Poddasze - Page 3
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Warui Shin'ya

Pią 25 Lis - 0:09
First topic message reminder :

Poddasze


Pierwsza zasada brzmi: nie patrz w stronę zlewu. Jego wnętrze stanowi o wiele makabryczniejsze obrazy niż to, co znajduje się na ścianach i korkowej tablicy - a niemal całą powierzchnię lokum pokrywają wycinki z gazet, wydruki, zdjęcia - stare i całkiem nowe - zapiski na kartkach z zeszytów w linie i kratkę, nabazgrane w pośpiechu imiona, daty i nazwy lokacji naniesione choćby na wydartą brutalnie stronę z jakiejś książki. To wszystko tworzy obsesyjną scenerię kryminologicznego świra - wśród znanych seryjnych morderców, od Eda Geina zaczynając, przez Richarda Chase'a, na Isseiu Sagawie kończąc, pojawia się non stop wzmianka o postaci określonej jako "X". Większość zebranych informacji jest jednak nielogiczną garścią niepasujących do siebie puzzli.
Chaos podkreślają ubrania porozrzucane po podłodze, stare opakowania po żarciu na wynos; mnóstwo przypadkowo upuszczonych i zostawionych przedmiotów. Meble są ewidentnie stare, nieco poniszczone, zadrapane lub poplamione. Parapet największego z okien zwykle okupuje Beton - przepotężny, czarny kot, urodzony po to, by nienawidzić.
Po prawej od wejścia widać niemal całkowicie zabarykadowane przez kartony (pełne rupieci) drzwi prowadzące do klaustrofobicznej kuchni. Pomieszczenie jest jednym z tych, do których człowiek wejdzie, od razu zajmując całą przestrzeń. Nisko wiszące półki, brak piekarnika czy zmywarki, kompaktowy zlew, blat, lodówka parametrów Arthura z False 1/3 przeciętnego gimnazjalisty. Nawet łazienka, będąca pomieszczeniem obok, okazuje się większa. Mieści w sobie podniszczoną, popękaną nieco wannę, ulokowaną pod kafelkową ścianą, ubikację i zlew z krzywo zawieszonym, prostokątnym lustrem.

Warui Shin'ya

Hattori Heizō and Ye Lian szaleją za tym postem.


Ye Lian

Wto 13 Cze - 22:49
Widział. Fakt faktem obraz był rozmazany, ale nawet jeśli otaczająca ciemnia przypominała kartkę pełną nerwowo postawionych kresek (tak gęstych, że niemalże nachodziły na siebie), stronica miejscami wciąż pozostawała czysta. Płótnem Ye Liana była mokra od deszczu twarz — szczupła, opiętnowana upiornymi, asymetrycznymi cieniami podkreślającymi złoto bezczelnych ślepi. Kąt srebrnej tęczówki wychwytywał krople wiszące na oklapniętych rdzawych włosach; drżały i spadały jedna po drugiej — gdzieś na popękane płyty chodnikowe. Nie skupiał na nie swojej uwagi. Mężczyzna przyglądał się Shin'yi. Trwał zdrętwiały — w milczącym, apatycznym napięciu.

Moknęli.

Zaczynał odczuwać chłód, ale nawet on nie skłonił do rezygnacji. Brak zadaszenia wystawiało ciała na bezduszne ołowiane chmury, a jednak cena za okazjonalne przeziębienie okazywała się większa. Z każdym kolejnym płonnym poszukiwaniem kluczy, Ye Lian słyszał, jak osłaniająca głowę aktówka puchnie od wilgoci. Cała zbierająca się na powierzchni woda spływała długim, agresywnym nurtem na ramiona, na dłonie, a z nich drogą żył prosto do wnętrza rękawów. Cierpła skóra.

— Kto by montował zamek w takiej ruderze?

Pozwalał się upokarzać, jak gdyby nie był stworzony z napalmu; jak gdyby każdy komentarz odbijał się od surowego spojrzenia i ginął w mroku; jak gdyby stawał się zapomniany. Nic bardziej mylnego. Wzrok, który ogniskował się na Shin'yi pochłaniał każdy ton, rozbierał każdy akcent i zamiast je odrzucić, zagarniał cały brud. Uwagi przyklejały się do palców jak lepka maź. Wystarczyło obrzucić go wystarczającą ilością, aby skapitulował i uznał, że nie jest w stanie funkcjonować — złapać głupiej klamki. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, a jednak żaden z nich nie postanowił zagrać w otwarte karty. Oboje trzymali w talii jokera, czekając na moment, w którym opadnie z trzaskiem na blat.

Wraz z przeraźliwym jękiem zawiasów, Ye Lian pozostawił w spojrzeniu rudzielca ostatnie kwaśne tony rozżalonych tęczówek i wszedł do środka. I choć wnętrze klatki schodowej przypominało wagony drugiej klasy, mężczyzna maszerował nader pewnie. Wciąż był pełen emocji: zdenerwowany jak gniazdo os i niepewny prawdy, której świadomie wychodził naprzeciw. Próbował to ukryć, idąc dalej, jakby wiedział, że gdzieś nad ich głowami znajduje się cel. Pokryte ciemnymi kamiennymi kafelkami ściany były zimne w dotyku. W powietrzu wisiał ciężki zapach stęchlizny.

Drzwi, przed którymi stanęli, w pierwszej chwili przywodziły na myśl drewnianej dykty wstawionej w zawiasy, ale zabrzęczał pęk kluczy. Gdzieś znalazł się zamek. Ye Lian obserwował wątpliwe drewno; nasłuchiwał. Nacisk na klamkę spowodował ścisk, bliski zbierającym się mdłością. Nie wiedzieć czemu, przekraczając próg, pomyślał o konfliktach międzyludzkich, o tym, że nigdy nie kończą się jak w serialach telewizyjnych; że w rzeczywistości wracają raz za razem, kręcą się po spirali. Bez końca. Być może niezrozumiały konflikt między nim, a Shin'yą nie mógł przypominać kałuży schnącej w promieniach wysokiego słońca. Może na zawsze mieli pozostać na mokradłach, brodząc w coraz gęściejszym bagnie. W niezrozumieniu.

Wraz z zamknięciem drzwi, zatrzasnęła się również szansa na wycofanie — opcja oczywiście istniała gdzieś w zakamarkach jasnej głowy, ale wyraźnie mizerniała; przytłoczona była ciężarem zdeterminowania, które zaprowadziło go na szczyt nadłamanej czasem kamienicy. Ye Lian przez dłuższą chwilę stał zagubiony pośrodku niewielkiej przestrzeni pełniącej zapewne funkcję mikroskopijnego przedpokoju. Swoją drogą — wszystko zdawało się w tym miejscu mikroskopijne. Mikroskopijny był pokój przytłoczony rozrzuconymi przedmiotami, bo tracił na objętości, mikroskopijna była kuchnia, którą dostrzegał z punktu, w którym stał; ledwie dostrzegł w niej równie mikroskopijne okno. Ten lokal nie posiadał reguł. Układ przypominał odrobinę większą celę więzienną, w której jedynym umileniem czasu pozostawało smarowanie palcem po ścianach, udowadniając swoją niezłomną siłę woli. Może dlatego widok Ye Liana, stojącego wokół tego okropnego rozgardiaszu, wywoływał tak sprzeczne odczucia — nie pasował za grosz do panującego nieporządku. I nawet jeśli płaszcz był przemoczony do suchej nitki i dawno stracił na reprezentatywności, nawet gdy fryzura była potargana przez wiatr, wciąż jaśniał na tle matowych, odrapanych ścian, wydając się stworzony z odpornej na brud materii. Materia ta odpycha każdy pył; w miernocie wystroju, objawiał się niczym śnieżnobiały blask; dodawał harmonicznego rygoru, pod którym każdy wyrzucony w kąt obgryziony ołówek skłonny był pochylić cieniutki pręcik grafitu.

Poza tym wyglądał na człowieka, którego siłą wypchnięto na scenę, a który z tremy zapomniał kwestii. Wątłe palce zaciskały śliski materiał aktówki, aż zbielały paliczki. Przy butach zdążyła zrobić się wilgotna plama, a jasne spojrzenie przeczesywało kąty. Na dłużej zatrzymywało się na ścianach, na rozwieszonych plakatach, starając się nie sprawiać wrażenia wścibskiego — może właśnie dlatego wzrok był subtelny, delikatny, niemal nienamacalny.

Ugiął się i przykucnął na jedno kolano. Rozwiązał węzeł splątanych sznurówek. W porównaniu do siedzącego na kanapie Shin'yi Ye Lian nie był w stanie przeciwstawić się własnym zasadom. Obuwie odłożył równo — tuż obok przewróconych trampek, jednego buta roboczego i rzeczy wątpliwego pochodzenia. Wyprostował się i obdarzył chłopaka ostrożnym spojrzeniem.

Nie spieszę się.

Przez krótką chwilę mógł sprawiać wrażenie strapionego i zrezygnowanego — dokładnie, kiedy wejrzenie spoczęło na aktywnie wyszarpanym ciężkim, zabłoconym bucie. Rozsunął niepewnie poły mokrego płaszcza, eksponując delikatne zarysy obojczyków wybijających się ponad ciemny, przylegający golf.

Gdzie mogę powiesić płaszcz?

Ye Lian w całej swojej grzeczności potrafił być naiwnie ujmujący. Nawet jeśli właściciel nie posiadał szacunku do zasad czystości (jak i samego gościa), mężczyzna w odróżnieniu od niego zdawał się szanować otaczającą przestrzeń. Nie ośmielił się choćby odrzucić palto na stertę walących się pod stopami ubrań. Kiedy jednak materiał zsunął się z ramion, dostrzegł wtartą zaschnięta plamę krwi w okolicy jasnego skrawka ramienia. Srebrna tęczówka drgnęła w nieopisanej emocji. Palce pomknęły po zabrudzeniu, jednak ten wdarł się zbyt głęboko, aby mógł go zwyczajnie zetrzeć. Teraz nie mógł zrobić nic ponadto. Minęło zbyt wiele czasu.

Shin'ya, naprawdę nie musisz silić się na złośliwości. — Otoczenie przeciął półszept. Coraz trudniej było go ignorować. — Jeśli przebieg spotkania zależy ode mnie, powiem ci, czego bym chciał. Chciałbym usiąść i porozmawiać. Chyba tyle możesz zaoferować mojej nalegającej Prośbie? — Zawahał się, zdając sobie sprawę, że w ciasnocie wnętrza rozbrzmiał szczery, rozbity ton. Ukrył go pod kolejnymi słowami: — Wypijmy po kubku herbaty.

Ostrożnie postąpił naprzód. Czuł jak z każdym krokiem mokre, okryte wilgotną, czarną skarpetką stopy wstrząsa spazm niewygodnego chłodu. Pomieszczenie nie było ciepłe. Miał wrażenie, że gdzieś po podłodze bez ustanku błąkał się przeraźliwy powiew wiatru.

Od chłopaka stanął w pewnej odległości — ta odległość wydawała się nad wyraz odgórna, jakby obcował z niepoczytalnym zwierzęciem, przy którym trzeba mieć się na baczności. Płaszcz przerzucił przez przedramię, kątem oka badając przestrzeń. Ye Lian wydawał się niesamowicie skupiony na wystroju, na jakiejś części, która z pewnością nie była  Shin'yi znana. Wykonał krok w kierunku półek i tą decyzją prawie złamał sobie nogę. Potknął się bowiem w ostatnim ruchu o stertę leżących książek. Nie był do końca pewien, kto poniósłby największą odpowiedzialność za jego kontuzję: Warui, bo najwidoczniej miał problemy z utrzymaniem czystości czy może Paul Britton i inni autorzy, bo ich dzieła stanęły mu na drodze. Odruchowo schylił się i złapał twór w palce. Chwilę wpatrywał się w okładkę, a później odstawił ją na półkę z niepasująca dbałością względem egzemplarzy przypominających ofiary po wielkim wybuchu Wezuwiusza.

