Mieszkanie nr 9 - Page 4
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Hattori Heizō

Pon 7 Lis - 18:51
First topic message reminder :

Mieszkanie nr 9


Jak większość mieszkań na osiedlu przy ulicy Higashi, jest ono dość spore i dwupokojowe. Z niewielkiego przedsionka od razu wita nas całkiem przestrzenny salon połączony niewielkim z aneksem kuchennym. Obszerne okno balkonowe za dnia wpuszcza do pomieszczenia sporo światła. Znacznie mniej miejsca przeznaczono na sypialnię, w której poza łóżkiem, szafą i komodą na ubrania, znajduje się także niewielkie biurko. Łazienka została utrzymana w nowoczesnym stylu.
Dodatkowe: co rzuca się w oczy, to gdzieniegdzie porozwieszane w mieszkaniu amulety i papierowe zaklęcia ochronne; jedyną żywą rośliną w mieszkaniu jest bujna paprotka na parapecie w sypialni – doniczka, w której jest posadzona, jest nieznacznie ułamana i częściowo pęknięta; nad biurkiem zawieszona została tablica korkowa, poza zaklęciami ochronnymi, na pinezkę przypięto tam wyrwaną kartkę z notatnika z tajemniczym zapiskiem: 01.01.1111 - 09.09.9999. Uwagę przyciąga także zawieszona tam papierowa serwetka, na której zapisano numer telefonu z krzywym serduszkiem i krótką notatką.

Hattori Heizō

Hime Hayami ubóstwia ten post.


Seiwa-Genji Rainer

Czw 22 Gru - 19:47
  — Za co? (…) Wyglądam, jakbym miał ci za złe? 
  Czarna jak noc źrenica wędruje ku opadniętym barkom chłopca, wzrokiem chwyta zmęczone pagórki ramion i opuchnięte węzły chłonne. Wzdycha. Nie powinien teraz, nie w takim stanie chorego, wrzucać w rozmowę rodzinnych bolączek. Poza tym, nie są one aż tak istotne. To jedynie powidoki z relacji matki i syna, która nie może przekładać się na tę tutejszą, ani w zasadzie i na żadną inną. Rainer czuje, jak zbyt długo spięte mięśnie rwą w miałkim bólu. Kręci głową i stara się je odepchnąć na dalszy plan. Jak zgrabny tancerz w choreografii manewruje pomiędzy boleśniejszymi słowami tak, by uniknąć ich konsekwencji. Dziwne, bo to nie smutek kręci się po chłopięcej twarzy a coś innego. Coś, co płonie w złości i, gdyby tylko mu na to pozwolił, w proch obróciłoby i ciało. Ale nie tym razem. Być może to głos tamtego albo nawet sama jego obecność, trzyma ogień w ryzach. Za co.
  — Wyglądasz, jakbyś stać się miał jednym z żywych trupów. Zombie, tak? — mówi wymijająco, ale po krótkim westchnięciu i wystukaniu na blacie krótkiego szyfru, dodaje: — W takim razie uznajmy, że moje przeprosiny są na zaś.
  Mógłby odpowiedź rozwijać w akapitach, przepowiadając przyszłość i wyjaśniając wszystko, co do tej pory się wydarzyło. Począwszy od ich pierwszej rozmowy, od momentu, w którym zobaczył, w jak perfekcyjny sposób, dla większości niezauważalny, Heizō połykał pulsujące pod czaszką emocje; jak dając się ponieść porywczemu ciału chwilę póżniej żałował, że to przystąpiło do walki; jak — w końcu — szukał spokoju pomiędzy mrokiem otaczającego halę ogrodu, jakby tylko ciemność pozwalała na prawdziwsze, głębsze wdechy. Może była to błędna logika Rainera, może chęć rozrysowania między nimi jakiejkolwiek wspólnej linii, ale w tej jednej jedynej iskrze dostrzegł własne mechanizmy. Wyniszczające do cna, szarpiące spanikowane myśli, po ciele jak mąkę rozrzucające dreszcze.
  — W najgorszym wypadku to ja nie spełnię wszystkich jego oczekiwań.
  Urocze. Tak niewinne i niczego niepodejrzewające. Uśmiecha się ku temu zdaniu, które jak kostka lodu rozpuszcza się na rozognionych emocjach. Kąciki ust w łagodnym wyrazie ciągną rozbawienie i zdaje się, że kryją więcej niźli ciepło rozchodzące się po klatce piersiowej. Wie, do czego dąży. Do wyjaśnienia, że pewne odruchy posiada każdy człowiek i, jeśli popełni się któryś z gestów niepoprawnych, nie winno taplać się w wyrzutach sumienia. Biodra odbijają się od kuchennego blatu, by na nowo zbliżyć się do rozmówcy. Kuca przy nim pozwalając wcześniejszemu zdenerwowaniu odpłynąć w przeszłość, choć gorzki jego posmak zlizywać będzie jeszcze kilka dni. Ręce znajdują oparcie na biodrach zlepionych z łydkami, gdzie długie, zdobione pierścionkami palce splatają się w wyczekującym geście. Spogląda na niego z dołu, na nowo łapiąc żółć wtopioną w okolice oczu. Łapie w okolicach serca realne poczucie winy. Jak mógłby teraz, gdy oddech chłopca zatrzymywany jest przez kleszcze choroby, zatrzymywać ciężar rozmowy na swoich miałkich dramatach. Choć dołek w lewym policzku zarysowuje się mocniej to uśmiech jest równie łagodny, co rozluźniona sylwetka.
  — Heizō, przyjdzie taki moment, w którym cofniesz te słowa i zrozumiesz, co miałem na myśli mówiąc, że czasami zapominam o tym, jak to jest być racjonalnym. W niektórych momentach świat zdaje mi się załamywać. — To mówiąc opuszki jednej dłoni wędrują nieświadomie po paliczkach drugiej i rzeczywiście gubią trasę, zapadają się w powietrze pomiędzy, ale głos pozostaje spokojnym, cichym. — Nie patrz tak na mnie. — Śmiech drapie wypowiadane słowa i wkrada się w początek następnego zdania. — Wiem, że całość brzmi dziwnie, ale nie jest powiązane z żadnym zaburzeniem z łam psychiatrii. Mimo to są chwile, gdy moja logika sprzeciwia się ogólnie przyjętej. Zaczyna wypełniać głowę jak alkohol, który zaburza trzeźwość umysłu, rządzi się swoimi prawami i staje się niczym innym jak źródłem dziwnej agresji. Dziwnej, bo opierającej się na, paradoksalnie, czułości. Pamiętaj o tym, okej? Nie mówię, że jeśli taka sytuacja będzie miała miejsce, masz ją zbagatelizować. Bądź zły, ale pamiętaj, ze popełniłem coś, coś impulsywnego tylko dlatego, że mogę być bardziej, niż w ogóle zdajesz sobie z tego sprawę, przywiązany? Powiedzmy, że przywiązany. — Wzrok przyozdobiony rozbawionymi, mylnymi iskrami nie opuszcza twarzy Hattoriego; pozwala sobie na chwilę pauzy, nie długą, ale potrzebną na uchwycenie jeszcze jednej, błąkającej się pod językiem myśli. — Poza tym nie mam wobec ciebie żadnych oczekiwań. No może prócz tego, byś zaczął brać wszystkie leki. Nie tylko te, które ci smakują. — Rozbawione parsknięcie. — Jeśli chodzi o mój świat to jest on całkiem niewymagający. Widziałeś mój pokój. Pusta kartka. Pozwolę ci ją dowolnie zapisać.
  Mrówki na ekranie skaczą pomiędzy długimi kończynami ofiary a jej wielkimi i, przysiągłby, że przerażonymi oczętami. Rainer zdaje się intuicyjnie wnikać w śmierć świerszcza. Wie, gdzie zaraz kolejne stworzenie położy swoje krótkie czułki, gdzie legnie martwe, ostatni dech wpuszczając w mokrą ściółkę. Śmieje się ku pytaniu Hattoriego, rękę zaciska na oparciu kuchennego krzesła i znad jaśniejącego ekranu spogląda na chłopca.
  — Jestem z Minamoto. Myślisz, że ta życiowa rola jest dla mnie spełnieniem? — rzuca w podtrzymywanym rozbawieniu, choć tym razem z posmakiem kwaśnym jakby na język spadł kawałek niedojrzałego jabłka. Zaraz za pytaniem, które w swej retoryczności jest ironiczne, ale trafiające w kogoś innego niż Heizō, dodaje: — Jest to i łatwiejsze, i nie. Na pewno pomaga w wielu kwestiach, ale zabiera całą zabawę z życia. Może dlatego w niektórych koloniach pojawiają się osobniki, które dosłownie nie mają żadnego celu. Nie wiadomo, czy się bez niego rodzą, czy decydują się na bycie nikim i zarazem wszystkimi, bo robią po trochu dla każdej z podgrup.
  Ekran telefonu gaśnie, on kiwa głową w potwierdzeniu kolejnych jego słów. Studia, choć ciekawiące go u podstaw, nie przynależały do ulubionego pola rozmów. Może dlatego, że zawsze spływały na tematy rodzinne, czego zwyczajnie miał dość. Bycie częścią tak potężnego klanu, który zdawał się na każdym elemencie życia kłaść czujny wzrok i, gdy tylko coś wymykało się spod kontroli, wpełzać w celu naprostowania sytuacji, z czasem stało się męczące. To, że nauczył się funkcjonować w tak specyficznych warunkach uznawał za personalny sukces.
  Niedziela. Ostatni dzień wolnego przed jutrzejszym dniem na uczelni. Czujnym wspomnieniem wraca do rozpiski poniedziałkowych zajęć i cmoka rozbawiony, gdyż czekają go ćwiczenia. Diagnostyka mikrobiologiczna i wirusy chorobotwórcze. No tak, z jednym miał do czynienia i teraz. Dosłownie, jak i w przenośni. Okropne i piękne w swoim okrucieństwie spostrzeżenie.
  — Powiedziałem ci, że jesteś przykładem jednego z tych chodzących, ale umarłych. — Odpowiada kąsająco, ale wciąż przy w zwykłym rozbawieniu. Ciało opiera o framugę drzwi do sypialni i z osądzającym pokręceniem głowy śledzi jego koślawe ruchy. Nie sądził, że wykończy kogoś niewinne Harae. — Nie za wiele. Nie znam się na filmach, aktorach, nieszczególnie wiem, jakich filmów się chwytać. Oglądałem na pewno te wszystkie popularne. Ostatnio, nie wiem, ten nowy komedio-dramat świąteczny. Wiesz, coś tam o Amerykanach i złamanych sercach. W połowie rozproszyła mnie siostra jakimś nowym cyklem lalek. Tych o dużych głowach. — Milknie, gdy ten zrównuje się z nim barkiem, po czym odwracając ciału ku sypialni, kontynuuje: — Czemu lepiej nie?
  Realne zdziwienie wdrapuje się na rozgniewaną komentarzem twarz. Jasne, nie uważał siebie za świetnego medyka a jego troskliwość dosłownie ograniczała się do jednej w danym momencie osoby (może dwóch, jeśli wliczał własne zdrowie), ale przy odpowiedniej edukacji byłby świetnym lekarzem. Szorstkim, ale dobrym. Wzrusza ramionami prawdziwie obruszony i stara się zepchnąć niesforną uwagę chłopaka za myśli pierwszoplanowe. Te wciąż majaczą wokół zgromadzonych przedmiotów, ale stara się uciekać wzrokiem od nagromadzonych weń wspomnień. Metaliczny posmak słodkiej krwi wciąż rozlewa się po zębach, ale każdą kroplę wylizuje językiem sięgającym wnętrza policzka. Stara się, naprawdę stara się pozostać obecnym, ale nadszarpnięta doniczka jak alkohol rozlewa się po podniebieniu. Ale to tylko kilka kropli. Szotem jest serduszko, które migocze na tablicy. Cholera. Język znaczy linię na górnej linii zębów a on wyrwany zostaje wzmianką o pasożycie. Oczywiście, że go zna.
  — Ophiocordyceps unilateralis. Grzyb wnikający w żywą tkankę. Głównie owady, wiadomo. Świetna sprawa, bo to dość inteligentne… Dobra, bo ja mogę tak dość długo. Włączaj zombie.
  Ląduje tuż obok wiedząc, że nie jest to najbardziej logiczne zachowanie. Jakby ciało wręcz ułożył w gnieździe tamtego choroby i prosił, by przeszła ono do jego wnętrza. Naprawdę liczy na to, że posiada świetną odporność. Mimo to, bo jedne zachcianki wygrywają nad innymi, poprawia poduszkę pod głową, naciąga na ciało miękki materiał — zapewne przepoconego esencją śmierci i zbliżającego się przeziębienia — koca.
  — Oszalałeś — odpowiada szybko i niedbale, jakby głupocie wypowiadanego zdania nie chciał poświęcać większej uwagi. Gdy tylko złapie się na niejasności sprzedanego komunikatu, spojrzy na niego i szybko dookreśli głosem równie neutralnym, co wcześniejszy komentarz: — Naprawdę myślisz, że zostałem tutaj po to, by spać sam? Równie dobrze mogłeś mnie wygonić do domu. — Laptop przed jego twarzą otwiera się a on w równie mechanicznym odruchu dodaje: — Przykryj chociaż nogi. Przez stopy ucieka najwięcej ciepła.



