając na niego z ukosa. Uważnie przesunął wzrokiem po jego profilu, sprawdzając przy tym, czy rzeczywiście już zdążył zapomnieć, że zawsze rozmawiał. Próbował. Czasem milczał, gdy potrzebował dłuższej chwili na zastanowienie i na wyciszenie samego siebie. Zatrzymywał wewnątrz tylko to, co nie było warte – przynajmniej jego zdaniem – wypowiadania na głos. Nie dlatego, że uważał, że było niesłusznym osądem, a dlatego, że zdawał sobie sprawę, że strzępienie języka na nic się zda. Niepotrzebne reakcje wymagały wysiłku, a on nie przepadał za marnowaniem energii.
Dzisiaj i tak stracił jej za dużo. Hattori ciało wciąż miał spięte – już nieważne, czy z powodu tego, co przed chwilą usłyszał, czy od niskiej temperatury. Gorąca kawa nieco rozgrzewała go od środka, ale pił ją za wolno, a napój już robił się wyczuwalnie chłodniejszy i już nie ogrzewał tak marznącej ręki.
— Jaki bal? — spytał, zachowując całkowicie poważny ton. Wpatrywał się w rozkład jazdy, chociaż dobrze znał już godziny odjazdu autobusu. Nieraz sam w niego wsiadał. W każdym razie, jeśli mieli zapomnieć o całym zajściu, to Heizo radził sobie z tym fenomenalnie. Wiedział, że tylko połowicznie żartował, bo w gruncie rzeczy stracił już z oczu powód, dla którego w ogóle się dzisiaj spotkali. W perspektywie wymienionych ze sobą zdań ucieczka na balu straciła na znaczeniu – zaakceptował ją jako coś, na co i tak nie miał wpływu. Jego głowę zaprzątały teraz inne sprawy; jego zdaniem dużo poważniejsze, biorąc pod uwagę, że świadomie bądź nie przedstawiono mu pełny obraz całej tej sytuacji.
I kiedy wiedział, że powinien cokolwiek zrobić, związano mu ręce.
Parsknął krótko, uwalniając ledwo widoczny obłok pary i pokręcił głową w zrezygnowaniu. A ten znowu z tą cegłą.
— Zobaczmy. Może nadal chcę zobaczyć cię na olimpiadzie? Kiedy już zostaniesz sławny, powiesz, że miałeś najlepszego trenera — odparł, obrzucając go wyzywającym spojrzeniem, które nieznacznie się ożywiło albo pozór ten był zasługą rozświetlonej tablicy.
Dopił kawę, a pusty kubek upchnął do prawie pełnego kosza na śmieci. Obejrzał się na ulicę, skąd miał nadjechać autobus i bez jakiegoś większego zniecierpliwienia zerknął na zegarek w telefonie. Mieli niewiele czasu.
— Dwie minuty — rzucił, jakby Hayami w ogóle o to pytał. Obrócił się przodem do mężczyzny i, kiedy teraz w chwili milczenia mu się przyglądał, odnosił wrażenie, że wszystko, co mieli za sobą, niczym nie różniło się od tych nieznośnych dwóch minut. Nie uważał ich za źle wykorzystane, ale być może byli w tym wszystkim nieco nieuważni. Może nie do końca wykorzystali ten czas tak dobrze, jak powinni, by teraz nie stać naprzeciwko siebie, gdy pomiędzy nimi płonął most, który za chwilę miał się rozpaść.
Skok na drugą stronę byłby śmiertelny.
— Będę się zbierać, Hayami — oznajmił, wyciągając ku niemu rękę, żeby – tak po koleżeńsku – pożegnać go pozbawionym już podtekstów uściskiem dłoni. Gest ten równie dobrze miał przypieczętować zawartą pomiędzy nimi umowę; być wyznacznikiem tego, jak od teraz to wszystko miało wyglądać. Jak musiało wyglądać. Palce drugiej ręki już wsunął za kolorowy szalik. Do domu miał niedaleko i był w stanie przeżyć jeszcze trochę w tym zimnie.
— Jaki bal?