Mordercy. — W jego ustach zabrzmiało to jak osąd; mówił cicho, bardziej do siebie powracając myślami do tuneli. — Odrobiłeś lekcje, nim pojawiłeś się w Haiiro Chiku.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Sro 21 Cze - 23:18
Nie spieszę się.
- Szkoda.
Mimo słów, zbył temat wzruszeniem ramion. Wzrok, czujnie badający Ye Liana, opuścił na buty. Wpierw na jego - smagnięte błotem, ale wcześniej z całą pewnością wypastowane - później na swoje; ze skórą odchodzącą jak złuszczona farba. Różnice.
Jak zawsze nie do przeskoczenia.
Mocował się ze sznurówkami tylko chwilę. Fachowe sploty rozsypały się niczym warkocze młodej dziewczyny i wpierw jeden, później drugi traper z ciężkim łoskotem opadł na deski podłogi, które skrzypiały od każdego uderzenia. W nim też coś pękało wewnętrznie od ciosów; pięści rozdrażnienia z furią waliły w ściany, w sypki mur, którym obwarował się naprędce. Niestabilność konstrukcji już teraz zaczynała przysparzać problemów; bombardowała w nią nie tylko świadomość, że Ye Lian jest blisko, ale że jest to tylko i wyłącznie wina nieprzemyślanej decyzji. Gdyby nie wysłał lokalizacji, nie przyjechałby. Gdyby nie przyjechał, nie byłoby kłopotu. Nie wiedział, co i w jakiej ilości kryło się pod barierą. Upchnął tam wszystkie gniewne emocje, wcisnął je w głąb jak wciska się na szybko ubrania do szafy, aby goście nie dostrzegli bałaganu. Jeżeli ktoś uchyli drzwi, chaos runie, a on tego nie powstrzyma. Nie da się złapać lawiny.
Wciągnął powietrze przez nos, dla uspokojenia.
- Gdzie mogę powiesić płaszcz?
Złoto tęczówek rozbłysło spomiędzy rozchylonych powiek; igły źrenic wbiły się zaraz w twarz Ye Liana, nieruchomiejąc.
Czemu płaszcz? - kryło się w spojrzeniu. Nie lepiej od razu siebie?
- Przecież gdziekolwiek - odpowiedział zamiast tego swobodnie, machnięciem nadgarstka wskazując między innymi na oparcie kanapy. I prawdopodobnie wiele innych powierzchni, na których można zahaczyć ubranie. - Skoro nie trafiają do ciebie proste aluzje, że nie jesteś tu mile widziany, to resztę uprzejmości też możemy sobie darować.
Nie musiał silić się na złośliwości i wiedział o tym. Rozmowa niosłaby o wiele mniejsze konsekwencje, gdyby nie targnął się na uszczypliwe uwagi, stały ostrzał krzywych spojrzeń. Nie potrafił jednak stłamsić tego w wystarczającym stopniu; może w pewien sposób działało to korzystnie na jego wiarygodność. Dawniej był dokładnie taki: zdystansowany, a gdy ktoś przekraczał pewną linię, ujadał jak kundel, z pyskiem śliskim od piany. Chciał, aby Ye Lian wiedział z całą przytomnością, że tę granicę przeszedł i że choć fizycznie zachowywał pewną odległość, psychicznie napierał na bolesne siniaki, na kratery ran, które pod jego delikatnym, ciekawskim dotykiem pękały, wytaczając szczypiącą krew. Odroczenie rozmowy nie wchodziło jednak w grę.
Upór był niemal imponujący; Shin’ya czuł się jak na skraju góry, gdy człowiek jednocześnie boi się zerknąć w przepaść i pragnie to zrobić z podobną potrzebą. Doszło do tego, że nie umiał rozróżnić, czy był rozbawiony oślą nieugiętością Ye Liana, czy zły, bo dyskusja na pewne niewygodne kwestie była mu wybitnie nie w smak. Nie zakładał takiego scenariusza, nie weszło to więc w wersy planów, które pieczołowicie spisywał. Ten cholerny morderca nigdy nie miał się dowiedzieć prawdy; nie zasługiwał na nią. Wszystko wskazywało natomiast na to, że trzeba będzie odsłonić miękką tkankę. Pokazać palcem na rozcięcie i powiedzieć: to wadliwa, wrażliwa część mnie. Gdyby nie ten cios, nie byłoby blizny. Wszystkie blizny są brzydkie. To efekty walk. A walki to paskudna rzecz.
Podniósł się w końcu, prawie wchodząc w trajektorię potknięcia gościa. Cofnął się nieoczekiwanie pół kroku, piętą uderzając o twardą powierzchnię kanapy. Wzrok od razu się wyostrzył, ześlizgnął z profilu na nogi mężczyzny, pod którymi zaplątały się książki. Odrobiłeś lekcje.
Miał wrażenie, że ktoś wyciągnął go spod powierzchni wody.
- Zawsze odrabiałem zadania domowe. - Odprowadził jeden z tomów wzrokiem; wściekła żółć rogówek zmieniała poblask na ciemniejszy, jak szmata nasączana wilgocią. - W życiu nie pozwoliłem, by dano mi choć jedną pałę. Pewnie głupio to mówić akurat tobie?
Gdzie satysfakcja?
Przemknęło mu to pytanie przez myśl, gdy przeszedł przez pokój, przeczesując włosy palcami. Odgarnął mokre pasma do tyłu, ściągając je ze skroni i czoła. Pod naporem opuszek czuł jak część wilgoci zsuwa się z kosmyków wraz z dłońmi; jak ścieka po karku. Ulewa dudniła w szyby dachowe stukotem tysięcy pajęczych odnóży. Ten dźwięk cały czas przypominał mu o tunelu; o ogromie potworzyska, z którym przyszło im się zmierzyć bez iskry zaskoczenia i zawahania.
Docierając do kuchni, oparł się o blat wysłużonej szafki. W jednej z szuflad trzymał noże. Mógłby to szybko zakończyć; płynne cięcie, od jednego ucha, przez krtań, aż do drugiego. Jedyny uśmiech, na jaki mógłby liczyć w towarzystwie Ye Liana.
Mordercy.
Zamiast tego wsunął palec wskazujący pod uchwyt i pociągnął, grzechocząc zawartością. Ominął wszystkie ostre sztućce, ostatecznie muskając wysłużone srebro jednej z łyżeczek.
- Grejpfrut z maliną? - rzucił przez ramię, stukając ostentacyjnie szklankami. - Czy malina z grejpfrutem?
Gdyby mógł, złamałby czas. Chwycił jak cienkie ostrze i wygiął, kalecząc palce, z brzęczącym trzaskiem niszcząc płynność świata. Ale nie mógł.
- Pozwól, że wybiorę za ciebie. Rozumiem, że średnio sobie radzisz z podejmowaniem decyzji.
Kliknęło. Odskoczył przycisk. Bulgot wrzącej wody ucichł, ręka chwyciła za czajnik elektryczny i mokry odgłos zalewanych naczyń włączył się do deszczowej muzyki, uwieńczony zbyt głośnym, demonstracyjnie chamskim odłożeniem urządzenia na podstawkę.
Gdy się obracał, część naparu chlusnęła na podłogę; tłuste krople rozbiły się na panelach, marszcząc parę wyłożonych na ziemi kartek. Plamy zaciemniły zabazgrane znaki; pismo wyglądające jakby autor trzymał długopis w wewnętrznym zgięciu łokcia.
- Ye Lian.
Wracając do salonu, przecinając zabałaganioną przestrzeń, wreszcie docierając do stolika, z którego stopą zgarnął nadmiar syfu, wieżę książek i plastikowe, puste opakowania po chińskich zupkach, udostępniając blat przynajmniej na tyle, aby zmieścić dwie szklanki z parującą herbatą, spojrzał wreszcie na mężczyznę. Od wilgoci włosy tworzyły na głowie Shin'yi splątane fale wściekłej pomarańczy, rdzy, cynobru i złota. Oczy miały ten sam zestaw barw - cętkowane jak futro likaona.
- Jeżeli zaczniesz rozgrzebywać przyczyny i skutki, wszystko zepsujesz. - Odchylając ramiona do tyłu, korygując postawę i podnosząc się z pochylenia, zdawało mu się, że góruje nad rozmówcą; że to nie kwestia raptem paru centymetrów, a odległość jaka dzieliła od siebie ich chęci. - Nasza relacja jest wystarczająco napięta. Po co ci o mnie jakakolwiek wiedza? Wypij cholerną herbatę i spieprzaj.
Odetchnął przez nos, powoli zmuszając palce do rozprostowania. Odemknął pięści z trudem; stawy miał sztywne jak skorodowane łączenia maszyny.
- Proszę - wycedził. - Odpuść, kurwa. Sam też nie chcesz tego opowiadać.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Ye Lian

Nie 25 Cze - 22:55
Kryształ przemęczonych tęczówek odprowadził Shin'yę do kuchni; widział, jak przystaje przy niewielkim blacie, jak napełnia czajnik wodą. Ta drobna obserwacja sprawiła, że ciało objął niewygodny dreszcz — bowiem widok był niepokojący. Chłopak, odwrócony do Ye Liana plecami, był ubrany całkowicie na czarno; ponad materiałem bluzy wyróżniały się jedynie mokre, rdzawe pasma włosów, przywodząc na myśl ogień, o którym nie chciał myśleć. Dźwięk stawianych naczyń zmusił mężczyznę do odwrotu — w poczuciu bezsilności ogarnął go wstręt do samego siebie, który skrył głęboko w sobie. Skupił uwagę na przeciwległej ścianie — patrzał na piętrzące się, nieposkładane ubrania, nie potrafiąc pozbyć się emocjonalnego rozbicia. Nigdy nie doprowadzał do takich sytuacji — nigdy nie nadużywał niczyjej gościnności, bo sam był zbyt skromny, aby choćby zgadzać się na takie odwiedziny. Dzisiaj to zrobił. Z powodu wściekłości, która powoli zamieniła się w żal, ten — w obojętność i chłód, a następnie w ciszę, bardziej bolesną niż najostrzejsze wypowiedziane w tym mieszkaniu słowa. Nigdy nie byłby w stanie sobie tego wyśnić. Stał pośrodku chaosu, w czterech ścianach obskurnego lokum — na samym poddaszu. Od szyb odbijały się olbrzymie krople deszczu, mające siłę złowieszczego gradu; w którymś miejscu woda przedzierała się ciurkiem, powodując w Ye Lianie dekoncentrację. Musiał spojrzeć kontrolnie pod własne stopy.

— Grejpfrut z maliną czy malina z grejpfrutem?

Nie odpowiedział. Doskonale wiedział, kiedy powinno się milczeć, a kiedy odezwać. Nie uciekał przed słowami, po prostu nie zamierzał sztucznie zagadywać rzeczywistości. Oczy zdawały się badać plamy na naciągniętej rolecie okiennicy; palce zwinęły się w pięść. W tamtym momencie nie rozmyślał nad przedstawionym mu wyborem — bo przecież taki nie istniał. Bił się z myślami, ponieważ całym sobą pragnął zawrócić, ale presja — zbyt silnie zakorzeniona — nie chciała mu na to pozwolić, nawet jeśli właściciel musiał z każdą minutą tracić część zdobytej pewności siebie.