Mieszkanie nr 9 - Page 4 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Pią 23 Gru - 23:10
Może już nim jestem? — podjął, wspierając przechyloną głowę na dłoni. Głos wciąż miał nieprzyjemny; gdyby posiadał on jakąś namacalną fakturę, na pewno byłby chropowaty. Jeszcze przed gorącym posiłkiem niedaleko było mu do odgłosów wydawanych przez żywe trupy – z tą różnicą, że jeszcze był w stanie wyartykułować zrozumiałe dla uszu słowa. — Tym lepiej dla ciebie. Zombie nie chowają urazy, są tylko głodne.
W spojrzeniu pojawił się zadowolony błysk, gdy jednocześnie pokręcił głową na boki, jakby zanegował możliwość przyjęcia przeprosin. Wciąż upierał się przy swoim, a obraz wcześniejszych emocji, które mimowolnie wychwycił, nie chciał zniknąć z jego głowy. Był dla niego kolejną wskazówką w grze, elementem układanki, który zdołał przyczepić do całej reszty, choć wciąż miał przed sobą jedynie postrzępiony widok. Nie musiał jednak już teraz wiedzieć wszystkiego i dlatego nie kładł na Rainera niepotrzebnego nacisku. Głupio wmawiał sobie, że przecież będzie na to czas, chociaż jak nikt inny powinien wiedzieć, że tylko okłamuje samego siebie, bo tego czasu mogło być mniej niż by się spodziewał. Bo ludzie znikali. Często niespodziewanie. I – jak najbardziej – mógł wmawiać sobie, że był na to przygotowany, ale takie wmawianie było proste, gdy czas pozwolił na zapomnienie o gorzkim smaku kolejnego rozstania.
Dziwne, że nie brał tego pod uwagę.
  Oczy, choć przekrwione i błagające o odpoczynek, sunęły powolnym wzrokiem po chłopięcej twarzy, gdy ten przykucnął obok niego. Z czarnych tęczówek skierowały się niżej, w stronę nosa, ale nie zatrzymały się tam na dłużej, bo usta wykrzywione w uśmiechu wydają się ciekawsze. Ciągnął spojrzeniem w bok, ku uniesionemu kącikowi, z którego momentalnie przechodzi do charakterystycznego dołeczka w jego policzku. Zdążył całkiem polubić ten drobny element jego twarzy – dodawał mu uroku.
„Heizō, przyjdzie taki moment, w którym cofniesz te słowa (…)”
Jeszcze nie poznał powodu, dla którego przepowiednia Seiwy miałaby się sprawdzić, a na jego ustach już pojawił się bliżej nieokreślony cień uśmiechu. Uśmiechu kogoś, kogo oceniano na podstawie własnych doświadczeń, bagatelizując jego możliwości. Hattori nie był pewien, skąd brało się jego przekonanie, ale właśnie dlatego wysłuchał go uważnie. Muśnięta dotykiem dłoń obróciła się, chcąc pochwycić tę drugą, ale chłopak wycofał się zbyt szybko. Palce drgnęły, ale nie próbował zacisnąć ich do samego końca, wiedząc, że schwytałby jedynie powietrze.
Strasznie to wszystko komplikujesz, Rainer — zauważył i wydał z siebie krótkie cmoknięcie. Mimo ewidentnego ostrzeżenia, wydawał się być bardziej rozbawiony niż zmartwiony. I tak właśnie było, bo za kurtyną utkaną z ładnych słów dostrzegł coś całkowicie naturalnego i teraz, gdy ponownie spojrzał ku czarnym tęczówkom – równie rozbawionym, co jego własne — uznał, że czarnowłosemu faktycznie brakowało na to wszystko odpowiedniego słowa. Całkiem rozczulające. — Uprzedzasz, że możesz być o mnie zazdrosny? — spytał, powstrzymując się od przekąsu w swoim głosie. Nie chciał, by poczuł się z tym niekomfortowo, choć z drugiej strony już teraz nie wydawał się być zażenowany, dzieląc się z nim tą cenną informacją. Bo zazdrość potrafiła być destrukcyjna, nawet jeśli rodziła się z pozytywnych uczuć. — Nie musisz się o to martwić. Nie zamierzam dawać ci ku temu powodów. Jeśli jednak, martwisz się o to, że od razu zniechęci mnie coś nieprzemyślanego, to mogę ci obiecać, że nie. Jasne, może mnie wkurwisz. Może ja wkurwię ciebie, bo nie wszystko, co zrobię, będzie ci się podobać. Ale coś wymyślimy. — Wzruszył ramionami, bo dla niego szukanie rozwiązań było zupełnie normalne. I szukał ich do momentu, gdy już nic nie dało się zrobić. — A tego już nie mogę ci obiecać. Za do będę z tobą szczery, a to jedna z tych cech, której ludzie we mnie nie znoszą. Nieważne. Prawda jest taka, że gdy nie będziesz miał mnie na oku, nie tknę tego paskudztwa — rzucił, na ułamek sekundy wykrzywiając usta w niesmaku. Miał zresztą nadzieję, że już jutro nie będzie potrzebował takiego wspomagacza.
Przez chwilę wydawał się zaskoczony, ale szok szybko ustąpił, oddając scenę czułej pobłażliwości. To miłe, że z takim przekonaniem stwierdzał, że wpasuje się w ramy jego wymagań, ale jednocześnie głupie, że wierzył, że Heizo nabierze się na tę pustą kartkę. Właśnie to te najbardziej poukładane z zewnątrz pokoje martwiły go najbardziej, bo nie bez powodu szafy w nich zawsze były szczelnie zamknięte. W porządku.
Sam mnie tam dopisz. Przecież to twoja kartka — rzucił zadziornie, bo był ciekaw, jakie Rainer nada mu znaczenie. Nieważne, czy kartka była pusta, czy zapisana wspomnieniami. Hattori nie zamierzał samodzielnie decydować o swojej roli – zamiast tego musiał zająć się własnymi zapiskami, które aktualnie uwzględniały rozpoczęcie nowego rozdziału. Nie mógł zupełnie przekreślić istnienia pozostałych, ale historia toczyła się dalej, a on już do nich nie wracał.
  — Nie wiem. Szczerze mówiąc, moja wiedza na temat Minamoto jest dość… podstawowa? Jesteś pierwszą osobą stamtąd, którą znam — przyznał, odrywając zamyślony wzrok od wyświetlacza. Gdzieś w jego pamięci mignął jeszcze Enma, ale o jego klanowej przynależności dowiedział się zupełnym przypadkiem. Poza tym nie rozmawiali zbyt wiele. — Rozumiem. Czyli nawet w świecie przyrody nie wszystko jest idealne.
Zabawne, że i w pozornie poukładanym świecie mrówek znajdowali się jacyś outsiderzy. To z kolei tylko utwierdzało go we wcześniejszym przekonaniu, że i Seiwa miał swoje zadry. W porządku, może wyczyścił kartkę do cna, ale nie była idealnie równa. Może kilka razy zmiął ją i w akcie tej niepohamowanej agresji, o której wspominał, rzucał nią o ścianę albo o podłogę.
Potarł palcami skroń, bo w tej kwestii wolał nie mieć racji. Niezależnie od tego, jak zajebiście byłoby być pierwszą zapisaną na kartce osobą, tak chorym byłoby łudzić się, że na etapie wczesnej dorosłości było to jakkolwiek możliwe.
  — Skoro już oficjalnie nim jestem, to lepiej uważaj. W końcu cię ugryzłem. — Rozłożył ręce, jakby już na wstępie chciał usprawiedliwić to, że po prostu nie mógł się powstrzymać. Zgryźliwym komentarzem zmuszono go do nawiązania do wcześniejszej sytuacji, która pozostawiła po sobie smak zakazanego owocu. Zakazanego, bo jego ciało nieustannie przypominało mu o jego tymczasowej bezradności. — Komedia romantyczna? Tego się nie spodziewałem — przyznał, ale bez prześmiewczości. Zresztą czarnowłosy zgrabnie się usprawiedliwił, a Heizo pokiwał głową w niemym zrozumieniu, jakby dobrze wiedział, że siostry potrafiły być uciążliwe ze swoimi zajawkami.
„Czemu lepiej nie?”
Westchnął ciężko, a jego ramiona, jakby przygniecione tym samym ciężarem, opadły niżej. Przygotowując łóżko, zatrzymał się z trzymaną w rękach kołdrą i spojrzał za siebie przez ramię. Już z samego jego profilu można było wyłuskać wyraz zrezygnowania, który przeplatał się z wesołym zaskoczeniem. Gdy zaś opuścił nieznacznie podbródek, w oczach pojawił się zadziorny błysk.
Jak to czemu? Żebym nie musiał być zazdrosny o wszystkie pacjentki, które na siłę wymyślałyby sobie coraz to nowsze dolegliwości. Wydaje ci się, że to tak nie działa? — Parsknął, kręcąc głową. Zwróciwszy się na nowo w stronę łóżka, poprawił pościel. — Już się przyzwyczaiłem, że masz czas tylko dla mnie — zażartował, bo przecież Seiwa był tu zaledwie od pół godziny i trudno było tu o jakiekolwiek przyzwyczajenia. Nie zmieniało to faktu, że – chociaż nie chciał go wykorzystywać – podobało mu się to, że zdecydował się zostać. Polubił nawet te wszystkie przyrodnicze ciekawostki i kolejną z nich skwitował krótkim śmiechem, który został urwany równie krótkim odkaszlnięciem, gdy znów podrażnił obolałe gardło.
Tylko przez moment przeszło mu przez myśl, że nie powinien był zatrzymywać go w domu tylko ze względu na swoje egoistyczne pobudki, bo przecież zdążył już skazić wszystko dookoła. Łóżko było wręcz epicentrum tego skażenia. Świadomość konsekwencji uleciała z niego szybciej niż powietrze z przebitego balona, choć z tyłu głowy wciąż miał to uporczywe przeczucie, że ta noc nie skończy się dobrze. Było jednak zbyt ciche i nieznaczące w perspektywie tego, że czarnowłosy nie miał nic przeciwko. Poza tym, gdy odwrócił się od biurka z trzymanym laptopem, nie poświęcając nawet chwili uwagi zawieszonej nad nim tablicy, chłopak już leżał na łóżku. Kultura zakazywała wypraszania gości, a Hattori jak gdyby nigdy nic, poddał się tej zasadzie. Bo była mu na rękę. I chociaż dominowało u niego zmęczenie, odczuł lekką satysfakcję, która pociągnęła za sobą jeden z kącików ust.
Nie będę narzekał.
Jak niesforny dzieciak wywrócił teatralnie oczami na kolejną troskliwą poradę, gdy już zaległ na miejscu obok, jedną ręką poprawiając poduszkę za sobą, a drugą wiodąc kursorem po ekranie.
Urocze. Daj mi najpierw odpalić film. — Jasny ekran raził go w oczy, ale niekomfortowe uczucie zniknęło, gdy włączył odpowiednią aplikację. Nie musiał wysilać się z przypominaniem sobie nazwy, bo propozycja nowego horroru wyświetlała się już na stronie głównej. — Trochę słabo, że to twój pierwszy film o zombie, a ja prześpię jego połowę — stwierdził z rozbawieniem, łudząc się, że da radę wytrzymać aż tyle.
Odpaliwszy film, ułożył laptopa pomiędzy nimi, jakby tylko on miał uchronić Rainera przed wzmagającą się zachcianką przysunięcia się bliżej. Gdyby mógł, całkowicie zrezygnowałby z filmu, ale wieczór był jeszcze wczesny i pewnie tylko jemu marzył się sen – tym razem umilony bliskością drugiego ciała. Osunął się niżej, chociaż wiedział, że półleżąc, może dałby radę wytrzymać dłużej. Ale było mu niewygodnie i słabo, a ciało przyjemnie rozluźniło się, gdy tylko ułożył się na boku, wygodnie podkładając poduszkę pod głowę i szyję. Przepełniony ulgą oddech wyrwał się z jego ust, gdy uświadomił sobie, jak bardzo tego potrzebował. I naprawdę z początku starał się uważnie śledzić akcję filmu, który rozgrywał się na ekranie. Jakaś ostatnia cząstka świadomości przez kilkanaście dobrych minut upominała go, że zamknął oczy na zdecydowanie za długo, więc ostatkami siły woli otwierał je, by sprawiać przynajmniej wrażenie czynnego widza. Ale ciemność pojawiała się coraz częściej i na znacznie dłużej, dialogi postaci były już wyłącznie nieskładnymi zlepkami. W którymś momencie jego umysł zaczynał kreować zalążki snu, które przeplatały się przebłyskami filmowej fabuły, ale zapominał o nich, gdy zmęczone powieki jeszcze na chwilę uchylały się, zanim ich ciężar wzmógł się na tyle, że Hattori nie dał już rady.
Rozluźnione ciało, jakby zapadło się głębiej w materacu, ale oddech bruneta w kontraście stał się lekki i miarowy. I cichy, jakby równie dobrze mógł nie oddychać wcale. Nie było już żadnych przebłysków przed jego oczami, a wrzaski wygłodniałych zombie nie robiły na nim żadnego wrażenia. Całe otoczenie przestało dla niego istnieć, gdy zapadł w głęboki sen. Mógł chociaż powiedzieć „dobranoc”.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō
Seiwa-Genji Rainer