Parsknął śmiechem, głównie w reakcji na ten niezmiernie poważny ton. Głową pokręcił na boki, gdy ramiona objęły zmarznięte już ciało, próbując choć odrobinę je ogrzać — No tak. Żaden bal, nic nie było — przytaknął, bo też nie widział sensu w tym, by sam temat własnego usilnego spierdalania ciągnąć. Stało się, teraz już tego nie naprawi. Tak jak stało się i wiele innych rzeczy, których to żadne z nich nie chciało. Gdy padły pewne słowa, gdy nie padły te, które powinny, te, które mogłyby zmienić wszystko. Było ich wiele, może i zbyt wiele, by wybrać te najlepsze. Odetchnął ciężej, usta nadal trzymając w lekkim uśmiechu.
— Oczywiście, pierwsze złoto zadedykuję tobie, nie martw się.
Rozświetlona tablica, jedyne źródło światła w okolicy, bo zepsutej lampy nie było co liczyć, przypominać mogła jedynie czytnik na bombie. Odliczanie do najtrudniejszego kroku, który obydwoje będą musieli wykonać. To, co stało się w mieszkaniu prawie dwa miesiące wcześniej było jedynie zalążkiem tego, co miało przyjść, o tyle trudniejszego, że trzeba było już zachować zimną krew. Tam zostały emocje, które, wbrew wszystkiemu, może były łatwiejsze do przetrawienia. Teraz jedynie zimne kalkulacje, zdanie sobie sprawy z tego, co jest logiczniejsze.
Hayami łudził się jeszcze, że będzie w stanie ruszyć głową, nie dać porwać się sercu, dopóki ostatni raz nie spojrzał na drugiego mężczyznę, z dłonią wyciągniętą ku niemu. Gest ten był jak strzał w serce, finalne oddzielenie ich od siebie grubą kreską, kropką na końcu historii, która opisywała ich dzieje.
W reakcji parsknął tylko śmiechem. Niekoniecznie był on rozbawiony, nie. Pełen bezsilności, nieznacznego politowania wobec tego, że tym chce to zakończyć. Jakby wcale nie spędzili razem miesięcy, nie poznali się aż za dobrze.
Kątem oka dojrzał nadjeżdżający autobus. Czas się kurczył, zbyt prędko, by przemyśleć wszystko jeszcze raz. Pokręcił jedynie głową, robiąc krok w jego stronę, by skorzystać z ramion, gdzie jedno zajęte było ściąganiem szalika, a dłoń drugiego nadal czekała na uściśniecie. Jeśli miało to być finalne, symboliczne pożegnanie, musiało być porządne. Tak jak stanięcie na palcach, ciasne objęcie, odrobinę za długie, na tyle, by po jego zakończeniu faktycznie musiał uciekać.
— Trzymaj się, Hei. Odezwę się jak będę w domu — rzucił, już praktycznie w drzwiach autobusu. Zawsze wysyłał mu sms'a, gdy bezpiecznie wrócił, też zawsze prosił o to jego.
Szalika nawet nie pozwolił sobie oddać. Wiedział, że dyskusja na ten temat byłaby bezcelowa, pominął ją więc. Możliwe, że przynajmniej w nim będzie miał kiedyś powód do kolejnych odwiedzin.
zt
I was given a heart before I was given a mind
A thirst for pleasure and war, a hunger we keep inside
Dlaczego to utrudniał?
W tym nieprzyjemnym chłodzie, który prześlizgiwał się przez cienką warstwę źle dobranego w stosunku do pogody ubrania, nagły przypływ ciepła był przyjemną odmianą. Ciało spięło się jednak nieznacznie pod wpływem nagłego gestu, który nie wpisał się w jego osobisty scenariusz przewidujący kumplowski uścisk dłoni. Ta dłoń wciąż jednak wisiała w powietrzu przez kilkanaście pierwszych sekund, jakby mimo oczywistego sprzeciwu mężczyzny, wciąż liczył na ten mniej uczuciowy finał. Bezsilne westchnienie rozbrzmiało niemalże przy uchu Hayamiego, a wraz z nim rozluźnił się, kręcąc ledwo widocznie głową. Ruch ten był jednak wyczuwalny przy narzuconej brunetowi bliskości, jakby nie dowierzał, że naprawdę potrzeba było jeszcze czegoś więcej, by do Hime dotarło, że zachowywał się niewłaściwie. Ten ostatni raz – już na pewno ostatni – zaczepił palce o kurtkę na jego plecach, ale nie zaciskał ich kurczowo. Zwykle jego objęcia były silne i zdecydowane, ale teraz ciemnowłosy mógł ich prawie nie poczuć przez warstwy ubrania. Wyrwał się z nich bez większego trudu, bo żadna siła nie powstrzymała go przed skierowaniem się do autobusu. I gdy wreszcie się odsunął, dłoń bruneta bezradnie ścisnęła powietrze i miękko opadła wzdłuż jego ciała.