— Pozwól, że wybiorę za ciebie. Rozumiem, że średnio sobie radzisz z podejmowaniem decyzji.

Poruszył się. Przeszedł cicho w kierunku kanapy. Spoglądnął na rozrzucone ubrania i z braku lepszych możliwości (z wyraźnym wahaniem) odłożył bawełniany płaszcz na przewieszoną przez oparcie bluzę. Ostatnim ruchem przejechał opuszkami po zabrudzonej plamie.

— Ye Lian.

Mężczyzną uniósł idylliczne spojrzenie. Gdyby tylko Warui wiedział, co jego ofiara kryła w tym beznamiętnym wzroku; ile myśli goniło jedną za drugą w nieskończonej zabawie w berka. Pozwoził do siebie podejść. Przezwyciężył ciężar wpatrujących się złotych oków, nieustępliwie taksując młodą twarz. I choć jego własne wyrysowane linie tworzyły obraz idealnego, gładkiego tworu, kąciki oczu trącał lekki dreszcz. Serce kołatało w piersi. Był przygotowany na kolejną obelgę. Zacisnął nawet niepostrzeżenie zęby, nie burząc swojego naturalnego wyrafinowanego wyrazu człowieka zdolnego przyjąć bez mrugnięcia nawet śmiertelny cios.

[…] Wszystko zepsujesz.

Chcesz spalić jedyny most prowadzący do celu?

[…] Wypij cholerną herbatę i spieprzaj.

Podbite umęczeniem powieki — zachodzące kolorem bladych astrów — zasłoniły zimny diament tęczówek. Powietrze przedostało się do płuc.

— Proszę...

— Usiądźmy — odpowiedział wyrozumiale na wszystkie próby złamania jego pewności. Nie pozostał jednak bez szwanku. Na samą myśl o czekającej go herbacie, o którą przecież poprosił, zaczynało go mdlić. Wiedział, co musi zrobić, a jednak nie mógł ruszyć z miejsca, bo zamiast działać, był zbyt pochłonięty zastanawianiem się, upewnianiem, czy oby na pewno to, co chce powiedzieć, nie zaważy to na ich kontaktach. Czuł, że jakaś część chciała przemyśleć to jeszcze raz. Powody, metody, skutki... nieważne. Chciał zaplanować wszystko, co może się wydarzyć w przyszłości. Niestety nie mógł. — Wypiję ją i wyjdę, tak jak chcesz.

Spoglądnął na chłopaka spomiędzy unoszących się długich, ciemnych rzęs. Niechęć i desperacja odbijająca się w oczach Shin'yi przytłoczyła do tego stopnia, iż nie był w stanie dłużej unieść jego wzorku; nie był w stanie dużej zadzierać podbródka — dawać mu jakąkolwiek satysfakcję z różnicy wzrostu.

Przeszedł tuż obok niego i zasiadł na kanapie. Nie bez powodu wybrał miejsce z brzegu — najbliżej wyjścia. Umysł nie był do końca pewny wyniku tej bitwy. Ubrania, które zawadzały, przesunął w bok. Potarł chustę, obejmującą dłoń; szukał pod materiałem skaleczenia, które przyprawi go ponownie o ból i przytomność myśli.

 W Hakuchō prosiłem cię, abyś nie patrzał na mnie przez pryzmat orientacji — zaczął, mając w pamięci ostatnią uwagę. Musiał być naiwniakiem sądząc, że ją poszanuje. — Za co mnie tak nienawidzisz, Shin'ya? — Wzrok nie miał odwagi pokonać wysokości — wiedział, że Warui stał gdzieś w pobliżu, ale był przekonany, że gdyby tylko na niego spojrzał, ten dostrzegłby wstyd i zawahanie, którego nie zamierzał mu pokazywać. Wiele osób uważało, że w towarzystwie Ye Liana nie sposób było się złościć. Opanowany ton, wolny i dokładny dobór słów dawał kojący efekt. Prawie taki sam, jaki dawała chłodna strona poduszki. — To ze względu na ochronę, do której zostałeś zmuszony? Nie miałem wpływu na jego decyzję. Jeśli chcesz, mogę napisać do Ichiru i poprosić go, aby ci odpuścił. Wspominam — nie potrzebuję protekcji. W taki sposób będziesz mógł zostawić mnie w spokoju. Nie będziesz czuć tego chorego obowiązku, który nakazuje ci doglądanie mojego mieszkania. Zostawimy naszą relację w miejscu, w którym tkwi od lat. Ale skoro już przy mnie stoisz, postawiłeś przede mną herbatę, na której wypicie mam mniej niż pół godziny, chcę, abyś powiedział mi czemu? Z jakiego powodu pojawiła się między nami ta wyrwa? Co jest we mnie takiego odrażającego, że trudno ci spojrzeć mi w oczy i porozmawiać, o tym, co zobaczyliśmy? — Wpatrywał się w stojący na stoliku kubek, jednak odruch do jej wypicia pozostawał niezmienny. Wiedział, że jeśli nie nagnie karku pierwszy, całe spotkanie skończy się fiaskiem. Wyprostował plecy; nie dotykały oparcia. — Kłamałem go — wyszeptał. — Kiedy rozmawialiśmy o wierze, kiedy próbował zaprosić mnie na świąteczne uroczystości. Zawsze odmawiałem, tłumacząc się ateizmem, jakby ten wciąż był częścią mojego życia. Chciałbym powrócić do czasów, kiedy nie wierzyłem w nic, kiedy świat był cichy i pusty, gdzie opowiadało się bajki o duchach i demonach przy rozpalonym ognisku, nie czując wobec siebie żadnych konsekwencji. Nie będę nakłaniał cię do opowiedzenia swojej historii. Jeśli chcesz zachować ją dla siebie — uszanuję to. Zwyczajnie nie spodziewałem się, że ty też... — zawiesił głos — ... je widzisz i mimo całej tej wiedzy jesteś w stanie działać tak ryzykownie. Że jesteś zdolny pociągnąć za sobą osoby, celem dotrzymywania ci towarzystwa. Nie pomyślałeś, co stałoby się, gdyby tamto yokai nie było jedynym niebezpieczeństwem? Shin'ya nigdy nie pojmę, czemu wtedy nie zawróciłeś. — Usta zacisnęły się w cienką linię. Blady, wyczerpany wzrok osiadł w końcu na twarzy rozmówcy. Końcówki jasnych włosów Ye Liana podwijały się przez wilgoć. — Uważasz, że jesteś w stanie sam się z nimi rozprawić? To nie jest takie proste. Możesz być pewien tego, co chcesz zrobić, ale nigdy nie będziesz mieć pewności czy to wszystko będzie miało szczęśliwe zakończenie.

Moje nie miało, Shin'ya.