Sob 24 Gru - 12:13
  — Uprzedzasz, że możesz być o mnie zazdrosny?
  Ciche parsknięcie, by w spokoju wysłuchał kolejnych słów. W chłopięcych ustach brzmiących tak delikatnie, tak niewinnie. Nic dziwnego, że rozbawienie wespół z dziwną odmianą litości wkrada się i w jego głowę. Miał rację. Nie było nic, czym miałby się przejmować a przecież sam nie chciał wybiegać w przyszłość. Wydawało się to logicznym. Tak bardzo prostym. Relacja, w której swoje zmartwienia odłożyć może w najciemniejsze kąty garderoby. Niewygodne uczucia i strachy schować w pudełko, ale takie z małym otworem. By strachy mogły oddychać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zajdzie potrzeba odgrzebania tychże emocji. Wzrusza ramionami w celu zrzucenia z barków ciążącej nań litości. Tej zrodzonej przez słowa Heizō, ale celującej w irracjonalne zachowania samego Seiwy. Ponownie uśmiecha się ni to w rozbawieniu, ni niedowierzaniu. Nie mógł być tak głupi. Dać się pochłonąć niezaistniałej jeszcze sytuacji, jej irracjonalnym skutkom.
  — Tak — odpowiada bez grama skrępowania, gdyż zazdrość, jak każda inna, paląca wnętrze emocja, była przez niego oswojoną. Zastanawia się przez moment, krótką sekundę milczenia wplatając pomiędzy złączone ze sobą palce. — Ale myślę, że to bardziej zaborczość.
  Wzrusza ramionami ku skończeniu konwersacji, choć wie, że skończoną nigdy nie będzie. I nigdy by nie była, bo nie sposób wytłumaczyć w słowach — słownikowych definicjach tak niedopasowanych do jego świata wewnętrznego — w jakich emocjonalnych przestrzeniach funkcjonował. To nie zwyczajowa zazdrość. Nie coś, czego by powszechnie pożądał. Była to odmiana zaborczości, która towarzyszyła osobom apodyktycznym. Jednak w nim rodziło się coś o wiele potężniejszego. Miało siłę smoka, żarliwość kreatury o żołądku bez dna, która wiecznie głodnymi ślepiami łypała ku jednej tylko osobie. Tak, by i szpik z drugiego ciała wycisnąć, ciało przejąć, wtopić we własne, uchować przed spojrzeniami innych. Teraz też kręci ogonem. Zawija się na plecach, tuż nad linią wciśniętych na biodra bokserek. Ostrym jak włócznia ogonem nakłuwa ciało, bo przypomnieć chce, a przypomina w sposób chciwy i bolesny, że aktualny spokój jest mylący. To stan przejściowy; ten przed burzą, gdy powietrze ciężkie, nad głowami fałdy opasłych chmur, a wszystko to zwiastujące nieboskłon przecinany jaśniejącymi jak złość błyskawicami i grzmotem przypominającym nieświadomie upuszczane słowa. Kręci głową, by jak za sprawą podmuchu wiatru odgonić gromadzące się nad głową niebezpieczeństwa. Nie teraz. Nie teraz jest na nie moment.
  — Szczerze mówiąc, moja wiedza na temat Minamoto jest dość… podstawowa?
  — Może to i dobrze. I tak jestem z nich najciekawszy. — Śmiech buduje się pod lekko rzuconymi słowami, których nie cofa żadnym innym wstrząśnięciem ciała. Czy w nie wierzył, czy popełnił niewinny żart? Być może i jedno, i drugie. Z jego perspektywy klan przypominał owadzie gniazdo, ale dużo bardziej przebiegłe, płynne, szumem przypominającym pszczeli rój zwiastujący gotowość do ataku bądź obrony w każdej możliwej chwili. Dużo było u nich i spisków, planowanych zdrad, które jak bajki opowiadano sobie do poduszki. Przeświadczenie, że nikomu nie można ufać a budowanie bezpiecznych przystani jest działaniem złudnym. Tak jak było z Takero. Nagłe przełknięcie śliny, bo w głowie majaczy wspomnienie chłopca o rysach równie gładkich i promiennych jak wiosenne słońce. Nos nakrapiany piegami i śmiech głośny jak zagubionego psa po latach spajanego ze swoim pierwotnym właścicielem. Szybkie muśnięcie ekranu telefonu, by wzrok zatopić w wypłyniętej tamże informacji. Nic ciekawego. Artykuł zapychacz, ale tego właśnie potrzebuje. Zajęcia głowy. Jak za sprawą magicznej gumki czyści przesiąknięty do rzeczywistości zarys chłopca. Nie po tylu latach.
  — Pacjentki? — powtarza po nim równie zaskoczony, co wcześniej. Gdzie w tym wszystkim logika, jakie pacjentki? Marszczy brwi niemal rozgniewany tym komentarzem, by ręce w geście widocznego zaprzeczenia skrzyżować na piersi. Absurd. Gdzie mu teraz do innych ludzi. Szukania w ich tęczówkach czegokolwiek istotnego, gdy do rozgryzienia miał zagadkę dużo ciekawszą. Co prawda, na jego oczach umierającą, ale do grobu nie pozwoli mu zabrać choćby igły wspomnień. — Po pierwsze to preferuję facetów. Po drugie już jeden mnie teraz wystarczająco denerwuje i jest źródłem nowej, światowej pandemii, więc podziękuję. — Zgryźliwy ton przypomina realne oburzenie, ale nie brnie w kłótliwość. Raczej odstawia podejrzenia na bok, nieważne jakimi niewinnymi by one nie były. Zdaje się, że łapie koncept wyłuskanego przez Hattoriego komplementu, ale sama sugestia, że byłby w stanie spojrzeć w stronę kogokolwiek innego, wywołuje iskrę sceptycznego rozdrażnienia.
  Ekran błyska niebieskim światłem, po którym jak małe kamyczki walają się ikonki. Niektóre rozpoznaje, inne nie a chciałby. W ułamanej sekundzie próbuje dojrzeć choćby zajawkę skrywanych tam sekretów, ale zaraz niknie w odpalonej aplikacji. Zdziwiona brew pnie się do góry, gdy dostrzega tytuł oraz krótką zajawkę zaproponowanej ekranizacji.
  — Nie mówiłeś, że to horror — Czymże innym miałby być, jeśli nie horrorem? To oczywiste, Rainer.
  Wzdycha ciężko, bo tym gatunkiem filmów gardzi bardziej, niż każdym innym. Budowanie strachu marnymi sztuczkami kamery, światłem i czymś, co doprowadzało go do realnego zdenerwowania — jump scare’ami. Ale dobrze, obejrzy. Czego się nie robi dla… Właśnie, kogo? Zerka ku Hattoriemu, który jak larwa kuli się przed laptopem. Uśmiecha się mimowolnie, bo choroba wyzwalała u ludzi inną ich delikatność. Nie tylko tę ciała, ale i głębszą. Emocjonalną słabość, która aż prosiła się by tę wykorzystać. Poprawia poduszkę pod plecami. W przeciwieństwie do chłopaka kręgosłup utrzymuje prosty, by przypadkiem nie opaść w podobną drzemkę. Jeszcze nie czas.
  Ogląda. Wpierw zaangażowany jak każdy, kogo skazano na marny spektakl. Akcja filmu jest tą standardową. Irytujący protagonista, jego dziecko, tym razem córka, grupa napataczających się po drodze sprzymierzeńców, z czego jeden w końcu zdradzi. Gdy i do tej sceny dochodzi Rainer wzdycha ciężko, parska pod nosem i w szepcie, coby nieświadomie nie zbudzić chorego, mówi:
  — Wiedziałem.
  Ale ogląda dalej. Zaangażowany z każdą minutą coraz bardziej. Pod nosem komentujący sprzeczne zachowania bohaterów. Gdy pojawia się pierwsze zombie objawy skażenia stwora, wpierw nieświadomie, porównuje do tych chłopaka. Podobny charkot w gardle, sinizna wokół oczu, choć wiadomo — ciało poszarpane, jakby wcześniej dopadło je stado szakali. Istoty biegają tym samym tempem, co ma większy sens, niżby mieli różnym. To wirus, grzyb, bakteria, informacja jest zatajona, nadaje tempo zainfekowanym. Ich ludzkie zdolności całkiem zaniknęły, więc i w sile są podobne. Słabe, powiedziałby. Ale, tak jak te przeplatające się we wcześniejszych rozmowach mrówki, moc odnajdujące w grupach. Nie przyzna się, ale pozwolił zdenerwowanemu westchnięciu skomentować kilka scen, w których żywe trupy wyskoczyły z ciemniejszych kątów zbudowanego w filmie świata.
  Nawet nie wie, kiedy przez palce przelały się dwie godziny. Napisy końcowe wyłączył wraz z przymknięciem laptopa. Przy krótkim zastanowieniu zorientował się, że przez cały ten czas analizujący mózg odłączył się od pałaszujących wnętrze emocji. Więc to nazywają prostą rozrywką? Wstaje, odkłada laptopa na biurko i oczyma dziwnie smutnymi, choć może kryjącymi w sobie zalążki neutralnego ich wyrazu, patrzy ku ciału, które w płytkim, ograniczonym przez katar oddechu, unosi się pod warstwą naciągniętej na głowę kołdry.