Nie zatrzymywał go.
— Na razie — jego usta ledwo poruszyły się, wydobywając z niego niezrozumiały pomruk. Ale to nieważne, bo syczący dźwięk zamykających się drzwi autobusu i tak zagłuszyłby jego pożegnanie.
Byłoby prościej, gdyby nie robił nic głupiego.
Srebrne tęczówki jeszcze przez jakiś czas wpatrywały się w ulicę zamglonym spojrzeniem. Odjeżdżający autobus już jakiś czas temu zniknął z pola widzenia. Dopiero warkot silnika przejeżdżającego obok samochodu wyrwał go z osłupienia. Drgnął ledwo zauważalnie i poruszył skostniałymi z zimna palcami, zanim wepchnął je do kieszeni bluzy i postawił pierwszy krok na drodze prowadzącej do domu.
Hime Hayami ubóstwia ten post.
Delikatne wibracje poprzedzone krótkim, urwanym sygnałem łapią go w połowie drogi. Spogląda na ekran z twarzą wpierw neutralną, by chwilę później naznaczyła ją zmarszczka zdziwienia. Ciche westchnięcie. Spojrzenie ku niebu, bo powinien się domyślić. Z miejsca zawraca, otwiera jedną z zainstalowanych na telefonie aplikacji, po czym zamawia taksówkę.
Pod adresem, od ojca wyłuskanym jak za dzieciaka kieszonkowe, znajduje się około czterdzieści minut później. Ściśle zawinięty materiałami, gdzie na zewnątrz widoczny jedynie grafitowy płaszcz, szalik w ciemniejszym kolorze i kosmyki włosów przykryte mrozem oraz zdobytą w drodze wilgocią. W dłoni pokrytej świecidełkami — w tym rodzinny sygnet oraz stalowa, mocno ciosano obrączka — papierowa torba, która miejscami mokrawa od gorącej pary. Na twarzy wypieki wyhodowane przez zimowy chłód, oczy znudzone a usta szczelnie owinięte bawełną. Okrytym skórzanym rękawiczką palcem sięga domofonu. Dziewięć czy sześć? Kręci głową. Oczywiście, że dziewięć. Wie, że dziewięć. Zdecydowany ruch dłoni potwierdza podjętą decyzję, by po kilku dłużących się sekundach z urządzenia dobiegł go elektroniczny głos chorego. Mimowolnie uśmiecha się i z tym uśmiechem, pomiędzy słowami przekazanym podniesioną nutą, przekazuje:
— Przyniosłem późny obiad. — Milknie na moment, ale pauza przypomina, że nie wspomniał o ważnym przecież elemencie: — Rainer.
Wchodzi po schodach. Jak zawsze. Łydki od wczorajszego biegania wciąż rwą zakwasami, ale przecież to lubi. Czuć. Przynajmniej ciało, skoro emocje rozpierdolone na wszystkie strony, niepozbierane, nienazwane… Co on tutaj w ogóle robi? Zatrzymuje się na jednym z półpięter, by chwycić uciekające pytanie, ale to posiada w sobie nutę rozdrażnienia. Nieważne. Przygryza wnętrze lewego policzka, kręci głową w niedowierzaniu. Sam do siebie podchodzi z pobłażliwością rodzica, bo w ostatnich dniach coraz więcej popełniał spraw, sytuacji, rozmów nierozważnych. Pochopnych, chciałby powiedzieć. Ale przecież pochopny nie bywa. Na pewno? Głowę przeszywa nagła myśl, która ulatuje z ust zmarłej siostry. Nerwicowe przejechanie językiem po ustach, zagięcie dłoni w pięść, szybkie zakopanie złości gdzieś w podbrzuszu. Jeden oddech, drugi, trzeci.
— Hej — mówi, gdy drzwi uchylają się a on jak ta świąteczna niespodzianka dygocze w oczekiwaniu na reakcję. — Czemu nie napisałeś, że jesteś chory? Mam dla ciebie ramen.
Zdziwienie na twarzy Heizō przeczekuje, bo nie jest debilem, by umknęła mu niestosowność tej interakcji. Podobna tej, którą wyczuł, gdy z ręki do ręki przekładał urodzinowy prezent. Zbyt personalny. Co jest jednak złego w tym geście? Marszczy brwi w niezrozumieniu, chwilowym, bo należy się tamtemu kolejne wyjaśnienie. Znowu. Niewygoda gromadzi się w przełyku, ale nadpisuje ją uśmiechem ciągnącym lewy kącik ust ku górze. Zwyczajowo głowa nachyla się ku prawemu barkowi.