Ye Lian

Warui Shin'ya and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Sro 28 Cze - 22:51
Jego wnioski były nożem ścinającym skórę owocu, dostającym się do najsoczystszego miąższu. Okaleczał tym Waruiego. Z każdym słowem ostrze przesuwało się wzdłuż linii, odrywało następne warstwy ochronnej bariery od miękkiej, zwilgotniałej od wypływających spod cięć płynów tkanki. Spłycały całą serię powodów, dla których robił, co robił. Dla których każdego wieczoru, gdy przypadkiem napotykał Ye Liana w towarzystwie roześmianego Ichiru, mina mętniała, a wzrok przeinaczał się w argusowe, pochmurne spojrzenie; gdy krzywił się na widok oszczędnych gestów, lekkiego klepnięcia, otarcia nadgarstka o przedramię dwójki przyjaciół - obydwu nieszczerych; gdy z niedowierzaniem zmieszanym w obrzydzeniem zdawał sobie sprawę, że od momentu szpitala nie postąpiono żadnego kroku naprzód. Znał odpowiedź na zadane pytanie, nie udzielił jej jednak od razu, tłumiąc w sobie wzbierającą falę zbyt gwałtownych, zbyt nieujarzmionych emocji. Gdyby się teraz odezwał, zacząłby wrzeszczeć.
Za co mnie tak nienawidzisz, Shin’ya?
Dłonie od środka wciąż czuły gorąco nagrzanych wrzątkiem kubków; zamknął je nagle w kułaki drżących pięści. Przeszedł wszystkie możliwe stany od kiedy wsiadł do eleganckiego jagura - od biernego milczenia, przez stanowczą furię, arogancję, próbę upodlenia ofiary. Chciał zniechęcić, nastraszyć, wreszcie prosił jak dzieciak, aby ten dał sobie spokój. Do cholery - prosił. Nic nie podziałało; żadna z obranych taktyk, żaden wystrzelony pocisk. Warkoczami dziesiątek wyborów dotarł znów do punktu splotu; do ciasnego wiązania, którego nie mógł przekroczyć, bo los miał tu inne plany. Ten sam los wolał, aby stał na środku własnego mieszkania, z rękoma ściśniętymi do pobielenia knykci i cieniem rzucanym spod niesfornej, mokrej grzywki. Oczy wpatrywały się nieruchomo w jasne oblicze; w oblicze Ye Liana, drążącego paluchem w nigdy niezagojonej ranie.
Nie pojmę, czemu wtedy nie zawróciłeś.
Starał się wypuścić nagromadzone powietrze przez nos w powolny, kontrolowany sposób. Hobbiści relaksującej metody oddychania mogliby poczuć urazę, bo nie uświadczył żadnej ulgi, gdy tlen wyślizgnął się z płuc. Pustka zakleszczyła się na organie, zmiażdżyła pierś. Zmusił się, ochłapem silnej woli, aby obrócić twarz, przetoczyć uwagą po ścianach, po setkach znaków i nagłówków z artykułów. Próbował skupić się na fizycznych, niepodważalnych obiektach salonu. Na tym, że wyrywał obiecujące informacje z książek i taśmami izolacyjnymi oklejał strony, przytwierdzając je do każdej płaskiej powierzchni pomieszczenia. Miliardy zdjęć i wykresów zdobiło cały pokój, od linii listew aż po krzywą sufitu. Część z kartek, którym zabrakło miejsca na korkowej tablicy, trafiła na sklepienie. Wokół nagiej, obskurnie żółtej żarówki, migotały powykrzywiane twarze seryjnych morderców zamknięte w czarno-białych, rozpikselowanych kadrach. Gdzieś między zebranymi wiadomościami tykał stary, naścienny zegar; kwadratowy, zakurzony, z ledwo dostrzegalną zza tarczy parą wskazówek. Shin wpatrywał się w urządzenie z siłą kogoś, kto wierzy, że jeżeli cierpliwie porobi to jeszcze chwilę, obiekt wybuchnie. Nic takiego się jednak nie stało; igły zatoczyły koło, za nimi następna minuta. Druga czterdzieści siedem.
Dawno minęła północ.
- Przekroczyłeś linię - wychrypiał.
- Brzydzisz się nawet tu usiąść. Kiedyś ludzie nie ograniczali się zapachem, bałaganem albo jego brakiem. Nie interesowało ich to, bo ważne, że mieli gdzie i na czym spać. Że deszcz ich nie zalewał. Oczywiście. Ewolucja pokazała, że porządek jest przyjemny. Daje wrażenie kontroli nad otoczeniem, czasami nad osobami. To czujesz, gdy tu przebywasz?
Zmusił się, aby na niego spojrzeć, choć wzrok Ye Liana wbity był w stolik; może w obłoki pary buchające znad gorących naparów. Rozpływające się w powietrzu mgiełki przypominały emocje. Raz wypuszczone na krótki moment ściągały uwagę, a jeżeli było się zbyt blisko - parzyły. Potem rozprzestrzeniały się, rozmywały jak drobna kropla krwi w oceanie krystalicznej wody.
- Nic się nie stanie, jeżeli się oprzesz o tę cholerną kanapę - dodał ostro, ruchem nadgarstka wskazując na mebel. - Czystość jest dobra do pewnego stopnia. Przesadzasz. Przechodzisz w sterylność. Wiesz, gdzie jest sterylnie?
Śniada dłoń z ciągiem błękitnych żył ułożona czule na knykciach nieprzytomnego.
Palce głaszczące szorstkie strupy.
Pikanie aparatury.
- W szpitalu. Czy szpitale są przyjemne, Ye Lian? Lubisz tam przebywać?
Okłamałem go.
- Nie dziwię się, że nie mówiłeś mu prawdy. Nie kojarzę, byś choć raz był w pełni szczery. Nie pojmuję więc, dlaczego teraz tak drążysz i co tym drążeniem próbujesz wskórać. Chcesz się popastwić? Żal ci mnie? - Rude pasma zsunęły się na skronie, gdy pokręcił głową. Po wargach mrowił uśmiech; ironiczny grymas żałosnej, zranionej istoty. - Mi ciebie wcale nie jest. Zasługujesz na to, co się z tobą dzieje. Zasługujesz na mieszkanie w schludnym pokoju, w którym, gdybyś umarł, starczyłoby prześcielenie łóżka, by dać lokum pod nowy wynajem. I na ten kretyński płaszcz też sobie zapracowałeś. Powinien cię chronić przed ulewą, ale ubrałeś go, by później przez dwadzieścia metrów zakrywać się aktówką. Zarobiłeś nawet na herbatę fundowaną przez kogoś, komu robisz syf w psychice, choć tak się wzdrygasz na samą myśl, że wszedłeś do zabałaganionego pomieszczenia. I...
Żyletki wypełniły mu gardło, gdy przełknął nerwowo ślinę. Wzdłuż organizmu, drogą kręgosłupa, przemknęły lodowe igły, raniące każdy napotkany obszar wnętrza, smagające cienkimi krańcami, haczące o zaciskające się od bólu organy. Oddychał przez nos, ale silnie zamknięte szczęki przywodziły na myśl psa zakneblowanego kagańcem. Linia żuchwy nabrała widoczniejszych kształtów; odznaczała się w łączeniu z wystającymi na szyi żyłami.
Wiele miał mu do powiedzenia; rozsierdzało go to od wewnątrz. Buzowało jak nalany po brzegi misy płyn, pod którą rozpalono ogień. Stopniowo narastało gorąco, powodowało następne i kolejne, i jeszcze ichniejsze wybuchy emocjonalnej pary. Dłonie mu drżały i chciał je na czymś zamknąć, na uchwycie noża, na kubku wypełnionym wrzątkiem. Na szyi sztywno siedzącego przed nim Ye Liana.
Jedna z desek zaskrzypiała, gdy przełożył ciężar ciała na lewą nogę. Postąpił krok, zbliżając się do mężczyzny, obok którego wkrótce usiadł; nie na kanapie, nie na miejscu, z którego odgarnięto niedawno część potarganych ubrań. Ulokował się na ziemi, z ramieniem dotykającym marmurowej nogi rozmówcy. Przez chwilę szukał barwy stalówki obramowującej jego źrenicę, ale zrezygnował. W żółtawej poświacie żarówki Ye Lian wyglądał niezdrowo. Jak trup.
Odwrócił głowę.
- Wiesz za co cię nienawidzę? - sięgnął po jedną z herbat, otoczył ceramiczne naczynie - zgrubiałymi od takich samych strupów jak wtedy, gdy rytm aparatury wyznaczał takt sercu - palcami, nie bacząc na ciepło. - Zwracasz się do mnie po imieniu jakby cokolwiek nas łączyło.
Napięte barki rozluźniły się w eskorcie głośnego westchnienia. Rozdrażnienie czuć było nawet mimo braku wglądu w minę chłopaka; ciaśniej przylgnął plecami do brzegu kanapy. Szukał oparcia nie tylko dla ciała. Dla złości.
- Coś poza Ichiru.
Jesteś prawie tak wysoki jak...
Zagryzł wargi.
- Gdyby nie on, wreszcie skończyłbym liceum. I bym wyjechał. Nigdy byśmy się nie spotkali. Byłby taki przyjemny spokój. - Obracał kubek, wpatrzony w wzburzoną ruchem taflę. - A teraz nie mogę nawet iść do szpitala.
Szpital by nie wypalił - zmęczony ton; echo dobiegające ze stycznia, zaległe w jednym z hotelowych pokoi jak kurz.
Nie zastanawiałeś się...
- Oczywiście, że się zastanawiałem - uciął ostro myśl, wracając do dawno zostawionego tematu. - Gdyby w tunelach było coś więcej niż jedno yōkai, sprawy mogłyby się potoczyć gorzej. Wiem o tym. Nie sądziłem po prostu, że przyjedziesz, a potem wleziesz za mną. Wysłałem ci wiadomość jako zabezpieczenie. Nie było wezwaniem o pomoc. Jesteś właściwie jedynym numerem, do którego mogłem napisać. W komórce mam może z trzy kontakty prywatne. Ze wszystkich jesteś najmozolniejszy, więc... - odchrząknął - więc założyłem, że zignorujesz co napisałem i zainteresujesz się tym na nowo po jakimś czasie. Chyba że nic by mi się nie stało i odezwałbym się następnego dnia, że przypadkiem udostępniłem lokalizację. Nigdy byś się nie dowiedział.
Od parzącego kubka herbaty miał już czerwone dłonie. Ale to nic w porównaniu do pożaru z wypadku.
Do płuc wypełnionych gryzącym dymem.
Jeżeli chcesz zachować ją, historię, dla siebie - uszanuję to.
Odgiął głowę, opierając ją na kanapie, skronią sunąc po materiale spodni Ye Liana. Wzrok wcelował w górę, w zagięcie szyi, w dobrze zarysowany podbródek, w usta, które w gorączce próbował pocałować.
- Nie mogę cię zostawić, bo okazałeś się stacją do mojego celu, Ye Lian. Ichiru jest związany z wypadkiem. Wie też na pewno, czyja to sprawka. - Intensywne spojrzenie nabrało wyrazistości, gdy przymrużył śniade powieki. - Gdyby nie ty, z pewnością by ześwirował. Ale tak może się przydać, w końcu rachunki zostaną wyrównane, a wy po wszystkim się spotkacie. Do tego czasu musisz żyć. Jeżeli coś ci się stanie prędzej, plan trafi szlag. Jesteś zbyt ważną... - pauzą zbudował napięcie, przechylił w tym czasie głowę, opierając ją mocniej o udo mężczyzny; w fizycznym, realnym kontakcie. Otarciu towarzyszyło westchnienie rozdrażnienia. - Nagrodą.
Przymknął oczy, wsłuchując się w deszcz; w oddech siedzącego tuż obok blondyna, górującego nad nim jak król.
Szkielety władców niczym nie różnią się od żebraczych.
Pamiętał.
- Widzisz więc, że nienawiść nie ma tu nic do rzeczy. Czemu zemsta za wypadek nie miałaby mnie dotyczyć w takim samym stopniu jak którejkolwiek ofiary? Czemu nie miałaby zostać moim powodem do rewanżu? Byłem tam, nie zapominaj. W tym aucie. - Skrzyżowane w kostkach nogi, łokcie oparte o kolana, kubek z gorącym płynem wiszący nad podłogą, rzucający cień na stopy - w tej pozycji wydawał się dziwnie zamknięty. Skulony; zwłaszcza, gdy przekrzywił żuchwę, gdy nos wtulił w Ye Liana, jakby pragnął skryć się pod szorstkim, wyprasowanym materiałem. Czuł zapach perfum. Ludzie używają ich do ważnych chwil. Jedynych w swoim rodzaju. - Nie przyszedłeś na mój pogrzeb. Nigdy więcej nie nazywaj mnie imieniem. Skoncentruj się na Ichiru, tak, jak zawsze próbowałeś - dla ciebie to też przecież same korzyści. Tylko tym razem bez tchórzostwa, bo jeżeli to ma sprawić, że będzie lepszym narzędziem do mojego celu, na niczym więcej mi nie zależy. Może wtedy, przy okazji, przestanę cię nienawidzić. Gdy wszystko się skończy.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Hecate Black, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Ye Lian

Nie 2 Lip - 22:52
Nie wiedział, w którym momencie powrócił wzrokiem na poplamiony blat — na dwa parujące naczynia, wypełnione owocowym, wrzącym napojem. W blasku mizernej żółci Ye Lian prezentował się anemicznie; cienie podkreślały wybijające się pod skórą blade kości policzkowe. Tego dnia zebrał w sobie ostatnie zapasy pewności i przekroczył własną granicę kultury; przełknął z pokorą gęstą ślinę i wytrwał oceniający, pełen niechęci wzrok. Podpuchnięte powieki mężczyzny podpowiadały rozmówcy, że lichy organizm nie był przyzwyczajony do późnych godzin nocnych; że w innych okolicznościach ciało leżałoby pod chłodną, śnieżnobiałą pościelą. Z całą pewnością był wykończony, ale to zmęczenie nie było z wczoraj ani sprzed miesiąca — było znacznie starsze. Siedząc w tej klasycznej i sztywnej pozycji, miał wrażenie, że podpiera walącą się na niego ścianę.

Udawał.

Przez całe życie udawał, że żyje; nie było chwili, żeby nie udawał. Naszła w końcu chwila, w której był tym zmęczony. Nie otrzymanym SMS-em wzbudzającym niepokój, niebezpieczeństwem czającym się w tunelach, nie Shin'yą. Samym sobą. Tym, że dopuścił do sytuacji, w której naprzykrzał się swoją obecnością; że miał u chłopaka potężny moralny dług i nie mógł go o nim poinformować. Nie mógł nawet wytłumaczyć się ze swojego nachalnego postępowania.

Pierwsze słowa smagnęły niczym biczem; po kręgach szyjnych przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Ułożył w ciszy dłonie na kolanach. Profil Ye Liana — bez tych wpatrujących się nieruchomych, lodowatych tęczówek — tętnił sprzeczną łagodnością, jakby tylko oczy miały moc antarktycznego chłodu. Wilgotne zawijające się u końcówek włosy dodawały obrazowi miękkiego uroku.

Źle to interpretujesz. — Spokój wyglądający spod delikatnie rozchylonych warg, odepchnął tłustą niewygodę — jedynie ukojenie miało na tyle odwagi, aby podjąć żmudną walkę. Alabastrowe powieki co jakiś czas przymykały nadwyrężony wzrok. Pierwszy ból pulsującego zmęczenia odcisnął się piętnem gdzieś w okolicy prawej skroni.

Shin'ya miał rację. Nie posiadał żadnej kontroli — zwłaszcza w tym mieszkaniu. Nie miał pewności, co kryje się pod stertą ubrań, jakie przedmioty zgłębiały obdrapane szuflady, co znaczyły te wielkie mapy rozrysowane ciągiem fotografii na kruszących się ścianach. Otaczające miejsce nie było przestrzenne. Było pełne wszystkiego: zabałaganione i nieokiełznane. A Ye Lian nie ulegał chaosowi — obawiał się go, równie mocno co nieprzemyślanych decyzji. Wszystko przecież miało swoje konsekwencje.