  Raz jeszcze rozgląda się po pomieszczeniu, choć to zgubione w ciemności. Mimo to wzrok odnajduje zarysy wcześniej poznanych przedmiotów. Ponownie kuli się we wnętrzu kąsająca niewygoda. Teraz, pozostawiony sam sobie, dłonią sięga uwieszonej na tablicy kartki i opuszkiem kciuka delikatnie, jakby tego serca na przekór własnego nie chciał złamać, dotyka koślawego rysunku. Spomiędzy rozchylonych warg ucieka ciężkie powietrze. Dlaczego jest to takie trudne? Odpuścić. Naprawdę stara się wrócić do uczucia sprzed kilku godzin, które łagodnymi falami podmywało złość i smutek, wprowadzało w ciało potrzebny spokój. Oddycha głośniej i wbrew sobie jak mantrę powtarza pląsające przed nim cyfry. Nie powinien. Wie, do cholery, że nie powinien. Ale wzrok jak profesjonalisty kreśli kształt okrągłych brzuszków ósemek i trójki niewpisującej się w prostą linię pozostałych cyfr. Syczące, bolesne powietrze przecina nocną ciszę, gdy w poddańczym geście odsuwa się od tablicy.
  Uchyla drzwi do salonu i wślizguje się weń najciszej jak tylko pozwala temu rozognione ciało. Do wysokiej, stworzonej w cienkim szkle przeźroczystej szklanki wlewa wodę. Ta niczym wodospad spada na palące gardło, które zdawało się, że ognistymi językami lizało podniebienie. Wolna dłoń szuka ugruntowania w zimnym blacie, które teraz oświetlone jest skromnym światłem umieszczonym nad kuchenką. W irytującym zdenerwowaniu wychyla szyję i spogląda ku sufitowi.
  — Tylko nie to. — Szept jest chropowaty i przesądzający o wszystkim, co od tego momentu się wydarzy.
  Do sypialni wraca z przemytą wodą twarzą. Nieprzygotowany na nagłe nocowanie zastanawia się, czy powinien wślizgnąć się pod prysznic, sięgnąć po zapasową, ukrytą przed oczyma innych, szczoteczkę. Przytłoczony ciężarem tego miejsca nie wie też, czy byłby na tyle silny, by pominąć dziejące się wkoło rzeczy. A te zdają śmiać się z niego śmiechem przebrzydłym, uciekającym rozumowi. Kolano ląduje na materacu, gdy w całej swej aktualnej bezbronności przylega do pleców Heizō, odwija część kołdry na fragment swojego biodra, bo ciało i tak rozpalone. Gubi oddech przy jego karku, gdy rękę wciska się pod drugiego pachę. Jak lianą oplata chore barki i choć on jest tym wyzbytym wirusa, to zimny dreszcz pnie się przez plecy, wkrada pomiędzy kręgi szyjne i tam osiada całym swym chłodem. Głębokie, ciepłe westchnięcie jest oddechem smoka pełzającym po ciele przy milionie szpilek atakujących każde wgłębienie ciała. Nawet nie wie, kiedy naruszone wcześniej wnętrze policzka znowu zaczęło krwawić. Delikatny acz kąsający ból pulsuje pod żłobionym dołeczkiem. Ciało piecze od wewnątrz i przysiągłby, że to ogień nie jego a ten wyrwany z głębi ziemi, z samego epicentrum zła, z dziewiątego kręgu piekła. Wbrew małej wojnie, która rozgrywa się pomiędzy szybko pompującym krew sercem a dzierżącym szablę rozumem, sylwetka jest spokojna. Jak stojąca wiele lat świątynia chroni wewnętrzne. Palce mocniej zaciskają się na drugim ciele, kiedy odchyla szyję i nosem wpija się pomiędzy kosmyki czarnych włosów. Tak bardzo chciałby przynależeć do tego miejsca, ale wie, że już zapachem odstaje. Niezespolony z przedmiotami, jak obcy pośród czyjejś historii. Ciemność nocy i jej cisza sprzyjają rodzącym się demonom a w głowie bezwiednie siostra śpiewa kołysankę. Unosi powieki w nadziei, że to tylko przykry koszmar; nierealny horror pokroju tego właśnie obejrzanego. Koniuszek języka dotyka kła, by zaraz później złożyć na odsłoniętym fragmencie karku Hattoriego krótki pocałunek.
  — Dobranoc — mówi cicho, rozgrzany przegraną dla serca wojną. Ostatni oddech zostawia na zwilżonym fragmencie ciała.
  Jak za pstryknięciem dwóch palców noc mija w śnie przerywanym, w którym uciec próbuje przed cieniem oplatającym witki. Przebudzając się szuka drugiego ciała i grzęźnie w nim jak w ostoi, którą rozrywają kolejne senne podszepty. Przyzwyczajony jest do nocy nieistniejących; takich, które jak ciężka kurtyna upadają na zbyt miękkie ciało. Zimowe słońce wstaje później niż on sam. Jest równie leniwe, co schorowana obok sylwetka. Mimo to do sypialni wpadają pierwsze oranże przecinające modrą pozostałość po granacie nocy. Jak na złość oświetlają wpierw pozostawiony na blacie biurka laptop, jak i fragment korkowej tablicy. Powieki chłopca unoszą się, ale tylko drgnięcie prawej dłoni sugeruje nagłe przebudzenie. Nawet nie wie, kiedy skulony znalazł się naprzeciwko Hattoriego. Przy zaspanym, jeszcze ciepłym snem spojrzeniu błądzi pomiędzy kącikami jego oczu. Żółcie zdają się być mniej widocznymi, kiedy opływa ja nowy dzień. Przełyka ślinę. Sprawdza, czy aby nic nie osiadło na jego migdałkach, ale na ten moment jest bezpieczny. Z ciała uleciało zdenerwowane a w pościel wsiąknęły wszystkie ognie.
  — Heizō — zaczyna, choć imię łamie się w połowie. Próbuje wybudzić go na tyle, by ustalić kolejne kroki, nie wychodzić bez słowa pożegnania. Paliczkami rozgrzanymi wciąż ciepłem drugiego ciała sięga za jego ucho, chwyta delikatny płatek, by kciukiem powtórzyć zaokrąglenie małżowiny. Uszy też ma ładne. Nawet metal kolczyków zdaje się być rozgrzanym, gdy palce dotykają biżuterii. — Muszę iść na uczelnię.
  Nie chce, ale należy, by nie wpoić w głowę rodziców podejrzeń, że wpada w kolejny ze swoich chorobliwych stanów. Przedłużyć ten moment do jego granic, znaleźć limit ich cierpliwości, zanim całość pięknej tej fatamorgany zrównają z ziemią. Nie wie, czy słowa choćby liznęły świadomość Hattoriego, którego uniesienie powiek wita z małą ulgą. Nie zależało mu na podnoszeniu głosu, przecinaniu poranka nieprzyjemnym komunikatem.
  — Jak się czujesz? — pyta cicho zachęcony skrytymi pod falą rzęs rozespanymi źrenicami. Urocze, niepewne spojrzenie. Gotowe, by zagarnąć je tylko dla siebie; namalować na tarczy srebrnych tęczówek nową, pożądliwą poświatę. Wzrok pełznie po krzywiźnie nosa, znaczy rysujące się pod skórą kości policzkowe, zatrzymuje na kąciku ust. Jego własne wargi układają się w łagodny uśmiech. I ten pieprzyk niewielki tuż koło prawego ucha, wczorajsze odkrycie. Palce zza żuchwy poruszają się ku znalezisku. Gdyby mógł jak nieznaną na niebie gwiazdę podpisałby ten skarb własnym imieniem. W rozbawionej, ale wciąż na wpół sennej zuchwałości uśmiecha się, by chwycić jego szyję w nieprzystającej porankom chciwości. Kciuk haczy kącika tamtego ust, by własne zwilżył językiem i zbliżył wargi do tych drugich przy ciele delikatnie nad drugim unoszącym się. Ciężar opada na zgiętą rękę, która podtrzymuje wykręcony nad Heizō tors. I niczym powtórzenie sceny sprzed kilku, kilkunastu dni kciuk napiera na podbródek, by rozchylić chłopięce wargi, ale prócz ciepłego oddechu i jednego słowa nie ląduje na nich nic więcej.
  — Mogę? — Tym razem pyta, choć szept przypomina daleki szelest, który słyszalny być może przy pełnym świadomości skupieniu. Ciało dziwnie spokojne, choć wysnute z kołdry z dreszczem przyjmuje zimno nowego dnia. Powinien się zbierać, ale jeszcze chwilę. Jeszcze moment, by na tamtego skórze złożyć symboliczną sygnaturę, która zniknie chwilę później. A chciałby pokusić się na symbole trwalsze jak mocniejsze ugryzienie, którego preludium poczuł na własnej szyi wczorajszego wieczora. Tak dawno. Wilgoć ust osiada na tych drugich, ale jak wytresowany szczeniak czeka na komendę, by nie zostać brutalnie spacyfikowanym. Uśmiech nie znika spod nosa muskającego ten drugi. Mierżą go narzucone reguły gry, ale nie byłby profesjonalistą, gdyby tym sprzeciwił się w kolejnym podejściu. Po każdym wyskoku przekonany był, że nie pozwoli sobie ponownie na podobną śmiałość, ale chciwość była silniejsza. Sięgała drugiego ciała już nie jak zachcianki, ale obietnicy.
  Naprawdę musi zacząć się zbierać.