— Twój adres. Od ojca. Pamiętasz? Pracuje w szpitalu. — Przestępuje z nogi na nogę. — Nie muszę wchodzić, ale weź to.
Pauza.
Z ciała zdejmuje wierzchnie warstwy odzienia. Uważnie i powoli na twarzy zbierając ni to uwagę, ni nieznanego źródła zdenerwowanie. To kolejne faux pas? Kręci głową. Sam już nie wie, bo świat jak ta dziwna masa posiada reguły relacji, których nie podziela. Obce dla chłopca zasady, niezapisane nigdzie wyznaczniki poprawności a on by chciał po prostu być i przynależeć, ale nie może. Dlatego myśli jak fala próbują podążyć za kolejnymi krokami, gdy zdejmuje buty, gdy szalik wolno i strategicznie odwija z twarzy. W kępkę wilgotnych włosów wsuwa palce, przeczesuje je i w niby to naturalnym, ale wciąż flegmatycznym geście wchodzi do środka.
Jak drapieżnik na nieswoim terytorium, zepchnięty w kąt klatki zwierzak rozgląda się po nowej przestrzeni. Ostrożnie przestępuje próg salonu, by wzrokiem wyłapać nierówne zagięcia ścian, pozostawione na regale pierdoły, parę książek o tytułach w tym momencie nieważnych. Gdy już zorientuje się w przedmiotach, spokojnym spojrzeniem osiądzie na mieszkańcu.
— Wyglądasz jak trup — mówi rozbawiony, gdy jego nozdrzy dochodzi ziołowy zapach; lek? — Pokaż się. — Podchodzi dwa kroki a gdy ten zamiera, dodaje: — Moja odporność jest świetna. No pokaż.
Zaczerwienione powieki, sinizna na ustach, zimne dłonie, które chwyta w swoje własne. I gorąc czoła, tak teraz kontrastujący z zimowym chłodem opasającym dłonie, wydłubują z oczu wcześniejszą swobodę a stają się zaczątkiem niepokoju. Rainer wzdycha cicho, bo częściowo przejmuje winę jego stanu. Mizernego, ale też bez przesady. Z pewnością nie umierał.
— Byłeś u lekarza? Co ci powiedział? — pyta, gdy ciało cofa ku pozostawionej na ziemi torbie, tę podnosi i w swobodniejszych ruchach kładzie na kuchennym blacie. — Idź się połóż, odgrzeję ci całość i obejrzymy film.
Jest w chłopcu dużo więcej naturalności, którą zdaje się wciska w niego nowa przestrzeń. Obdarty z tradycyjności rezydencji wydaje się zwyczajniejszym, ale nie zwyczajnym. Odstaje niczym element, który choć pomalowany tym samym kolorem, to różniący się jego odcieniem. Na ciele jednak stonowane barwy, szarości i czernie, które układają się w przystający do ciała golf i szerokie, spinane w pasie spodnie o dużej ilości kieszeni. Na szyi delikatny naszyjnik, w uszach metal ozdobnych kolczyków. Podobną materiałowi zimność znaleźć można i w oczach, które w trybie zadaniowym przeskakują z czynności na czynność. Skrupulatnie, wolno i po kolei.
@Hattori Heizō
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Spać – jego głowę wypełniała teraz jedna myśl, która nasilała się wraz z uderzeniami w jego głowie, jakby ktoś ciężkim butem chciał pozbawić go przytomności. Było blisko, bo jego wzrok był już wystarczająco nieprzytomny, gdy przesunął nim po salonie, z trudem przypominając sobie, po co właściwie wstał.
No tak, domofon.
Z trudem wyprostował nogi, by wstać z kanapy. Koc, z którym widocznie nie chciał się rozstawać, zawisł smętnie na jego ramionach, ale nie otulił się nim szczelnie, chociaż czuł, że już zaczyna mu być chłodniej. Zmęczone chorobą mięśnie mrowiły nieprzyjemnie, a jego kroki były ciężkie i powolne. Dotarcie do słuchawki przypominało teraz dotarcie do mety po długim maratonie. Jak na sennego człowieka przystało, powoli zaczynało do niego docierać, że ma za złe to, że zmuszono go do wstawania. Był też zły na samego siebie, że nie przyszło mu do głowy, by udać, że nie ma go na miejscu – światła w mieszkaniu i tak były zgaszone – ale był już w przedsionku, a palce z wysiłkiem ujęły słuchawkę.