To twój dom. Naturalnie nie powinienem być osobą, która będzie odczuwać w nim kontrolę większą od ciebie. — Przyznał zgodnie ze swoimi przemyśleniami w sposób wolny i kulturalny. — Kiedy przylgnę do oparcia, rozszerzę swoją strefę komfortu, mogę odczuć odprężenie. Naprawdę tego chcesz?

Od momentu wtargnięcia na teren Kasuge, Shin'ya utrzymywał mężczyznę w przekonaniu, że to miejsce nie należy do niego; że tu nie pasuje. I choć wrodzona higieniczność krzywiła się w niesmaku, na choćby zetknięcie ust z czekającym na niego matowym kubkiem herbaty, starał się traktować jego miejsce z szacunkiem — z respektem, na jaki było stać zakorzenioną w umyśle odruchową wytworność.

— Czy szpitale są przyjemne, Ye Lian?

Zranioną dłoń drgnęła. Nie odpowiedział — przecież nie musiał. Zastanawiał się, czy ich przeszłość naprawdę była ze sobą tak ściśle powiązana, czy może chłopak potrafił uciskać akurat w miejsca, które przypominały bolesne wspomnienia.

— Nie dziwię się, że nie mówiłeś mu prawdy. Nie kojarzę, abyś choć raz był w pełni szczery. [...]

Deszcz dudni w szyby — a może to nie był deszcz? Może to była krew? Krwawa ulewa wylewająca się z burzowych chmur zbierała się na przeźroczystej powierzchni. Pozostawiała smugi; pamiątki dokonanych okropieństw.

— Żal ci mnie? Mi ciebie wcale nie jest.

Zamknął oczy i odetchnął urywanie. To było wszystko. Jedyna reakcja, a mimo to krwawiło mu serce. Postanowił schować swój żal do pudła i wepchnąć je głęboko pod łóżko. Wiedział, że dzięki temu będzie się czuć lepiej. Teraz. Przez jakiś czas. Pewnego dnia — może nawet jutro — zobaczy wystający pakunek. Zacznie się otwierać. Wtedy wszystkie te negatywne emocje wyleją się, a on nie zdoła ich powstrzymać i zwyczajnie się załamie. Nie czuł do chłopaka urazy ani niechęci. Zasłużył na wszystko — na to i na dużo więcej. Zapracował sobie na miejsce przy osobie, której zniszczył życie, której trudno było spojrzeć w twarz; która mimo całej tej niewiedzy czuła wobec niego tak straszliwą niechęć z powodu wypowiadanego...

... Imienia?

Wyczuł ruch — uchwycił w zmatowiałej tęczówce kąt przesuwającego się cienia, a później... ta namacalna obecność zmroziła skórę, aż po miałkie kości. Koloryt tęczówek zlał się w niepewności — czymś, co przywodziło na myśl groteskową słabość w Hakuchō. Nic się nie zmienił przez ostatnie miesiące. Marsowe spojrzenie zniknęło z pola widzenia. Dziwny, psychologiczny proces zaczął rozstrzygać się w tej skrytej, nad wyraz pyszne, nietkniętej duszy. Może po raz pierwszy w życiu sumienie wstało jak oskarżyciel na sali sądowej i wołało na cały głos: „Jesteś zbrodniarzem! No przypatrz się swojej ofierze! Nie odwracaj wzorku!". A jednak nie potrafiąc usłuchać tego przykazania, zwrócił uwagę na dłoń pojawiającą się nad ciemnym blatem. Wstrzymał powietrze, a zatrzymujący się wdech podkreślił cichy świst utykający w ustach. Przerażające, że dał się nabrać; że pomyślał o nim; że ciało spięło się na samą myśl, iż mógł podsłuchiwać całą rozmowę i nagle wyłonić się zza kanapy; że mógł przez cały czas tu być. Lęk pociągnął za sobą drgnięcie — nie miało nic wspólnego z szybkim uderzeniem w okolicy piersi. Przeraził się, gdy zdał sobie z tego sprawę.

Właśnie wtedy owładnęło nim coś w rodzaju duchowego otępienia. Z pewnością był to skutek nieznośnie wolno zbliżającej się katastrofy. Ye Lian wysłuchiwał wszystkich wyjaśnień w ogarniającej beznamiętności — tylko raz tęczówka drgnęła na słowo „najmozolniejszy”, kierując pytające spojrzenie na badającą go twarz. Wywnioskował, że Shin'ya nie miał żadnego planu w efekcie prawdziwego zagrożenia, co powinno jeszcze bardziej go wściec, a mimo tego zachował spokój. Pozwolił mówić chłopakowi dalej, nieświadomie dając pozwolenie, by cały żal i złość, z którym do niego przyszedł, obrócił przeciwko niemu. Tylko w którym momencie? Która sekunda była tą decydującą; w której stracił równowagę i spadł na wybrukowaną ścieżkę, prosto pod wysoki mrok zamaskowanej postaci o złotych ślepiach?

Informacja, o sprawcy i wiedzy Ichiru nie poprawiła sytuacji. Spowodowała mocniejsze wbicie paliczków w uda; zagryzł boleśnie wnętrze dolnej wargi. Po raz drugi przeszły go myśli, że powinien się przyznać — skończyć z tym kłamstwem raz na zawsze. Jeśli Ichiru kogoś podejrzewał, to osoba ta z pewnością była niewinna. Poruszył się niespokojnie. Nie potrafił znieść myśli, o zniszczeniu życia kolejnej osobie w imię własnych skrywanych tajemnic, które trzymał na dnie serca. Głowa pękała mu z bólu. Oczy piekły. Ledwo łączył myśli.

Nie pojawiłem się na żadnym pogrzebie — wytłumaczył apatycznie, wcale na niego nie patrząc. Postarał się, aby ton brzmiał pewnie; aby nie zbłądził w nim żaden złamany dźwięk. — Nie ma takich słów, które byłyby w stanie oddać potęgę tamtego dnia. Przez ostatnie lata część mnie chciała wymazać was z pamięci. Zwłaszcza dlatego, abym nie musiał już o nim myśleć. Jednak reszta bała się tego, kim stałbym się bez niego. Przez cały ten czas czekałem na cud, aby teraz nie być pewnym czy stać mnie na odwrócenie toru, którym od lat porusza się nasz chyboczący wagon. Obawiam się nawet wyobraźni- — Dreszcz spowodowany dotykiem, rozlał się na powierzchni uda; właśnie on sprawił, że mężczyzna utracił ciągłość wypowiedzi. Niewiele myśląc, odsunął nogę, stopa otarła o stopę, ale twarz chłopaka była zbyt ciasno przytknięta, aby taki odruch zdołał oderwać materiał od zaciągającego się zapachem koniuszka nosa. Spoglądnął na Shin'ye z obawą, z ciasno zaciśniętymi zębami, a potem odwrócił głowę w przeciwnym kierunku i zamknął oczy. Wiedział, że nie zdołałby skończyć, gdyby na niego patrzał. — Nie chcę nawet myśleć, jak będzie wyglądać nasze spotkanie. Nie chcę czekać i jednocześnie chcę wydłużyć jego fizyczną nieobecność. — Wyprostowane plecy spięły się w tym biurokratycznym siadzie, a ciężkie powieki zadrżały, wprawiając w ruch rząd ciemnych rzęs. Od lat unikał wszystkich doświadczeń, które mogłyby przynieść porażkę. Obawa przed niepowodzeniem stanowiła dla mężczyzny zbyt potężną część lęku przed nieznanym. Wszystko, co nie zakrawało w jego oczach na gwarantowany sukces, omijał szerokim łukiem. Kolejne zdania wypowiedział szeptem, sam do siebie. — Nie jestem w stanie zdjąć z siebie własnej skóry. Czy niczego nie zepsuję? Czy w ogóle dam radę przeskoczyć granicę? Co, jeśli mnie na to nie stać?

Zimna krew i stanowcze słowa opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nieprzystępny żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był teraz jak zwykły śmiertelnik dotknięty w samo serce, strapiony i przede wszystkim nieszczęśliwy. Wyglądał jak ten, co zbierając skarby przez całe życie, został ostatecznie z nich okradziony; jak ten, co straciwszy wiek nad wielkim projektem, utracił go w dzień premiery.

Wspominasz, że nie chcesz, abym zwracał się do ciebie po imieniu. — Perłowe palce ześlizgnęły się z ud i przesunęły lekkim dotykiem po nieprzyjemnym obiciu kanapy, ledwie dotykały materiału, badając go raczej samymi opuszkami. Wydawało się, że chciał się odsunąć, zwiększyć dystans. — Ale nie chcę mówić do ciebie po nazwisku. — Pod zamkniętymi powiekami wszystko było prostsze. Tak jak wtedy. Nie musząc wymawiać jego imienia, poczuł rozpinającą kajdany wolność. — Więc jak chcesz, abym do ciebie mówił?