Mieszkanie nr 9 - Page 4 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō and Vance Whitelaw szaleją za tym postem.

Hattori Heizō

Nie 25 Gru - 21:50
Zaborczość? — powtórzone jego ustami słowo brzmiało raczej dziwnie. Jakby było mu nieznane i obce. Dobrze znał jednak jego definicję, chociaż sam nie uskuteczniał jej założeń. Czaiło się w niej coś niebezpiecznego, na co teraz – dzięki Rainerowi – był przygotowany. Wstępnie przygotowany. Przechylił głowę na bok, nagle mrużąc oczy w zastanowieniu, jakby mimo zakończonego tematu, poświęcił jeszcze kilka ulotnych myśli temu terminowi. Gdy srebrzyste tęczówki na nowo złapały słabe światło żarówki, zadziorny błysk w nich nie mógł umknąć chłopięcej uwadze, mimo że na twarz na nowo powrócił ten dobrze znany, opanowany wyraz: — Najpierw muszę być twój. — Wydawało mu się, że na tym to polega. Forma posiadania, którą miał na myśli, bynajmniej nie kojarzyła mu się z niczym złym. Koncepcja uznawania kogoś za własność kojarzyła mu się raczej z tymi głupimi, romantycznymi obietnicami, które czasem – z zazdrości, o której wspominał – przybierały bardziej drastyczny obrót. Wierzył jednak, że nie groziły mu żadne przesadne wyskoki, a przynajmniej nic, z czym nie dałby sobie rady.
  Zobaczymy — pomyślał, przyglądając się czarnowłosemu tym irytującym, badawczym spojrzeniem. Było jednak za wcześnie, by wyciągać wnioski, ale to miłe z jego strony, że zdecydował się go uprzedzić, nie zdając sobie sprawy, że jego oczy widziały w życiu aż za dużo. Być może kiedyś zdecyduje się na to, by opowiedzieć mu więcej. Ale jeszcze nie teraz.
  Zawtórował mu śmiechem, choć znacznie słabszym, bo znów zakończonym kaszlem. Docenił jednak poczucie humoru i fakt, że Seiwa nie budował dookoła siebie otoczki sztucznej skromności, którą często wpajano ludziom od małego. Wysokie mniemanie o sobie nierzadko kojarzono z pychą, a przecież to oczywiste, że życie nie polegało na tym, by przeżyć je w nielubieniu samego siebie. Hattori nie odezwał się już na tę uwagę, ale z cieniem łagodnego uśmiechy na ustach pokiwał głową, naturalnie się z nim zgadzając. Tak naprawdę nie interesowali go inni członkowie klanu, a chłopak nie interesował go dlatego, że był członkiem Minamoto. I chociaż swoją osobą wprowadzał powiew klasy wyższej do jego przeciętnego mieszkania, teraz był po prostu Rainerem. I o to w tym wszystkim chodziło.
  — Czemu się złościsz? — spytał wprost, wyłapując tę poirytowaną nutę w jego tonie. Na wpół go bawi, a na wpół wie, że jego żart poruszył w chłopcu jakąś wrażliwą strunę. Ze świstem wypuścił powietrze ustami i cmoknął cicho pod nosem, jakby nie dowierzał, że brunet naprawdę uznał to za niewłaściwe. — Cieszę się, że wywołuję u ciebie tak skrajne emocje — odpowiedział z równą zgryźliwością, ale dla odmiany wciąż był rozbawiony całym tym zajściem. I faktycznie dało się wyczuć to, że wzmianka o jego zadowoleniu nie odbiegała od prawdy. Jasne, że nie. Im bardziej na niego wpływał, tym większa szansa, że zwyczajnie nie był mu obojętny. — Spytałeś, więc masz odpowiedź. Nie posądzam cię o to, że będziesz oglądał się za innymi. Ale czy sam masz wpływ na ich działania? Nie sądzę. Chyba nie powiesz mi, że pomimo twoich ukierunkowanych upodobań, nigdy nie zagadywała cię żadna dziewczyna? — Brzmiał tak, jakby już znał odpowiedź na to pytanie. Jakby niezaprzeczalną prawdą było to, że w ten sposób funkcjonował świat, gdy na czole nie wypisałeś sobie wyraźnie „wolę facetów”. Ale czarnowłosy był przecież całkiem uroczy w tej swojej nieświadomości, ale nie sądził, że był ślepy na oczywiste sygnały.
  „Nie mówiłeś, że to horror.”
  — Pewnie nie ma w nim nic strasznego — stwierdził, jakby właśnie o to w tym wszystkim chodziło. Zgodnie z wcześniejszym nakazem, gdy już ułożył się na boku, pookrywał się szczelnie kołdrą. Wysunął jedynie jedno z przedramion, które rozciągnęło się na materacu na niemalże całą odległość pomiędzy nimi. Dłonią niemalże zetknął się z chłopakiem. — Na wypadek, gdybyś się bał.
  Pewnie tego nie potrzebował i Hattori nie wiedział, czy czarnowłosy w ogóle skorzystał z tej jednoznacznej oferty. Wyłączył się na dobre i ciche komentarze dotyczące filmu, nie miały już żadnej mocy sprawczej. Jakby ktoś wepchnął mu do uszu wyjątkowo szczelne stopery. Rozbudził się na chwilę dopiero w środku nocy, gdy jego ciało zalała fala nagłych duszności. Oddychając głębiej, bardziej nerwowo, zsunął z torsu kołdrę. Gęsia skórka niemalże od razu wstąpiła na odsłonięte przedramię, bo – jak to bywało w chorobie – w tym momencie nagle zrobiło mu się za zimno, gdy na ciele perliły się drobinki potu. Na plecach czuł jednak przyjemne ciepło, a senny, rozgrzany oddech przyjemnie gładził skórę na jego karku. Palcami sięgnął do obejmującego go przedramienia, które ledwo musnął opuszkami, nie chcąc wyrwać czarnowłosego ze snu, ale jednocześnie szukając dodatkowego potwierdzenia, że naprawdę tu był. Momentalnie odsunął dłoń, choć było to całkowicie bezsensowne w perspektywie nadciągającego ataku kaszlu, gdy raz jeszcze musiał pozbyć się nieprzyjemnego uczucia z gardła. Przekręcił głowę, przyciskając usta do poduszki, by jakkolwiek zdusić jego odgłos. Nie chciał go obudzić, choć przecież był wystarczająco blisko, by wyczuć każdy targający nim spazm.
Bluzgnął pod nosem, poprawiając się na materacu z delikatnością tak różną od wcześniejszych, niekontrolowanych odruchów. Ale musiał to zrobić, bo ścierpło mu ramię i wiedział, że rozluźni się dopiero, gdy znajdzie dla siebie odpowiednią pozycję w ospałych objęciach chłopaka. Gdy jakoś sobie poradził, na nowo nasunął na siebie kołdrę. Jeszcze przez chwilę korciło go, by spojrzeć za siebie, ale w ciemności i tak z trudem dostrzegłby chłopięcą twarz. Znów zamknął oczy, bo powieki wciąż były ciężkie, jakby nafaszerowano je ołowiem. Nie czekał długo, zanim – o ironio – raz jeszcze urwał mu się film.
  „Heizo.”
  Na wpół świadomie zareagował na cichy głos, który – jak ten łagodny dotyk na jego skórze – ostrożnie nawoływał go do powrotu do rzeczywistości. Mimo wielu godzin snu zmęczenie wciąż odciskało na nim swoje piętno – skórę wciąż miał bladą, ale nie była rozpalona tak, jak jeszcze wieczorem, cienie pod oczami nakreślały sine łuki, jak celowo pozostawiony tam element trupiego makijażu, a powieki w niemym proteście zacisnęły się mocniej, by za wszelką cenę uchronić go przed blaskiem zimowego poranka. Świat wydawał się wtedy znacznie jaśniejszy niż zwykle. Przytomność powracała do niego z ociąganiem, jakby w jego głowie kolejno przełączano wszystkie pstryczki, które miały przygotować go do normalnego funkcjonowania. Pierwsze pojawiło się pulsowanie w skroni, świadczące o tym, że odpoczynek może i był mu potrzebny, ale przesadził z czasem przeznaczonym na sen. Ból ten był jednak inny od tego wczorajszego; przyjął go z większym entuzjazmem, bo był znacznie słabszy. Do zniesienia. Przełknąwszy ślinę, odczuł bolesny dyskomfort, ale nawet on był już znacznie mniejszy. Znów przypominał sobie, jak to jest swobodniej oddychać przez nos. Mięśnie już nie bolały – nie licząc tych na karku, które dawały o sobie znać po przespaniu nocy w niewygodnej pozycji. Nie łudził się, że już dzisiaj uda mu się wyjść z domu, ale nigdzie mu się nie spieszyło. Przynajmniej miał towarzystwo – była to kolejna myśl, która dotarła do rozespanego umysłu – bo i bez otwartych oczu całym sobą czuł obok obecność drugiego ciała.