Oby to nie były jebane ulotki.
— Tak? — rzucił i było zadziwiające, że tak maksymalnie ograniczone pytanie było w stanie zawrzeć w sobie obraz jego kiepskiego stanu. Jego głos rozbrzmiał z trudem, gdy przeciskał się przez obolałe gardło, jakby też miał do pokonania niemożliwie długą i wyboistą drogę, by wydostać się przez spierzchnięte usta. Przespał prawie cały dzień i dopiero teraz uświadomił sobie, że od rana nie wypił choćby łyka wody.
Która była godzina?
„Przyniosłem późny obiad.”
Obiad?
Zmarszczył brwi w skupieniu. Nie przypominał sobie, żeby cokolwiek zamawiał; nie potrafił też dopasować do nikogo głosu zniekształconego przez kiepski, trzeszczący głośnik. Kojarzył, że jakiś czas temu zerkał na telefon i chyba nawet odpisywał na wiadomości, ale nie był pewien, czy zwyczajnie mu się to nie przyśniło. Już miał odpowiedzieć, że to pomyłka, ale jego gość – Rainer? – zareagował szybciej. Nie mówiąc już nic więcej, Hattori za sprawą niezrozumiałego impulsu odblokował drzwi do klatki schodowej. Dalsza realizacja dopadła go dopiero po kilkunastu sekundach, bo i w tym beznadziejnym stanie był wręcz przekonany, że Seiwa nigdy nie zapytał go o adres. Powinien być zły? Zaniepokojony? Domagać się wyjaśnień?
Myśli o różnych opcjach uleciały z jego głowy, gdy otworzył drzwi, na które zdawał się przenieść cały swój ciężar, a zmęczone spojrzenie, podkreślone ciemnymi cieniami pod jego oczami, natrafiło na znajomą twarz. Już nie był zdziwiony, że Rainer pojawił się tu dosłownie znikąd – choć może minimalnie wciąż go to gnębiło – był zdziwiony samym jego widokiem, który nijak pasował do ponurego wnętrza czystej, ale wysłużonej już klatki schodowej. I rzeczywiście milczał za długo, by uczynić tę sytuację bardziej komfortową dla chłopaka, który przecież nie chciał źle. Właściwie chciał aż za dobrze i to potęgowało zaskoczenie, bo przecież nie miał żadnego powodu, by przyjść do niego i upewnić się, czy nadal żyje.
Wyrwany z zastanowienia, potarł skroń palcami, jakby dzięki temu łatwiej było mu pozbierać myśli.
— Tak, pamiętam. Ale wiesz- — jego rzężący głos urwał się, gdy powietrze nieprzyjemnie podrażniło mu gardło. Zakaszlał, przysłaniając nadgarstkiem usta i dopiero odchrząknąwszy, mógł kontynuować: — Chciałem powiedzieć, że następnym razem możesz po prostu mnie o coś spytać. Nie miałem żadnego powodu, żeby nie powiedzieć ci, gdzie mieszkam.
Ignorując wyciągniętą w jego stronę torbę z jedzeniem, którego zapach był częściowo przytłumiony przez zapchany nos, w dość oczywisty sposób otworzył szerzej drzwi, schodząc mu z drogi. Na ślepo sięgnął do włącznika światła w przedsionku, a gdy ciepłe światło żarówki rozlało się po pomieszczeniu, w pierwszym odruchu przymrużył ospałe oczy. Ostry ból na sekundę rozlał się po całym jego czole, jakby został zaatakowany milionami małych i upierdliwych, co wyrwało z jego ust markotny pomruk.
— Nie chciałem cię niepotrzebnie niepokoić — wychrypiał, przypomniawszy sobie, że czarnowłosy zadał mu pytanie. Koniec końców i tak poznał całą prawdę, ale gdy ospały wystukiwał odpowiedź na telefonie, nie chciał kłamać, że jest zajęty. — Nie chciałem ci popsuć dzisiejszych planów, a w tym stanie i tak nie jestem zbyt rozrywkowym towarzystwem — wyjaśnił, w międzyczasie chrząkając gardłowo, gdy jego głos wyraźnie słabł.