Nietknięty kubek Ye Liana spoczywał na stoliku — wciąż unosił się z niego delikatny obłok ciepła, a jednak pomimo ogarniającego ciało chłodu, wcale o nim nie myślał.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Amakasu Shey, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Wto 11 Lip - 2:38
Już niejednokrotnie przekonał się, że trzymanie języka za zębami nie przynosi żadnych korzyści. Nieważne ile prawdy było w wypowiadanych kwestiach, samo ich brzmienie potrafiło doprowadzić do celu, a jeżeli komuś szwankowały uszy, w ostateczności pięści mogły docisnąć słowa do czaszki. Przekaz od razu stawał się jaśniejszy. Ye Lian musiał mieć wystarczająco oleju w głowie, aby nie przerywać w trakcie otwartego monologu.
Warui mógłby mówić dalej; rozciągać argumenty na godzinne wykłady, dzień w dzień rozszerzając repertuar o następne powody, dla których sam widok mężczyzny przyprawiał go o bolesne migreny. Nienawidził go aż tak, że każda sekunda okazywała się walką. By nie rzucić się do gładkiego gardła. By nie zatopić zębów w miękkiej skórze. Rozbryzg tłustej, ciemnej czerwieni na alabastrze - czy to nie brzmi jak sztuka?
Skracał sobie smycz. Trenował cierpliwość. Dla dalszych etapów. Dla większej radości z nagrody.
Pozwolił mu więc przejąć inicjatywę, poprowadzić własną historię. Obracał w tym czasie kubek w palcach; ciepła powierzchnia wyszczerbionego naczynia zdążyła schłodnieć. Z wnętrza zniknęły raptem dwa niespieszne łyki mętnej, prawie mulistej cieczy. Płytkie, jakby nie smakowało. Nie było to prawdą; prawdą okazywało się to, że słuchał Ye Liana, że głowę oparł o kanapę, ciało zsunął do półleżącej pozycji. W barki niewygodnie wbijała się jedna z wewnętrznych desek  mebla; krzywa i wybita. Przypominała o sobie podczas każdego ruchu, ale ilekroć mięśnie spinały się od kanciastości szkieletu, umysł spychał to ze skarpy świadomości. Przepełniały go inne myśli.
Pod zamkniętymi powiekami widział, że na cmentarzu rosły słoneczniki; dziesiątki, a potem tysiące i tysiące tysięcy rażąco żółtych kwiatów. Wszystkie skierowane ku słońcu; niebu, tam gdzie miejsce zmarłego.
Kubek zatrzymał się raptownie, nadgarstek zgiął, gdy trzymany przedmiot poszybował ku ustom.
- Nie pojawiłem się na żadnym pogrzebie.
Ścisk w krtani blokował nawet przepływ gorzkiej herbaty. Być może. Może nie na uroczystości, nie w momencie, gdy przygarbione, ubrane w czerń ebonitu sylwetki sunęły za trumną. Jego nie skremowano. Ciotka nie chciała; upierała się, że ogień trawi nie tylko ciało. Duszę też.
Kto wie, mogła nawet miała rację.
Shin’ya nie chciał się nad tym rozwodzić. Wolał koncentrować się na tym, że na jego własnym grobie nie było kwiatów, które uwielbiał. Przynoszono różne, nigdy te, które mu się podobały. Ściągane z wystaw, brane w formie gotowych bukietów, wypuszczane spomiędzy drżącego z rozpaczy uchwytu ciotki. Pierwsze lepsze. Nie sądził, by ktokolwiek orientował się, który rodzaj najbardziej by pasował. Słuchając rozterek Ye Liana nie cierpiał go z każdym zdaniem coraz bardziej.
Był szablonowym przyjacielem, którego nigdy nie miał.
Który trafił się Ichiru - podobnie jak trafiła się mu Sue i matka, której nikt siłą mu nie odebrał.
Życie mogło być tak niesprawiedliwe? Mieć w sobie tyle paradoksu?
Jak chcesz, abym do ciebie mówił?
Drgnął.
Pokój skurczył się do rozmiarów szpilki. Usta chłopaka zatrzymały rozchylone; spomiędzy lekkiej przerwy między nimi wychynęła biel zębów, gdy unosił brodę, sięgał spojrzeniem do migoczącej w niezdrowym świetle twarzy Ye Liana. Chłonął kalcyt cery z tylko jednym, niewielkim punktem burzącym idealną gładkość kolorytu, głębokie cienie odciśnięte od nieprzespanej nocy, przykryte grubą warstwą rzęs w odcieniu węgla. Umysł dobijał się ze swoją ironią: Strasznie to kobiece. Te rzęsy. - ale on sam nie brał udziału w przedstawieniu.
Stał tuż obok, oderwany od ciała, wpatrzony w automatyczny ruch własnego nadgarstka, gdy dłoń odłożyła kubek na blat. Gruby spód stuknął o drewno, zakrył część jednej z rozsypanych po stoliku kartek.
Czuł, że powinien wymyślić jakiś plan, powinien już zdecydować jak rozprawić się z Ye Lianem, ale trudno mu się było skupić. Ekstatyczny taniec świateł kreślił na profilu mężczyzny długie cienie w hipnotyzujący sposób. Zdumiewające, jak delikatny się stał na powrót, gdy tylko wszedł do tego mieszkała. Ile zapału i godności zostawił za drzwiami tuż obok butów. Emanujący od niego spokój działał kojąco, a to źle, bo Shin'ya nie chciał pozwolić sobie, by żar niechęci zgasł. Nie mogło mu być szkoda osoby winnej morderstwu, winnej roztrzaskania jego własnej szklanej bańki bezpieczeństwa. Wypadek oddarł go z nastoletnich szans, z uniwersytetu i pierwszej, niewinnej pracy. Z tożsamości. Czy w ogóle mógł to nazywać wypadkiem? Wielokrotnie zastanawiał się nad motywem Ye Liana. Podejrzewał zazdrość, zaborczość wręcz. Psie przekonanie, że jeżeli sam nie może mieć, nikt nie będzie miał. Czy na pewno tak było - nie wiedział. Zbyt wielu elementów brakowało, rezultat pozostawał mimo tego bez zmian.
Rachunki trzeba regulować.
Jego nikt nie pytał o plany i motywy, gdy uszkadzano samochód.
Koniuszek języka musnął górną linię zębów, zahaczył o wystający kieł. Śliska nawierzchnia szkliwa, gorzko-gryzący posmak naparu. Myśl, że miał swój cel tuż obok otępiała. Ye Lian był skamieniały i bezbronny. Apetyczny. Broniłby się? Wizja, aby zakończyć temat już teraz kusiła urokiem wygranej. Na triumf satysfakcji Warui czekał cztery lata. Dość. Przecież nie musiał dłużej tego znosić, nie po tym, jak Ye Lian sam władował się do klatki z lwem.
A jednak nie chciał tego kończyć w prosty sposób. Nie po tylu zarwanych nocach, odrzuconych jeden za drugim planach, zbyt niedoskonałych, aby się ich podjąć. Za każdym razem dochodził do tych samych wniosków; to, na czym Ye Lianowi zależało najbardziej, było jednocześnie tym, co zabił we września 2032 roku. Oddając mu to Shin’ya odgrzebywał spod popiołów coś, co wydawało się, że zostało strawione przez ogień.
Szansę. Masz jeszcze jedną, ostatnią - obietnice działały jak słodycze. Rozpływały się w ustach, rozmarzały, ale psuły zęby. Bezpowrotnie niszczyły każdy uśmiech.
Podniósł się.
Oparty o kanapę łokieć przyjął jego ciężar. Kolana dźwignęły go wyżej, postawiły niemal do pionu, w mrowiącym odrętwieniu. Gdy bezdźwięcznie się obrócił, sylwetkę Ye Liana przykrył cień.
- To kolejny raz, gdy zamykasz przy mnie oczy.
Szept. Chrypliwy, jak oddzielany od wrażliwej tkaniny rzep. Uwadze towarzyszył dotyk, kompletnie niespodziewany nawet dla inicjatora - przez źrenice przemknęło niewymowne światło, poblask zaskoczenia, zmieszania i wściekłości; Ye Lian zmuszał go do tego, bo gdyby nie jego plugawa zachłanność żadna z mechanicznych aort hamulców nie zostałaby przerwana; nie byłoby pisku opon i trzasku czaszki uderzającej o deskę rozdzielczą. Nie byłoby gorzko-gryzącego smaku krwi na podniebieniu. Należały mu się te czułości. Drobne, nieważne gesty, krystalizowane na bazie pragnień. Shin’ya nie wątpił, że wątły mężczyzna przed nim tego właśnie chciał, że gdy w nocy, gdy nie pracowało nic prócz mózgu, serce wtaczało weń krew spuchłą od pragnień osamotnionego organizmu. Serce, które dudniąc wbijało się impulsami w odpowiednie partie myśli, stymulowało ich pracę i napędzało fantazję. Ile razy ta delikatna, dziewczęca skroń perliła się od potu sennych majaków? Marzeń, przy których świst tlenu urywał się w przełyku, włosy opadały na pokraśniały nos, a dłonie zamykały kułakiem na pościeli podobnie jak wtedy, w hotelu, gdy - być może - jeden z upragnionych urojeń przynajmniej odrobinę zaczął się spełniać?
Nie powinieneś tego robić.
Szelest narzuty.
W hotelu stale się od niego odwracał.
Nie potrafię.
Zażenowanie i strach, mimo których ręce nie oparły się o pierś. Nie odepchnęły niestawiającego oporu napastnika.
Kiedyś usłyszałem, że jestem nieprzystosowany.
Zawsze taki byłeś?
Shin’ya. Czy kiedykolwiek ci na kimś zależało?
Opuszki miękko tknęły kość bladego policzka, palce aż po zdarte knykcie zniknęły pod blond pasmem. Zamarły tam tylko na chwilę wystarczającą, by móc się jeszcze rozmyślić. I rzeczywiście cofnęły się zaraz.
W porządku.
Dłoń przysłoniła powieki, odcinając widok.
Nie patrz.
- Zamykasz oczy i odsuwasz się, ale nie wystarczająco. Nie na tyle, by uciec. Raczej by mieć pretekst, że nie dałeś przyzwolenia. Zgadłem?
Martwy ton.
Otoczenie za oknami rządziło się według własnych praw. Deszcz przeszedł w ulewę. Krople biły o szyby i parapet dźwiękiem uderzających o siebie dłoni; świat klaskał im w sarkastycznej upiorności. Czekał na finał.
- Nasze matki były bliźniaczkami. Wiedziałeś o tym? Pewnie nie. Ale może to dlatego nie chcesz zwracać się do mnie po nazwisku - bo nie pasuje do mnie akurat to, które mam naprawdę? Bo każde z nazwisk wiąże się z pulą genów, z konkretnymi rysami twarzy i, powiedzmy - jesteś prawie tak wysoki jak... - rodzajem postury? W tym rzecz? Moja twarz i moja postura przywodzą ci na myśl kogoś, kogo podpiąłbyś do rodziny Kajitani? Ładnie wpasowałbym się w obrazek. Tylko gdyby nie te włosy...
Westchnął z dramaturgią, jakimś niekrytym rozdrażnieniem.
- Imię jest za to niezależne i indywidualne, wyszczególnia. Naprawdę chcesz, żebym był dla ciebie szczególny? W pewnym sensie mogę.
Ciepło twarzy Ye Liana promieniowało na jego skórę. Nie zauważył, w którym momencie zaczął na niego napierać; kiedy i na jakim etapie śmiało wyciąganych wniosków wkładał coraz więcej siły, spinał pewniej mięśnie i centymetr po centymetrze zmuszał gościa, aby odchylał głowę w tył. Jeśli nie chciał odgiąć jej, odsłaniając krtań, musiał zmieniać całą pozycję.
Mogę poczuć odprężenie...
Gdy plecy Ye Liana dotknęły oparcia, gdy ramiona poznały twardość kanapy i gdy Shin’ya zdał sobie sprawę, że pochyla się nad nim, pstryczek świadomości na powrót przeskoczył w górę.
Musiał zmniejszyć dystans; głos brzmiał wyraźniej, przede wszystkim: bliżej, a woń lasu, tuneli i tani, choć przyjemny i lekki męski zapach stały się mocniej wyczuwalne. Oddychał prosto we własną rękę; w twarz Ye Liana, której część zakrywał, pozbawiając go zmysłu. Na tym pierwotnie polegał plan, łatwo było się do tego przekonywać. Chodziło o sprawienie, by te zmysły postradał. By z ustępliwego stoika wydobyć nagą psychiczną ruinę.
- Zawrzyjmy układ. - Stara kanapa zaskrzypiała, przyjmując nowy ciężar. Tuż przy udzie senkenshy zapadła się tapicerka, wciśnięta o parę centymetrów wagą utrzymywaną przez wsunięte na mebel kolano. Obok lewego ucha zatrzeszczało oparcie i choć Ye Lianowi nie dane było tego zobaczyć, mógł mieć pewność, że trafiła tam ręka przybliżającego się do niego chłopaka. Za oknem szum wzmocnił koncert. O szyby stukały krople jak wysypany z wora surowy groch. - Znikniecie i nigdy nie wrócicie - cicho, jakby szeptem, wypowiedziane warunki, ledwo przebijały się przez odgłos nadchodzącej, deszczowej anomalii. - To moje żądanie. W zamian - kciuk, niby przypadkiem, musnął kącik zamkniętych w linie warg - dam ci narzędzia, dzięki którym mógłbyś zatrzymać go przy sobie. Nauczę z nich korzystać. Rozszerzę zakres komfortu. Bo to hamuje cię w pierwszej kolejności. Nie odrzucenie. Ono z lękiem znajduje się dalej. Pierwsza jest świadomość, że od razu pożałowałby zgody. Tak? Nie masz mu nic do zaoferowania. Ale trzymaj oczy zamknięte i choć raz użyj sensownie wyobraźni.
Wnętrza dłoni miał szorstkie, nieprzyjemne. Obydwie ułożył na smukłej szyi, zamknął ją w pozbawionym siły uchwycie, z palcami sunącymi wzdłuż boków, tuż pod wyczuwalną twardością męskiej żuchwy. Oddech był za to ciepły, pachnący jeszcze namiastką upijanej leniwie herbaty; pachnący swojskością i normalnością. Zmieszał się z tchnieniem mężczyzny, gdy czoło dotknęło drugiego czoła, gdy wargi dzieliła wyłącznie silna wola i ostatnie konieczne słowa.
Żołądek ściśnięty w supeł trawił narastającą niechęć; opary obrzydzenia wypełniały płuca, dusiły go jak dym. Wiedział, cholera, zbyt dobrze, co sprawi Ye Lianowi największe
- Zadowolenie? - zaproponował, wsuwając ręce wyżej, ujmując śniade policzki, unosząc oblicze mężczyzny o raptem milimetr. Równając jego usta ze swoimi. - Nie to chciałbyś czuć w jego towarzystwie? Ulgę, że nie musisz go oszukiwać? Że mimo prawdy jest w porządku? Ye Lian. Pomyśl - że - Ichiru cię kocha tak jak ty kochasz jego.
"że" - wymówił bezgłośnie, jakby przerwał na ułamek sekundy, dał mu długość tyknięcia naściennego zegara, aby naprawdę się zastanowił i przyjął dalsze podsuwane scenariusze.
Pomyśl. Pauza. Ichiru cię kocha tak jak ty kochasz jego.
- Czemu z tego rezygnować? Nie brzmi wystarczająco dobrze?
"Tak może być" zlewało się z "tak jest". Zwykła opcja scalała z rzeczywistością; z dokonaną sprawą.
- Masz przed sobą tego, którego potrzebujesz, Ye Lian.
Gładził go po policzku, po szczęce, sięgał znamienia i to przy nim nagle się zatrzymał. Oddech, płytszy, równolegle na krótki moment zamarł.
- Niezliczona ilość prób - aż nie będziesz gotowy. Przecież - jeszcze pół cala bliżej - tak naprawdę nie chcesz stąd wyjść. Nie ruszyłeś herbaty.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Shogo Tomomi and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Ye Lian