Zostałeś — pomyślał jedynie, bo jeszcze nie doszedł do siebie na tyle, by stwierdzić to na głos. Usta bruneta drgnęły, jakby szykowały się do zaprezentowania Rainerowi pierwszego, ospałego jeszcze uśmiechu.
  „Muszę iść na uczelnię.”
  Żywot jego narastającego zadowolenia został zakończony ostrzem codziennych obowiązków. Pozwolił sobie więc na to, by dzień rozpocząć od marudnego pomruku, który wibrował w jego obolałym gardle, zanim niechętnie uchylił powieki, konfrontując senne spojrzenie z chłopięcą twarzą. Przynajmniej nie wyszedł bez pożegnania. Pocieszające.
  — Mmm, lepiej — przyznał mrukliwie. Nie kłamał, choć nie powinien też chwalić dnia przed zachodem słońca. Podczas porannych pobudek zazwyczaj wydawało się, że jest już dużo lepiej. Wolał jednak żyć w przekonaniu, że ten stan utrzyma się na dłużej i – jeśli nie jutro – pojutrze będzie czuł się, jak nowonarodzony. Widok łagodnego uśmiechu wręcz wymusił na nim uniesienie kącików ust, co niejako rozpromieniło jego beznadziejnie umęczoną twarz. Seiwa nie mógł mieć przynajmniej wątpliwości co do tego, że rzeczywiście nie było już aż tak źle, bo Heizo prezentował się całkiem przekonująco. Potrzebował tylko czasu, by w pełni się dobudzić, a czarnowłosy najwidoczniej chciał mu w tym odpowiednio pomóc. Choćby chciał, nie sposób było zignorować niewerbalne zaczepki – to, jak prowokował go już samym spojrzeniem, palce wsuwające się na szyję i wyrywające z jego ust kolejny pomruk; już nie marudny, a dziwnie rozweselony. I jeszcze ten kciuk, który zadziornie zahaczył o jego usta.
  Uniósł brew, sunąc spojrzeniem ku chłopięcym ustom, które właśnie zwilżył, by sprawić, żeby – był o tym święcie przekonany – wyglądały bardziej zachęcająco. Jak zakazany owoc, po który nie mógł sięgnąć, bo przecież Rainer szanował swoje zdrowie. Z niepewnością obserwował jego ruchy, ale nie była to strachliwa niepewność – raczej niepewność tego, do czego właśnie zmierzał, nawet jeśli w swoich działaniach był aż do bólu oczywisty. Ale czy na pewno? Miał przecież prawo szukać zemsty w niespełnionych, cielesnych obietnicach i nie byłby to pierwszy ani nie ostatni raz, kiedy sprowokowaliby siebie nawzajem do kolejnego odwetu. I chociaż usta Hattoriego były rozchylone, gdy poddały się bez walki mocniejszemu naporowi kciuka, odetchnął głębiej przez nos, zdając sobie sprawę z umykającej mu siły woli. Zabrał już ostatki i niech go szlag trafi, jeśli wyzbycie się w tym momencie całego samozaparcia było dla Seiwy za niską ceną.
  „Mogę?”
  Rozgrzany oddech łaskotał jego usta i podbródek. W jego gardle zrodził się niski śmiech; krótki i stłumiony przez usta nagle przysunięte do jego własnych. Bo nie wierzył, że naprawdę go o to pytał, tak jak nie wierzył w swoje własne podejrzenia sprzed chwili. Zemsta? Teraz wydawała mu się absurdalnym zarzutem w zestawieniu ze szczerością intencji Rainera. Bo był już za blisko, żeby można było to cofnąć. Wcześniej biernie spoczywająca na materacu dłoń, oderwała się od niego, wygrzebując się spod pościeli. Cały jej ciężar spoczął na chłopięcym karku, zanim w jego własny podbródek drgnął, najpierw unosząc się nieco wyżej, później osuwając się niżej o milimetry, gdy zaczepnie haczył spierzchniętymi wargami o chłopięce usta. Leniwymi ruchami przyjął ich przyjemną wilgoć. Palce mocniej naparły na jego kręgi, wyczuwalne wyraźnie przy tak niewygodnym dla czarnowłosego nachyleniu. Nie chciał, żeby zmienił zdanie.
Możesz — odpowiedź wyartykułowana przez ledwo co poruszające się usta, które teraz dodatkowo podjudzały, była jedynie czystą formalnością. Nie zamierzał czekać na kolejny ruch, gdy nad jego umysłem kontrolę sprawowała już jedynie chęć zaspokojenia infantylnej zachcianki. I w tym wszystkim było coś idiotycznego, bo w tym całym idiotyzmie nie zwracał uwagi na wciąż trawione chorobą ciało. Kierowany młodzieńczą nieroztropnością, na którą tak rzadko sobie pozwalał, przechylił głowę na bok, wpijając się w jego rozchylone własnym językiem usta z nieznaną sobie wcześniej chciwością. Nie żałował już tego, że kazał sobie czekać; że narzucił im wcześniej swoje własne reguły. Smakował jego ust tak, jak narkoman smakował narkotyków po nieudanym odwyku, a ten narkotyk właśnie zatruwał jego głowę, bo wraz z każdym ruchem ust, każdym mokrym cmoknięciem i językiem, który zaczepnie ocierał się o ten drugi, po prostu chciał go więcej. I skłamałby, gdyby powiedział, że było zajebiście dobrze, bo ból gardła nie pozwalał o sobie zapomnieć, a łapczywie chwytane oddechy tylko pogarszały sprawę. Przyjemna za to była sama świadomość, że właśnie to robił – wbrew regułom, wbrew chorobie i wbrew uciszanemu rosnącym podnieceniem głosowi rozsądku.
  — Musisz? — rzucił krótko, korzystając z sekundowej przerwy pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem. Uścisk na Rainerowym karku złagodniał, jeszcze przez moment gładził go opuszkami palców, ale wreszcie przeniósł rękę na jego bok, gdzie pod cienkim materiałem koszulki po jego żebrach wiła się smocza sylwetka. Korciło, by rozgrzanym dotykiem wślizgnąć się pod ubranie, ale stłumił tę chęć wzmacniając chwyt na jego ciele. Może to lepiej, jeśli musiał, bo nie odebrało mu rozumu na tyle, by nie wiedział, że nie może pozwolić sobie na to upragnione więcej. — Musisz — odpowiedział samemu sobie i jemu, ale to nie powstrzymało go przed kolejnym pocałunkiem i jeszcze jednym. Wreszcie zęby zaczepnie chwyciły za jego dolną wargę, pociągając za nią w figlarnym geście, gdy wbił głowę mocniej w poduszkę. W końcu musiał się odsunąć; teraz jedynie owiewał jego skórę nierównomiernymi oddechami. Koniuszkiem języka przesunął po ustach, kręcąc głową w niemym niedowierzaniu. Jego spojrzenie, którym przyglądał się Rainerowi spod półprzymkniętych powiek, rozognione było nie chorobą, a czymś zupełnie nowym; czymś, co i tak musiał zdusić przynajmniej teraz.
  — I nie pytaj o zgodę — dodał po chwili, powoli – bardzo powoli – odzyskując trzeźwość umysłu. Tak, być może Heizo sam teraz temu zaprzeczał i być może miał pożałować tej decyzji, bo już teraz odczuwał skutki jego zbliżania się.
Obrócił głowę na bok, spojrzeniem dosięgając elektronicznego zegara. Już przy samym spojrzeniu na profil Seiwa był w stanie spostrzec, że niezadowolenie pociągnęło niżej kącik jego ust, a podbródek, pochyliwszy się, jedynie spotęgował to wrażenie. Westchnąwszy ciężko, rozluźnił uścisk na jego boku i choć palce zsunęły się z żeber, lekko ugięte zaczepiły się o koszulkę, jakby toczył wewnętrzną bitwę pomiędzy koniecznością wypuszczenia go a niechęcią, by zrealizować ten plan.
  — Mówiłem, że będę beznadziejnym towarzystwem — czuł się w obowiązku,   by przypomnieć mu, że uprzedzał. — Przespałem prawie całe spotkanie.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Yōzei-Genji Madhuvathi, Hime Hayami, Gotō Keita, Seiwa-Genji Rainer and Himura Akira szaleją za tym postem.