Zamknąwszy drzwi za Rainerem, oparł się o ścianę, przyglądając mu się z uwagą kogoś, kto właśnie dopasowuje do siebie elementy układanki. Nie pojmował, co sprowadziło tu Seiwę i czemu uznał, że to doskonały pomysł, żeby przynieść mu jedzenie. Może to był tylko bardzo realistyczny sen? Za parę chwil znów miał obudzić się na kanapie albo…
„ Wyglądasz jak trup.”
W odpowiedzi na to stwierdzenie, z jego ust wyrwał się krótki, ochrypły śmiech. Pozwolenie sobie na niego szybko okazało się złym pomysłem, bo za moment rozkaszlał się, pozbywając się nieprzyjemnego uczucia z krtani.
— Może już umarłem. Nie licząc tego, że czuję się jak totalne gówno, nie mogę narzekać na takie wydanie zaświatów — odparł znacząco, a jego usta wykrzywił ledwo widoczny uśmiech. Był raczej marną dekoracją jego wycieńczonej twarzy. — Proszę, nie. — Zadarł głowę wyżej, opierając potylicę o ścianę, w której wciąż szukał oparcia. Był to raczej marny sposób na ucieczkę, a i sam ton jego głosu brzmiał za mało defensywnie, jak na kogoś, kto nie chciał, by do niego podchodzono. Bardziej martwił się, by nie roznieść dalej tego dziadostwa, choć ewidentnie nie był to żaden niebezpieczny wirus.
Westchnął z rezygnacją, gdy brunet znalazł się obok. Miał zimne ręce, ale ten chłód koił jego rozpaloną skórę. Nie był nieprzyjemny, ale możliwe, że ze względu na delikatność, z jaką Rainer właśnie się z nim obchodził. Szlag – usta drgnęły, ale nie rozchyliły się, gdy w ostatniej chwili pohamował cisnące się na nie przekleństwo. Źle zrobił, przyglądając mu się z tak niewielkiej odległości. Wypełzające na pierwszy plan zmartwienie, ściągnęło za sobą falę ciepła, ale zupełnie innego niż to, które towarzyszyło gorączce. Kolejny raz robił coś, co uderzało w solidny fundament jego silnej woli, powodując głębokie pęknięcie na jego powierzchni. To były małe rzeczy, nie był pewien, czy ktokolwiek normalny w ogóle zwracał na nie uwagę. Ale on – wbrew samemu sobie – zauważał. I było to jednocześnie najlepsze i najgorsze uczucie, jakie mógł sobie zgotować.
— Nie znęcaj się nade mną — wymruczał pod nosem, bez niezadowolenia. Brzmiał zaskakująco łagodnie, jak na kogoś, kogo głos uległ tak drastycznej zmianie i jak na kogoś, kto wysuwał taki zarzut. Ale tak się czuł – jakby zwyczajnie się nad nim znęcano. Jakby, o ironio, podsuwano mu pod nos deser, ale przecież wcześniej zasznurowano mu usta. — Masz cholerne szczęście, że nie mogę cię pocałować — dodał już bardziej bezpośrednio, jakby gorączka zdjęła z niego cały filtr, za którym się zasłaniał. Nie czuł się z tym źle. Wydawało mu się, że mówił o czymś zupełnie oczywistym, nawet jeśli było to zupełnie nieadekwatne do sytuacji.
— Tylko zadzwoniłem. — Odkaszlnął krótko i poprawił narzucony na siebie koc, zanim przeszedł w głąb salonu, ocierając się ramieniem o ścianę. — Nie mam siły ruszać się z domu. Pewnie w jednej trzeciej drogi wyłożyłbym się w pierwszej lepszej zaspie, a nie marzy mi się podzielenie losu z Dziewczynką z Zapałkami. Zwykłe przeziębienie z całym pakietem dolegliwości. Dostałem receptę, Himari przyniosła mi leki po szkole, ale nie jestem w stanie znieść tych do picia. Chyba zostanę przy tabletkach. W każdym razie teraz muszę tylko to przetrwać.
Włączył niewielką kuchenną lampkę, bo nie mógł zdzierżyć rażącego światła. Poza tym tak było przytulniej. Wbrew poleceniu Rainera, zatrzymał się przy aneksie kuchennym, obserwując jego krzątaninę. Dziwnie było widzieć go w tak codziennym otoczeniu, zwłaszcza że Hattori wciąż dobrze pamiętał ogrom rezydencji, którą ostatnio odwiedzał. Był też pewien, że nikt tam nie zmuszał młodego Seiwy do praktykowania domowych zadań, dlatego to wszystko wydawało mu się dziwnie rozczulające. I miłe. Ludzie zazwyczaj krępowali się, mimo że dawano im przyzwolenie, by czuli się, jak u siebie, dlatego właśnie była to całkiem przyjemna odmiana.