Nie 16 Lip - 19:33
Ciemność. Jedyna samotność będąca stanem graniczącym z absolutnym spokojem; z odzyskaniem utraconej indywidualności. Tylko w pustce, w mroku ścierającym kontury świata zewnętrznego, Ye Lian mógł poczuć się swobodnie. Mógł być sobą — aż do granic zwątpienia. Zrobił ze swoją twarzą to, co potrafił najlepiej: przyoblekł na świetlane, perłowe rysy estetyczność, cierpienie i inteligencję; wargi nakreśliły wysublimowaną linię. Skrywały miliony niedostępnych dla rozmówcy odpowiedzi. Czuł się dobrze. Całe życie kroczył po omacku — wychylał głowę zza kamiennych ścian, w momencie, gdy pustoszały gwarne ulice. Odkąd pamiętał, czerń obdarzała go dziwnym rodzajem wolności, sprawiała, że pozwalał sobie na bezbronność bez obawy o jakiejkolwiek troski. Teraz równie naiwnie dawał się zwieść, sądząc, że otaczająca czeluść dochowa wszystkich skrywanych tajemnic. Zapomniał jednak, że ciemność nie była nieruchomą, stalową kotarą; że mogła podarować mu odwagę na jedynie krótką chwilę. Nie widząc reakcji pełnej oczekiwań widowni, mógł mówić rzeczy, o które nigdy nie pokusiłby się w oślepiającym świetle dnia.

Do momentu podniesienia kurtyny.

Dlatego bezpieczna przystań była niezbędna. Chroniła go, jak hangar chronił pojazdy — na przykład samoloty, które na ogół spędzały więcej czasu na ziemi niż na niebie. A sklepienie było jak życie w społeczeństwie — trudne. Kobalt grzmiał, zsyłał burzę, chmury, pioruny. Był nieprzewidywalny. To na te obawy powieki zaciskały się ciasno. Próbował powrócić szczęśliwie do swojego hangaru, tego postawionego na wzór schludnego mieszkania rodziny Kajitani. Chciał znów usiąść na tamtej kanapie. Chciał być wilgotny od deszczu, który dopadł ich w połowie drogi. A przede wszystkim chciał poprosić umysł, aby odegrał minioną chwilę ponownie, aby na powrót na końcówkach powykręcanych kosmyków zebrały się obłe krople, które spadając wzniecałyby zapamiętany sprzed lat cnotliwy dreszcz.

W pierwszej chwili był pewny, że jedna z fantazyjnych wodnych plam nakreśliła ślad dotyku na gładkim licu, ale z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ta poruszała się przecież torem niezgodnym z obowiązującą fizyką. Wyrwał się ze swojego wymysłu, jak tonący, wynurzając z głębin — z nieprzyjemnym uciskiem w klatce piersiowej spowodowanym chaotycznym zaczerpnięciem powietrza.

— To kolejny raz, gdy zamykasz przy mnie oczy.

Wraz z onieśmielającą uwagą — płynącą z wnętrza lewego, zbliznowaciałego kącika ust — wysforował wzrok w mętny, przerażający cień. Pięknie kontrastował z kryształem czystości uderzonej znienacka. Pierwsze wejrzenie Ye Liana stało się oślepione, otwarte na całą szerokość i przede wszystkim zaskoczone. Bez problemu mógł mówić to, czego nie miał w sercu, mógł przyjmować inny wyraz twarzy, ale nie potrafił przyjąć innego spojrzenia. I choć zaklęty był w nim najokrutniejszy kawał lodu, tkwiła w nim również szczerość; wszystkie problemy, z którymi nie potrafił się rozprawić. Sylwetka Shin'yi zdominowała przestrzeń i pokryła alabastrową skórę cienkim całunem mroku.

Nie rozumiem, o czym mówisz

Pomimo starań popadł w wewnętrzny chaos. Spróbował wstać — zgarnął przy tym narzutę pod szczupłe paliczki i uniósł ciało. Warui na pewno dostrzegł w nim kolejną porażkę. Może gdyby posiadał w sobie więcej siły, zdążyłby umknąć przed toksyną zalewającą oczy; przed mechanicznie rozchylającymi się wargi pełnych przetrzymywanego oddechu.

Co robisz? — zimny półszept przedarł się przez trzaskającą kanonadę deszczu walącą w brudne szyby; był oskarżycielski i rozdarty — przede wszystkim ślepy.

Odpowiedziała mu napierająca siła, zmuszająca do uległości. Gdy zdał sobie sprawę, że plecy mimo stawianego oporu przywarły do oparcia, a uszy wychwyciły przeraźliwy dźwięk — jęk starej kanapy — trzewia wykręciła niepewność. Zgniotły się zdezelowane sprężyny, trzasnęła deska. Arbitralizm zmusił ciało do dotkliwej i straszliwej obecności.

— Zamykasz oczy i odsuwasz się, ale nie wystarczająco. Nie na tyle, by uciec. Raczej by mieć pretekst, że nie dałeś przyzwolenia. Zgadłem?

Shin'ya usłyszał świst wydobywający się z rozciągniętych sztywną linią warg. Zadrgała grdyka wyrysowana na powierzchni śnieżnobiałej szyi okrytej połowicznie ciemnym golfem; skrywała sieć ciągnących się naczyń krwionośnych i ścięgien. Kości obojczykowe naciągały delikatny materiał w nieopisanej wątłej perfekcji.

— [...] W tym rzecz? Moja twarz i moja postura przywodzą ci na myśl kogoś, kogo podpiąłbyś do rodziny Kajitani?

Potrzebował się wytłumaczyć. Chciał powiedzieć, że jest w błędzie, że to nie powód jego preferencji, że nie ma to nic wspólnego z Ichiru, ale czy zamierzał znów kłamać? Wciągnięty w bajoro niezgłębionej manipulacji, wsłuchiwał się w niskie tony. Pozbawiony wzroku, bezwiednie uległ wyobraźni. Klękał. Zbierał roztrzaskane kawałki szkła. Ranił paliczki. Układał upragniony obraz.

Moje rysy twarzy.

Ciepło słodkiego oddechu osunęło się parząca mgiełką na szczypiące karmazynem policzka.

Moja postura.

Jesteś prawie tak wysoki, jak...

ON.

— Zawrzyjmy układ.

Zamarł w bezruchu. Zawisł ukrzyżowany pomiędzy lękiem tego, co niebawem od niego usłyszy, i obawą budzących się ludzkich odruchów. Od owładniętego paraliżu zaczynały boleć ręce; przejęły bowiem cały ciężar opornego na bliskość ciała. Przez fakt, że wybrał miejsce na samym skraju siedliska, zmuszony został do przyjęcia półleżącej pozycji, odchylając sztywno głowę. Podparła się niczym o samochodowy zagłówek; jakby kanapa została stworzona z myślą o tej jednej chwili.

— [...] dam ci narzędzia, dzięki którym mógłbyś zatrzymać go przy sobie. Nauczę z nich korzystać. Rozszerzę zakres komfortu.

Szaleństwo — cichy, choć stanowczy głos dosięgnął ciepłem drugich ust, ledwie zdając sobie sprawę z dzielącej ich odległości. Wyglądał w tym momencie jak ofiara porywacza, odcięta od otaczającego środowiska. Walczył. Wciąż przemawiała do niego racjonalność, nie pozwalając zniszczyć perfekcyjnego wizerunku. Cierpiał. Przeżywał znaną ochotę, żar budzący się w okolicy lędźwi. Czuł się z tym, jak grzesznik — jakby przez ten prymitywny ludzki odruch zrobił potężną dziurę w materii wszechświata. — Rozmawialiśmy na ten temat. Nie mogę zmienić zdania, nawet jeśli go przypominasz.

Słowa padły w jednym krótkim oddechu, przeszły przez usta, zanim umysł zdołał je zatrzymać. Sens dobiegł do niego z opóźnieniem — w momencie, gdy przebiegł przez męską klatkę piersiową straszliwy dreszcz zimna, szarpiąc dotkliwym prądem. Jedynym ciepłym miejscem okazało się prawe lico; na próżno starał się je przed nim ukryć. Przyznanie się do prawdy okazało się najgorsze: okrutne i żenujące. Nawet jeśli Shin'ya chciał mu pomóc, to fakt, iż rolę Ichiru mógł odegrać dużo młodszy chłopak, obdzierał go z godności.

[...] Ulgę, że nie musisz go oszukiwać?


Nie chcę go oszukiwać.

[...] Że mimo prawdy jest w porządku?

Zacisnął zęby, czekając na swoje nieuchronne potknięcie, które wszystko zniszczy.

Ale trzymaj oczy zamknięte i choć raz użyj sensownie wyobraźni.

Czy to w porządku, Ye Lian?

Dłoń Shin'yi odsłoniła prawdę — ciasno przymknięte powieki. Pochłonięta cieniem zmęczenia szlachetna skóra zadrżała, kiedy palec spoczął na zawstydzającym znamieniu. Mógł zaprzeczać, ale nie mógł w tym całym fizycznym wyczerpaniu schować budzących pragnień. Nie uniósł powiek. Trwał w ciemności, nie chcąc zniszczyć wszystkiego oszałamiającą prawdą. Klatka piersiowa uniosła się miarowo, napełniana powietrzem. Poddał się pierwszemu tknięciu i obawa zacisnęła pętle na szczupłej szyi. Próbował się z niej wyswobodzić, dlatego przechylił głowę, a jasne popielate kosmyki oprószyły ciemne oparcie. Dotyk, którego doświadczał, był ciepły — odważnie kontrastował z chłodem rozsądnej, cienkiej skóry. Kiedy pierwsze opuszki wpięły się na wysokość żuchwy, zadrżał, ledwie wytrzymując powolną drogę ku rozgrzanym policzkom.

Pomyśl.

Ichiru cię kocha tak jak ty kochasz jego.