Seiwa-Genji Rainer

Pon 26 Gru - 15:30
Porwany jak kartka papieru sen osypuje się na powieki i grzęźnie pod cienką skórą. Nic dziwnego, gdy noc przerywana nagłymi zrywami, jednego i drugiego, choć nie współdzielili podobnych problemów. Rainer dławił się nieprzyjemnymi snami, o których miał zapomnieć już następnego ranka. Nigdy nie przepadał za pozostawaniem w krainie koszmarów dłużej, niżby było to wymagane. Jawa zdawała się być mu przychylniejszą, ugładzoną wersją tego, co w głowie wyrastało przy okazji sennych majaków. Rozluźnione, bezbronne w śnie ciało było nieużyteczne a przez to w dziwny sposób przerażające. Dlatego nie złościł się, gdy pokryta drgawkami sylwetka Heizō przywracała mu namiastkę świadomości. Na tyle obecną, że skrytą w głębokim kaszlu klatkę piersiową przyciągał do siebie i oplatał ją mocniej, jakby rzeczywiście posiadł niespotykane medyczne zdolności. Takie, które za sprawą palców zaciskających się na talii, biodrze, ramieniu chłonęły każdą niewygodę. Nie mówił nic, gdyż słowa przychodzą na usta dużo później niż świadomość mięśni, ale uśmiechał się a rozweselone nie wiedzieć czym powietrze pozostawiał na rozgrzanej chorobą skórze. Czubkiem nosa badał kształt wygiętego karku i pozwalał trzeźwości podmywać senne majaki. Gdy przebudziwszy się na tyle, by ogarnąć sytuację nie tylko zmysłami a i logiczniejszym umysłem, gładkim, miękkim dotykiem wysunął jego usta z przyjemnego materiału poduszki, dodając:
  — Bo się udusisz. — Ciepłe jak podgrzane mleko słowa uciekły spod nosa a on rozluźnił ucisk na obejmowanym ciele i pozwolił mu ułożyć się raz jeszcze, wygodniej. Płuca sięgnęły większego haustu powietrza, gdy obaj na nowo opadli w poły snu. Tym razem przygwoździły ich mocniej, ale i bezpieczniej. Głowę Rainera pozostawiły spokojną do samego ranka. Ten jeden jedyny raz, kiedy życie odpuszcza i ku osiągnięciu wyczekiwanego spokoju pozwala ci najprościej w świecie odpocząć. Dla wygody paliczki odnalazły przylgniętą do materaca pierś chłopaka i wsunęły się pod jego pachę. Jak dwie zębatki świeżo ze sobą zespolone.
  Lubi patrzeć na zaspanego człowieka. Obserwować jak po mięśniach biegną iskry życia i niczym struny zaczynają sylwetce przygrywać cichą melodię. Wstawaj, śpiewają a śpiew ich prawie niedosłyszalny acz miękki jak najprzyjemniejsza, wypełniona pierzem pościel. Zaspane mięśnie niczym rozgrzany na języku miód, słodko i powoli ciągną się pod palcami. Nawet teraz, gdy bada je ciekawskimi opuszkami stara się być delikatniejszy niż za dnia. Bo nie można porywać ciała na siłę. Należy dać czas, by zbudziło się jak dopiero co narodzone źrebię. Uśmiecha się w niemej fascynacji, bo sen zdążył przełknąć z pierwszym haustem nowego dnia. U Heizō mięśnie wciąż dygoczą bólem, ale zdaje się, że mniejszym. Grymasy niewygody malowane są jedynie na ustach. Nie towarzyszą im chropowate westchnięcia czy udręczone wciąganie powietrza przez nos. “Lepiej”. Rozbawienie kotłuje się w kącikach ust i wygładza ból pogryzionego wczorajszego wieczora policzka. Małe kocię o zaślumanym nosie i oczach wciąż sklejonych nierozpoczętym życiem. I można by przekonywać Rainera, że to nie uroczość rządzi ciałem a schwytany tamtego dnia wirus, ale nie uwierzy. Bo lepsze malowane fantazją wyobrażenie, nierealna wersja prawdziwych zdarzeń, niż brutalność i nuda rzeczywistości.
  Jest przed siódmą, ale za oknem przez śniegi brnie jasny poranek. Zimowe słońce odbija się od białych zasp, przysmolonych jesienią fasad budynków, i wpada do środka. Jest jaskrawe, zimniejsze w odcieniu niż to letnie, ale wciąż przyjemnie orzeźwiające. Może to i dobrze, bo pod pępkiem wiruje rozgrzany ogon smoka, który zaraz poliże najniższe z żeber, by i jeszcze spełznąć na pachwiny. Niezdecydowany.
  — Widzisz, trzeba częściej pić niepijalne, skoro lepiej — mówi cicho, acz wyzbywa się prześmiewczości a słowa odziewa w poranną, kruchą czułość. Wątła ona jak porcelanowa laleczka, która przy groźniejszym spojrzeniu, pożądliwych ustach zderzyłaby się z szybko bijącym sercem. Przy życiu utrzymuje ją jednak tamtego rozespanie, które zdaje się, że jest dla Rainera jednym z bardziej rozkosznych widoków. Mimo to pod pierwszą warstwą tkliwości mości się łapczywa Seiwy natura. Dużo bardziej agresywna, ale w cierpliwości znajdująca ku sobie podpałkę. Może dlatego tak długo przy nim trwał. Wytrwale bawił się w kotka i myszkę, by pazurami finalnie sięgnąć spłoszonej, umykającej między palcami zwierzyny. Czeka dalej. Wygodnie gnieżdżąc się w spragnionej drugiego dotyku zachłanności. Teraz, gdy tamten najbardziej niewinny, okuty w dyby przedwczesnej pobudki, niczego niepodejrzewający. Stąd skromne pytanie — na granicy słyszalności wyszeptane “mogę?” — jest niczym innym jak zakłamaniem celu jego działań; przyjemnie muskającą pragnienie grą. Ale czy nie tym się do tej pory zajmowali? Rozkładaniem pionków na przekór własnym zachciankom, zwierzęcej i zarazem młodzieńczej chuci. Z zadowoleniem więc obserwuje drugiej sylwetki posłuszeństwo, gdy ta — równie kocio — przyjmuje dotyk i z pomrukiem daje znak przyzwolenia na więcej. Chciałby skoczyć ku temu westchnięciu i językiem wcześniej zwilżywszy skórę szyi, wyssać je ku sobie, przyjąć jak skomlenie psa proszącego o uwagę.
  Werbalna zgoda jest jedynie kontynuacją dla falstartu opuszek; dłoni, która przyjemnie bada krzywiznę karku, nakłada nań kolejną warstwę ciepła oraz tęczówek, tak pociągająco rozmazanych snem, ale posiadających iskrę przyjemnej dla oka infantylności. Nie wykonuje pierwszego, odważniejszego ruchu, bo chce, by to tamten podążył wybraną ścieżką.  W końcu.
  Wpija dłoń pod jego szyję, przedkłada nogę nad chłopięcą sylwetką i usta spaja z drugimi. Przy języku wkradającym się pomiędzy wargi uśmiecha się i paliczki mocniej zaciska na chłopięcej skórze. Pozwala mu zachłannością, która zastępuje wcześniejsze rozespanie, zabrać tyle, na ile ma ochotę. Pierwszy pocałunek jest gwałtowny, wyczekany. Przy przymkniętych powiekach Rainer pozwala badać ostre kły, mokry język, zostawiać ślinę na zaczerwienionych ustach. I skłamałby, gdyby powiedział, że świadomie przystąpił każdego kroku. Myśli zdają się rozpuszczać, kiedy w końcu może zasmakować drugiego ciała. Na moment przed nabraniem kolejnego grama powietrza, z trzewi wyrywa się niski, schowany w wydechu jęk, tak do jęku niepodobny. Jest to ciche, skroplone w stęknięciu podniecenie, które skrzętnie kumulował od… W zasadzie to nie pamięta od kiedy. Zdaje się, że zawsze trawiły go ognie pożądania. One jak preludium umykają w języku zakradającym się na tamtego usta, kiedy oddaliwszy się na nowo znaczy go rozgrzaną śliną, rozrysowuje linię pomiędzy wcześniej rozchylonym podbródkiem a dolną wargą. A zaraz potem ponownie wpija się w niego jak wampir w swoją ofiarę, gdy dłoń bez pomyślunku wysupłuje się spod karku, sięga włosów i głowy. Uda dygoczą nad drugą sylwetką zdziwione przeszywającymi je spazmami.
  Muszę, chciałby odpowiedzieć, ale racjonalność pogrzebał z którymś pocałunkiem. Przy dłoni przesuwającej się z karku na bok delikatnie zbliża się do obcego dotyku; w niego wpasowuje, jakby tylko pod te palce rzeźbiono chłopięcą sylwetkę. Delikatny, schowany głęboko śmiech, przyozdobiony lśniącym od pocałunków ustami, ciągnie kąciki w rozbawionym wyrazie.
  — Zwolnij — mówi przy gładkim jak marmur uśmiechu, gdy pogłębia skłon nad drugą sylwetką. Tym razem samemu sobie pozwala wślizgnąć się na chłopięce zęby, musnąć języka i pobawić się raz jeszcze, ale dużo spokojniej. Badawczo, gdy prócz wilgoci pozostawionej na ustach chłopaka, dłonią wcześniej zakleszczoną na włosach, teraz bada strukturę poruszającej się szczęki, wykwitłe za uszami ciepło. W nieprzemyślanym geście zgarnia naparstek pozostawionej na skórze wilgoci, by w równie wolnym uniesieniu wślizgnąć się pod koszulkę Hattoriego. Nie wiedzieć kiedy, być może przy ciele zawisającym nad tym drugim, kołdrę osunął na chłopięce biodra. Już wtedy wiedział, że przy medytacyjnym niemal pocałunku nie powstrzyma dłoni przed płynnym obmyciem rozgrzanego chorobą boku. Przy młodzieńczej frywolności pozwala sobie na więcej. Opuszkiem kciuka muska jego lewy sutek, by w pierwszej próbie — głupie myślenie — wylać z siebie choć łyk chciwości. Nie działa, bo w nagłym pogłębieniu pocałunku mocniej pociera twardą brodawkę. Łakomstwo ciągnie myśli dalej, ale nagły zryw, opadnięcie głowy Heizō na poduszkę wyswobadza go z chęci przywarcia swoimi kośćmi do tych drugich. Z początku patrzy na chłopaka wzrokiem ni to rozbawionym, ni podirytowanym, ale sytuację ugładza parsknięciem wmieszanym w kolejny uśmiech.
  — Teraz mam nie pytać, świetnie. — Z niewielkim trudem, czując jak myśli zawędrowały i pod materiał pożyczonych spodenek, na nowo przekręca ciało i powraca na swoje miejsce. Zanim jednak finalnie opadnie głową w poduszkę, nachyli się nad Hattorim raz jeszcze i w zaczepnym tonie powie: — Teraz już jesteś mój, nie dziękuj. — Odetchnie i wyciągnie się na plecach, nogę jedną podwinie, by przy przymkniętych powiekach i głowie skierowanej ku górze odpowiedzieć na ostatnie słowa chłopaka: — Przestań kokietować. — Pauza przerwana zostaje rozbawieniem. — Zaraz zacznę się zbierać, ale muszę chwilę poczekać.
  Szybkie wsunięcie na siebie porzuconych ciuchów. Tych samych, w których istniał cały wczorajszy dzień. W ruchy wkrada się mały pośpiech, który pozwala chłopcu być nieuważnym. Pokój za dnia przytłaczałby bardziej, gdyby nie głowa utknięta w ciasnym golfie i poręcze biżuterii, które musi uwiesić na uszach, pozostawić na długich palcach oraz przewiesić przez szyję. Wygładzenie włosów, przełknięcie śliny. No i, do cholery, boli. Kręci głową w niedowierzaniu, ale czego w zasadzie się spodziewał? Mimo to nie komentuje. Dopiero w ostatnich ruchach, kiedy okuty jest w długi płaszcz, stojąc w korytarzu i łapiąc drugie ze spojrzeń, milknie. W trakcie zakładania butów wykrztusił z siebie wykład o konieczności brania witamin, nawet wtedy, gdy nie jest się chorym, innych informacjach zdrowotnych pozyskanych od ojca, ale to nie to. Nie to gryzie przełyk, kiedy chwytając za klamkę drzwi wyjściowych odwraca ku niemu głowę:
  — Oddzwoniłeś? — pyta, by przy zaskoczonym wyrazie twarzy Heizō kiwnąć głową ku sypialni. Chwilę później ląduje podbródkiem nad obojczykami, starając się nie wpełznąć zdenerwowaniu w zmęczone oczy. — Serwetka z numerem.




Mieszkanie nr 9 - Page 4 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi, Hime Hayami, Himura Akira and Vance Whitelaw szaleją za tym postem.