— Zjem przy stole — oznajmił, odsuwając jedno z krzeseł. Zmęczone ciało z ulgą opadło na siedzisko, choć samo siedzenie wciąż kosztowało go mnóstwo wysiłku. Od bolącego gardła brakowało mu apetytu, ale jakoś musiał odzyskać siły. — Nie tak powinna wyglądać twoja pierwsza wizyta tutaj — zauważył, na chwilę przyciskając nadgarstek do podrażnionego nosa. Walcząc z ciężkimi powiekami, uniósł wzrok ku chłopięcej twarzy.
— Czym zasłużyłem sobie na takie rozpieszczanie?
@Seiwa-Genji Rainer
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
— Masz cholerne szczęście, że nie mogę cię pocałować.
Och, nie, Heizō. Słowo ostrzeżenia, gdyby mogło, wymsknęłoby się spomiędzy warg układanych w delikatnym rozwarciu, malowanych brzoskwiniowym odcieniem ust. Ale nie może, bo pod sercem wąż — ten sam, który wdrapany na zawszę w połowę chłopięcego ciała — rozwiera paszczę w potrzebie pożarcia. Gnieździ się w klatce egoistyczna potrzeba przywłaszczenia, z której zdaje sobie sprawę zbyt bardzo. A jest to sekunda, może dwie, pięć? Moment, w którym wie, że wstąpił na okropną ścieżkę, która skończy się destrukcją tej relacji, co piękne i tragiczne samo w sobie. Nieruchomieje a oczy zachodzą martwicą jak u socjopatów spoglądających ku swoim ofiarom. Ale nim nie jest, prawda? Strach mości się w brzuchu jak u drugiego z nich choroba, ale musi trzymać się prosto, by nie uciec stąd dalej. Na nowo nie wpaść w otchłań rzeki, by dać się nurtowi pochłonąć, zmiażdżyć przyjemną siłą wody, ale nie może, bo się boi. Strach jest delikatny, szumiący jak liście na wiosnę oraz, paradoksalnie, niegroźny. W tej pigułce przerażenia, wciąż trzymając zmęczone chorobą dłonie, spogląda ku niemu z głową zawieszoną nad słabymi paliczkami i uciska jeden, wtem drugi. Milczenie jest ciężkie jak ołów zbierający się w gardle, bo pod nim wciąż słowo ostrzeżenia. Uciekaj. Zbyt dobrze, zbyt-kurwa-dobrze wie, gdzie zaraz ulokuje potrzebę swojego życia, cel istnienia i że stan ten, tak senny i piękny w swojej destrukcyjności, na nowo sprowadzi go na samo dno i przypomni, że jest niczym. Ale teraz ta namiastka cielesności trzyma go na nogach. Dotyk potrzebny, by ustać, przełknąć ślinę i uśmiechnąć się szerzej. Wtem uczucie mija.
Jak gorzki posmak po smaku alkoholu Rainer przełyka tę chwilę słabości i pozwala w żłobionym na policzku dołku osadzić się niepewności. Zanim głos ucieknie spomiędzy wcześniej przerażonych, teraz skrytych w przyjaznym uśmiechu warg, przy delikatnych ruchach śledząc krzywizny jego dłoni wyjaśni głosem cichym i pogodnym:
— Po części jestem za to wszystko odpowiedzialny, więc nie uciekaj. — Nie uciekaj. Jeszcze nie jest takim zagrożeniem, jakim być może za chwil parę, ale to za moment, urwaną sekundę. Nie uciekaj, bo powie ci w porę, by się wycofać, zanim wyrwa po sercu, które przekaże ci na wyciągniętej dłoni, przekształci się w zionącą stęchlizną martwicę. Uśmiecha się delikatnie, na nowo, wciąż i wciąż, rozrysowując od czubkiem zgrabnego nosa obietnicę, że wszystko jest w najlepszym p o r z ą d k u. — I z całym szacunkiem dla ciebie, ale za bardzo szanuję własne zdrowie, by przyjąć prezent w postaci przeziębienia. Nawet w ładnym opakowaniu. — Kręci głową w rozbawieniu. — To tabletki musujące? Zachowujesz się jak dzieciak biorąc tylko te, które ci smakują. — Zabawne. Czy nie tak działa on sam, teraz, gdy palcami chciwymi i głodnymi tamtego skóry nieświadomie wędruje po wewnętrzu jego dłoni, bada kształt nadgarstka i nieskupiając się odnajduje zalążek pulsu. — Mam zadzwonić do ojca? Mógłby przyjechać i cię porządnie zbadać.