Hattori Heizō

Pon 26 Gru - 23:24
Dobrze znał to mylne przekonanie ludzi na temat tego, że ospałość zabijała resztki asertywności. Czasami podstępem budzono innych w środku nocy, by tym samym zmusić ich do wyrażenia zgody na coś, na co na co dzień nie odpowiedziałby twierdząco. Heizo nie miał jednak takiego problemu. Może był chory, ale nie na tyle śnięty, by w odpowiedzi na wspomnienie paskudnego leku, nie skrzywić się z malującym się na twarzy obrzydzeniem. Po moim trupie – zdawały się mówić wykrzywione w niesmaku usta, z których jednak nie wydobył się żaden słowny protest. Hattori wyglądał za to, jak ktoś, kto zaciekle szukał argumentu, który przebije inny – zbyt sensowny – argument.
  — To nie to — zaoponował wreszcie, chrypiącym od choroby i ze zmęczenia głosem. Jego osłabiony ton, jakby w odgórnie narzuconych zasadach, miał mniejszą siłę przebicia. Ale przecież nie zamierzał się poddawać. — Muszę częściej cię tu zapraszać. Nie sądziłem, że jesteś taki ciepły — wymruczał ze słyszalnym zadowoleniem. Podczas chwilowych, nocnych pobudek jego uwadze nie umknęły te drobne akty troski, gdy kosztem własnego odpoczynku, dopasowywał się do potrzeb schorowanego ciała. Całkiem szybko ubzdurał sobie, że polepszające się samopoczucie było w głównej mierze zasługą tego, jak dobrze się nim zajmowano.
  Kolejna niespodzianka tylko utwierdziła go w tym przekonaniu.
  Materac ugiął się pod naporem kolana, które ułożyło się tuż przy jego udzie. Teraz, gdy Seiwa znajdował się w tak korzystnym położeniu, zupełnie odruchowo znalazł zajęcie dla swojej drugiej ręki, którą najpierw niegroźnie oparł na jego biodrze, by niedługo przycisnąć kciukiem lekko wystającą kość, którą wyczuł pod dresowym materiałem. Potrzebował tego niegroźnego wyładowania napięcia, które właśnie kumulowało się w jego mięśniach. Zdecydowanych chwytów i ruchów, które były jedynie zalążkiem tych, na które miał większą ochotę. W agresywniejszych pocałunkach z trudem odnajdował ukojenie, bo to przecież one były właśnie powodem kumulujących się w głowie fantazji.
  „Zwolnij.”
  Jak mógł to zrobić, gdy zachłanność odebrała mu zdolność trzeźwego myślenia? W pierwszym odruchu zmniejszenie tempa wydawało się czymś niemożliwym, ale wypuściwszy w jego usta rozespany pomruk, zatrzymał się na chwilę, czekając na kolejny ruch chłopaka. I smakował go w tym łagodniejszym wydaniu, nawet ciesząc się z tego, że go przystopował. Bo wreszcie z większą uwagą badał miękkość chłopięcych warg i dostosowywał się płynnie do ich powolnych ruchów. Z zadowoleniem, które co jakiś czas rozciągało jego usta w niewidocznym, ale wyczuwalnym teraz uśmiechu, bawił się jego językiem. Starał się nie wykonywać niepotrzebnych ruchów, choć ciało wręcz samo lgnęło do dłoni, badającej czujnym dotykiem jego twarz. Dopiero, gdy zakradła się pod koszulkę, wydał z siebie niskie stęknięcie, bo Rainer robił coś, czego pomysł porzucił, bezpiecznie wbijając palce w jego bok, którego ciepło zostało przytłumione cienkim materiałem. Uczucie nagiej skóry pod palcami tylko zburzyłoby resztki jego chęci, by się powstrzymać; by nie zatrzymać go w tym cholernym łóżku na resztę dnia. Zostaw – rozsądek dobijał się do jego głowy, ale zamiast cokolwiek powiedzieć, wciągnął do płuc głębszy oddech, urywany podnieceniem. Nie rozumiał już, czemu kazał mu zwolnić, gdy sam właśnie narzucał mu większe tempo.
  Ktoś musiał to zakończyć.
  Przecież był w tym cholernym mistrzem. Rozluźnił palce, niechętnie wypuszczając z nich materiał, którego trzymał się, jak ostatniej nadziei, że oboje zmienią zdanie. Drugą dłoń oderwał od chłopięcego biodra i kciukiem zgarnął z własnych ust nadmiar śliny, wciąż czując na nich przyjemne efekty długiego pocałunku.
  — Masz coś przeciwko? Najwyraźniej miałem dobry powód, żeby zmienić zdanie — stwierdził, wykorzystując sytuację, bo kiedy Rainer nagle się przysunął, w zaczepnym geście trącił jego policzek nosem. I może nawet znów przygryzłby jego usta, gdyby nie niespodziewany komunikat, na który mimowolnie zaśmiał się pod nosem. — Jestem? Ale to był handel wymienny. Nie dziękuj — ostatnie słowa powtórzył zgryźliwie. Bo było raczej jasne, że nie zgodzi się na taki układ bez odpowiedniej zapłaty. I tym sposobem sam także przypisał sobie prawo przywłaszczenia. — Jasne. Nie spiesz się.
  To oczywiste, że po tym wszystkim nawet go nie wyganiał. Podciągnąwszy się wyżej na łóżku, zsunął materiał koszulki, zakrywając nim odkryty kawałek brzucha. Podniesiona koszulka irytująco przypominała o niedokończonych sprawach sprzed chwili. Niech go szlag.
  Nie musiał tego robić, ale gdy tylko czarnowłosy zebrał się z łóżka, w ślad za nim zrobił to samo. Przyszło mu to z większym ociąganiem i to nie dlatego, że wciąż nie odzyskał pełni sił, ale dlatego, że jego niechęć podsycono koniecznością pożegnania. Dłonią zmierzwił swoje roztrzepane włosy, które teraz poukładały się w nieco zmienionej formie nieładu, zaraz przysłaniając usta wierzchem tej samej ręki, gdy te rozdziawiły się w szerokim ziewnięciu.
  — Na pewno nie zdążysz zjeść śniadania? — spytał, chociaż pośpiech, z jakim Seiwa naciągał na siebie ubrania, był dość jasną odpowiedzią. Nie podobało mu się to, bo dzisiaj miał już więcej energii i przynajmniej miał szansę odwdzięczyć się za wczorajszy ramen. Nawet jego kroki, gdy odprowadzał go do przedsionka, nie były już tak ociężałe. Z pobłażliwym wywróceniem oczu przyjął do siebie całą tyradę na temat zdrowia, ale przecież skłamałby, gdyby powiedział, że cała ta opiekuńczość nie wywołała w nim ciepłych odczuć. Choć wyraz twarzy miał na pozór marudny, roziskrzone zadowoleniem tęczówki zdradzały jego prawdziwe stanowisko w tej sprawie.
  „Oddzwoniłeś?”
  Zaskoczenie wymusiło na nim uniesienie brwi. W bardziej oczywisty sposób nie mógł dać mu do zrozumienia, że nie miał pojęcia, do czego się odnosił. Może pomiędzy jedną a kolejną nocną pobudką rozmawiali na temat telefonowania, ale nieważne jak bardzo usiłował sobie to przypomnieć, natrafiał jedynie na ziejącą ciemną pustką lukę w głowie. Równie zdezorientowanym spojrzeniem zerknął za siebie przez ramię, obejmując nim skrawek sypialni, który akurat znalazł się w zasięgu. Gdyby nie to momentalne doprecyzowanie, wciąż tkwiłby w uporczywej nieświadomości. I chociaż w pierwszej kolejności z jego ust wydobyło się odkrywcze „ach”, zaraz przechylił głowę na bok, nie mogąc uwierzyć, że uwagę Rainera przykuł taki drobiazg. Zapisana serwetka stanowiła jedynie drobny akcent na poobwieszanej zapiskami tablicy – całość stanowiła dosyć chaotyczną mozaikę, której na ogół nie poświęcano większej uwagi. Męczyła oczy swoim niepoukładaniem, tak różnym od porządku, który przecież zachowywał w swoim mieszkaniu.
  A jednak – pomyślał i głupie wydało mu się to, że musiał tłumaczyć się z zawieszonego na tablicy kawałka papieru. Z drugiej jednak strony domyślał się, jak dziwne dla kogoś z zewnątrz musiało być to, że trzymał tam numer telefonu, który przecież już dawno mógł zapisać w swoim telefonie.
  — Oddzwoniłem — przyznał otwarcie, nie widząc potrzeby, by go okłamywać. Nie wyglądał przy tym na zażenowanego ani specjalnie zestresowanego, jakby nie widział w tym wszystkim nic do nadinterpretacji. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i bokiem luźno wsparł się o ścianę, opierając o nią głowę. — Niepotrzebnie się nad tym zastanawiałeś. To stare dzieje. Naprawdę martwiłeś się, że mogę spotykać się z kimś jeszcze? — pytanie sprowokowało krótkie parsknięcie, ale być może był jedyną osobą, która uważała taki scenariusz za niedorzeczny. Mając to na uwadze, szybko spoważniał, a spojrzenie – teraz do granic możliwości uważne – dosięgnęło czarnych oczu chłopaka w wyrazie poprzedzającym bezgraniczną szczerość: — Wiem, co sobie myślisz. Ale gdyby tak było, nie rozmawialibyśmy w tym momencie, bo nie mam w zwyczaju bawić się w grę na dwa fronty. I dokładnie tego samego podejścia oczekuję od innych — uściślił, wzruszając ramionami. Do niedawna wydawało mu się, że to niewielka cena za lojalność, ale – no właśnie – tylko mu się wydawało. Na tę myśl w jego spojrzeniu pojawiło się coś w rodzaju rezerwy, bo ten niewygodny temat przypomniał mu o wszystkich niedogodnościach, których przecież mógł jeszcze doświadczyć. Srebrne tęczówki w zamyśleniu uciekły wzrokiem z bok, połowicznie kryjąc się pod lekko opuszczonymi powiekami. Niezrozumiałe strapienie na jego twarzy było zaledwie sekundowym przebłyskiem, zanim ruchem głowy odgonił niepotrzebne teraz zmartwienia.
  Nie tak chciał go pożegnać.
  Gdy znów spoglądał na chłopięcą twarz, spojrzenie złagodniało i na powrót było bardziej obecne, nieco zadziorne – tak jak zadziorny był uśmiech formujący się za sprawą unoszącego się kącika ust.
  — To przeszłość, Rai — powtórzył już bardziej dobitnie, jakby ta przeszłość została napisana przez wielkie P, bo w jego głowie właśnie tak było. Odbiwszy się od ściany, postąpił o krok w jego stronę. I kolejny, by znaleźć się tuż obok. — Daj mi szansę, bo nie zamierzam w taki głupi sposób marnować twojego czasu.
  Palcami miękko przycisnął sterczący kołnierz płaszcza do chłopięcej szyi, gdy kciuk ze znacznie większy zdecydowaniem wsunął się pod podbródek czarnowłosego, zmuszając go do zadarcia głowy. Chyba nie sądził, że od tak pozwoli mu wyjść bez pożegnania? Zanim Rainer zdążyłby wydać z siebie choć słowo protestu, Hattori przysunął usta do jego warg w wyjątkowo niewinnym zbliżeniu. Ledwo wyczuwalny dotyk osiadł tam na krótki moment i chociaż wewnątrz nadal targały nim resztki wcześniejszej zachłanności, powstrzymał się i odsunął o ten jeden krok bezpieczeństwa, zabierając rękę, która opadła bezwiednie wzdłuż ciała.
  — Odezwij się później — polecił, zanim wejściowe zamknęły się za drzwiami opuszczającego jego mieszkanie Seiwy. Przez moment stał jeszcze w miejscu, nasłuchując cichnących kroków, bo dopóki jeszcze był na klatce schodowej, zawsze miał szansę zawrócić. Ale to niewypowiedziane życzenie bynajmniej się nie spełniło. Parsknąwszy pod nosem w podsumowaniu własnej głupoty, przekręcił zamek w drzwiach i wycofał się w głąb mieszkania
  Potrzebował prysznica.

Wątek zakończony.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Yōzei-Genji Madhuvathi gardzi postem aż przykro.

Sponsored content
maj 2038 roku