Namiastka zmartwienia wkrada się w sylaby, ale zaraz ją porzuca, bo nigdy nie był najlepszy w roli niańki. Ba, nie przyszło mu nachylać się nad garami, jak najgorsza służba sterczeć w kuchni, by odgrzać niby to zbawienny na chorobę wywar. Ale dobrze. Uspokoiwszy się, z dala od tamtego wzroku wygładza nerwoból w klatce piersiowej i wspomnienie to, atak rysujący się w czarnych jak uczucie tęczówkach, odkłada na dalszy plan. Na później. O ironio, na deser. Może tym razem będzie inaczej. Może w porę, tak jak przed momentem, zorientuje się w ślepych swoich działaniach i w chwili zawahania zaciśnie obrożę na szyi, wycofa jak gwałtowną tresurą szkolny pies. Wszystko jest przecież dobrze. Nie zadziało się nic, coby wyzwoliło choćby pokład najmniejszej agresji i to od początku ich znajomości. Mięsień pod piersią wciąż bije spokojnym rytmem, niezagłuszony żadną przeszkodą, żadną informacją mogąca naruszyć jego delikatną jak pajęcza sieć strukturę.
— Proszę — mówi, gdy na stole ląduje mała miseczka z odgrzanym ramenem oraz szklanka, w której przy kwaśnym odgłosie rozpuszczania przygotowuje się płynny lek. — Czasami trzeba wypić i gorzkie, dawaj.
Śmieje się i jest to śmiech podobny tym wcześniejszym, ale krótszy, chwilę później przerwany wyciągnięciem dłoni nad głowę, gdy smukłe ciało opuszkami stara się sięgnąć sufitu. Nie siada. Wolnym krokiem przemierza przestrzeń i czujny jak przystało na drapieżne zwierzę wzrok kładzie na pojedynczych przedmiotach. Na wpół dopalona świeczka, pozostawiona na fotelu książka, sweter — jego? jego, kojarzy — zapomniany kubek o śladach wypitego dawniej napoju.
— Czym zasłużyłem sobie na takie rozpieszczanie?
Cmoka rozbawiony przy radosnym powietrzu ulatującym z ust.
— Następnym razem daj znać, proszę. To dla mnie nie problem, żeby się kimś zająć. Wiesz, mam młodsze rodzeństwo i dość dużą rodzinę. Wbrew plotkom potrafimy o siebie zadbać. Do pewnego stopnia. — Wzrokiem sięga za szkło dużego okna, w którym pląsa ciemność wieczoru. — Powinniśmy porobić coś w dzień.
Nagła myśl opuszcza głowę i sam jest zdziwiony swojej nieroztropności. Dość niewinnej, więc przemilczy nieuważność. Poza tym ma rację. Widują się głównie wieczorami a i dojrzałby odbicie słońca w tamtego oczach, zobaczył go pomiędzy ludźmi, w sytuacjach bardziej towarzyskich… Nie, to niebezpieczne. Dłonie zaciskają się na wewnętrznym parapecie a on odwraca wzrok od dwójki nastolatków szlajających się przed budynkiem. Ciało ponownie kieruje ku wnętrzu pomieszczenia, biodra odbija od oparcia i podchodzi do jego pleców. Palcami zimnymi od chłodu, który przez nieszczelne framugi osiadł na skórze, sięga jego karku. Raz, dwa, trzy. Jak po drabince pną się dwa opuszki od zarysowanego pod skórą kręgu szyjnego po linię włosów. Na szycie dołączają do nich pozostałe, które niczym fala w połączeniu z wnętrzem dłoni zachodzą bok szyi a on nachyla się nad chłopięcym ramieniem. Palec wskazujący szuka poruszającej się grdyki, haczy o powiększone węzły chłonne.
— Co byś mi jeszcze zrobił? — pyta chłodno, obco. — Gdybyś mógł.
@Hattori Heizō
Hattori Heizō ubóstwia ten post.