(nie rozumiesz, że boję się tego co czuję?)

Oczami wyobraźni widział nowy świat. Mieszkanie rodziny Kajitani. Siedział na kanapie; włosy miał wilgotne od deszczu, który dopadł ich w połowie drogi. Oglądali film. Komedie. On zanosił się śmiechem, oczy iskrzyły od zalegających w kącikach łez. Kiedy jednak skupił uwagę na przyjacielu, zmarszczył ciemne jak smoła brwi.

— Masz coś na policzku. Daj mi chwilę.

Pomyśl.

Serce trzasnęło w piersi jak dawniej, sprawiając wrażenie, że jeszcze chwila i ucieknie jak spłoszone zwierzę. Shin'ya Ichiru ujął jego twarz. Ye Lian zacisnął oczy, tworząc tym ruchem delikatne zmarszczki przy kącikach bladej skóry.

Niezliczona ilość prób.

O czym myślisz, Ye Lian?

Z każdym wydechem wypuszczał z siebie wszystko to, co drżało i czego nie mógł okiełznać, i zaczynał rozumieć, że już nic w nim nie pozostało — zwłaszcza godność; że jedyne, co mógł, to puścić to wszystko bez bólu i go dosięgnąć. Zrobić więcej. Naprawić przeszłość. Nie wiedzieć czemu nie mógł znieść myśli o mdłym smaku wczesnego poranka, o lęku przed kolejną przegraną — o przegraniu jego.

Daj mi chwilę — Oddechy mieszały się ze sobą, zaglądając w usta. Puścił zaciskaną narzutę kanapy i delikatnie uniósł palce.

Ichiru nie pozwalał o sobie zapomnieć. Miał nad nim władzę, zdolną pociągnąć szereg zbłąkanych dusz. Czyste dłonie zawisły przy obu nadgarstkach. Zanim jednak podjęły jakiekolwiek działanie, minęło kilka momentów niemal całkowitego odwrotu. Pierwszy dotyk odznaczył się chłodnym trąceniem na powierzchni ciemnych żył; działały jak lustrzane odbicia. Ye Lian dotykał chłopaka z subtelnością, wyrozumiałością i niemal artystyczną estetyką, jakby nie sięgał obcej skóry, a cennego instrumentu. Działał powoli, ociężale, ale potrafił milimetr po milimetrze badać skórę, ledwie dotykając ją zmarzniętymi paliczkami; przechodzić do zdezelowanej powierzchni aż po knykcie ozdobione bliznami i niezagojonymi, suchymi ranami. Nie czuł wstrętu — wręcz przeciwnie. Przelewał w nie całą miłość i pragnienie. Pamiętał wszystkie. Zapamiętał, jak wielokrotnie unosił kubek, jak sięgał po pałeczki, jak wertował zeszyt, jak nieumiejętnie zaciskał długopis, jak wyciągał otwartą dłoń, aby pomóc mu wstać po morderczym treningu. Widok przemienił się w namacalny cud, we wstydliwą analizę, na którą nie było go stać od ponad dziesięciu lat.

Przez ogarniające znużenie i senność nawet nie spostrzegł, że wyszedł poza kolejną linię odgórnych zasad, że stał się ofiarą podstępnej dolegliwości, otępiającej, w małym stopniu bolesnej, a jednak tak bardzo mu potrzebnej; ogarniało go dławiące uczucie sugerujące, że jest pozbawiony mięśni i kości, że jest jedynie przeciążonym workiem, który już dużej nie da sobie rady. Każda walka o oddech objawiała się dotykiem warg dążących do finału — rozlewającą się na ustach słodyczą wypitej herbaty, jakby wylano w ich przestrzeni wrzątek. Zagubiona miękkość nabrała fizyczności, gdy przy ich kolejnym spotkaniu objęła nieśmiało górną linię ust.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Hecate Black, Shogo Tomomi and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Czw 27 Lip - 18:15
Nie wykluczał gry, bo czy Ye Lian zdjął fałszywą maskę i założył kolejną, czy pękła śliska nawierzchnia, w skruszonej wnęce ukazując prawdzie oblicze - tego nie był do końca pewien. Nie pozwalał więc sobie, by satysfakcja i lwie poczucie władzy zbytnio go upiło. Nie mógł przez to w pełni poddać się mrowieniu odczuwanym w karku, w podbrzuszu, nawet w koniuszkach palców, którymi lekko dotykał roztrzęsionego ciała. Kusiło niepomiernie - czerpać jak najwięcej, wyzyskać ile się da. Splamić biały obraz zmazami rubinowej akwareli. Ye Lian był niczym płatek śniegu na ciepłej dłoni, rozpływał się w oczach, znikał sam w sobie. Zbędne słowa tylko zniszczyłyby pokaz zgnębionej uległości, nadszarpnęły moment, w którym organizm rozluźnia się, skończywszy walkę. Naprawdę się poddał? Tak prędko i łatwo zrezygnował ze skarbu bronionego całe życie? Zwątpienie zdążyło zakorzenić się w nerwach, szarpnięciem spowodowało drgnięcie jednej z rąk - jakby w wycofaniu. Splotło się ciasno z naczyniami krwionośnymi, by zaraz puścić i umknąć, pozostawiając dłoń na swoim miejscu, gdy tylko chłodny dotyk osiadł na rozgrzanej skórze. Powietrze w gardle natychmiast przystanęło; Shin cały zamarł, znieruchomiał, stał się jedynie marmurem, ale kamienną masą przez całą dobę traktowaną promieniami słońca. Zdawał się sztucznie ciepły, ale równie też szorstki i ziarnisty od wybijających się na prostej linii skóry uwypukleń strupów - starych i nowych, niemal zasklepionych i opozycyjnie zaognionych od świeżych zranień. Pulsowały igiełki bólu ilekroć choćby muśnięciem przemknięto po wyszczerbionej tkance - ale ból ten powodował zupełnie inny rodzaj emocji niż powinien.
Nie tak to miało wyglądać; nie tak prezentuje się stanowcza odmowa. Gdzie moc wypowiedzianego dopiero co: "Nie mogę zmienić zdania"? Słyszanego wyraźnie mimo szumu ulewy, zaległego teraz w ciemnych kątach, do których nie dobiegało mdłe światło żarówki. Za nagą, zakurzoną, szklaną pokrywą błyskały kanaliki żelaznych żyłek, puszczających w otoczenie minimalną ilość jasności. W skąpym oświetleniu ledwo dało się wychwycić zmiany, nawet jeżeli znajdował się tak blisko.
Ta świadomość wiązała w gardle supeł. Pochylał się, z czołem opartym o jego czoło, pod uwierającym kątem, przy którym zbyt gwałtowny ruch mógł oznaczać nieoczekiwane załamanie kontroli. Przygarbione plecy, ugięty w ukłonie kark, czerwone włosy z grubymi nićmi zbożowej i marchwiowej barwy, opadające na skronie drugiego mężczyzny, mieszające się z platyną wilgotnych kosmyków jak trawione ogniem malarskie płótno. Pokusa, aby poprawić ułożenie nogi, zmienić nacisk wagi na drugie ramię, przemieścić się, przede wszystkim jednak odsunąć, dręczyła cały czas. Czuł jednak ostrożność włożoną w nieśpieszną wędrówkę obcych palców, w ich przełomową drogę do celu, od którego oczy barwione srebrem zawsze odwracały wzrok. To kazało czekać w niewygodzie.
Szala emocji, zbyt ciepłych, niedojrzałych i lękliwych, owinęła się wokół krtani. To nie jego emocje, nie jego pragnienia realizowane po dekadzie tłamszenia i wyrzeczeń, ale sugestywność, poddanie presji i zaangażowanie z jakim Ye Lian starał się zmusić do nowej sytuacji, w irracjonalny sposób zatrzymały go w miejscu. Zaintrygowały - bo to było coś innego. Pusta grdyka, zablokowana zaskoczeniem, wstrzymała dech.
Ledwie muśnięcie.
Prawie nie do wyłapania - gdyby nie drobniejsze dłonie, przykrywające jego własne, i gdyby nie zaciśnięte do bólu powieki, w których kącikach jak korzenie młodego drzewa wyszczególniły się zmarszczki, gestu nie dałoby się nawet zarejestrować.
Daj mi chwilę.
Odetchnął głębiej, specjalnie drażniąc chłodne wargi w niewypowiedzianym na głos zachęceniu. Zachowanie Ichiru nie było ciężkie do odgadnięcia, zwłaszcza w sytuacji takiej jak ta - prywatnej i krępującej, przełamującej granice, o których nie mówi się na głos, bo komentować je można wyłącznie odwróconym we wstydzie spojrzeniem albo kątem wygiętych w uśmiechu warg. Nigdy słowem. Brat postarałby się o komfort. Nie naciskał. W swej nieludzkiej idealności pozwolił mijać sekundom, minutom, a później całym wiecznościom, nie oceniając i nie wyrządzając krzywdy ponagleniem.
Nie wyrządzając krzywdy jemu.
Nie był jednak, i nigdy nie chciał stać się w pełni, Kajitanim. Nie potrafił, jak on, w niepojętej, przesadnej dobrotliwości odsuwać w czasie każdej ważnej decyzji.
Każdego planu.
Nie sięgnąłby wtedy celu, podobnie jak Ye Lian nigdy nie sięgnął Ichiru. Zawahanie sprawiało, że zajęcza w ulotności szansa czmychała jeszcze nim udało się wyciągnąć w jej kierunku ramiona. Działać szybko i stanowczo - tyle tylko potrafił, na tym opierały się podwaliny jego charakteru, a i tak, dla powodzenia sprawy, ściągał cugle niecierpliwości, spowalniał ruchy do poziomu wyrozumiałego mozołu.
Cholera, wszystko dla Ye Liana.
Nagle szelest ocierających się o siebie nawzajem ubrań potowarzyszył korekcie pozycji. Ciepło zniknęło z policzka - już nie tak białego, bo sprószonego mgłą karmazynu - ale nie wyparowało kompletnie. Zmieniło się tylko miejsce; ślizgając się wzdłuż szczęki, jak para po przyjemnym prysznicu z odkręconym na maksymalną opcję kurkiem, opadając na bok szyi, odrywając się od trasy na chwilę, tylko po to, by wsunąć parzący gorąc na wąski, zimny przegub i niespiesznym pociągnięciem dotrzeć na dłoń Ye Liana, która przed momentem sama badała jego skórę, rozbite do mięsa knykcie i płytki krótkich, strzaskanych pracą paznokci. Shin ujął chłodne paliczki lekko, podobnie jak lekko sięgnął dolnej wargi, odpowiadając na nieśmiały pocałunek.
Delikatne i pozornie niewinne muśnięcie przerodziło się w bardziej wyraziste przegryzienie dolnej wargi.
Jeszcze nim drugi raz zetknął ze sobą ich usta, poruszył własnymi w niemym słowie - wyczuwalnym po ruchu, po chropowatości trącej wąską linię znaczącą kącik warg Ye Liana. Wyraz będący elementem spod znaku zapytania - czy tak zachowałby się Ichiru? Czy w pierwszej chwili tchnąłby powietrze uformowane w bezgłośne: śmielej?
Złoto ślepi zniknęło pod powiekami, bo Ye Lian miał rację - było łatwiej nie widząc tego, co ma się w rzeczywistości, zastępując to projekcjami tworzonymi z pragnień, kreowanymi na potrzeby chwili. Myśl o substytucie - o byciu nim - została wyparta wraz z pierwszym śmielszym kontaktem, z zębami zaciskanymi aż do czerwoności skóry, z językiem zaraz łagodzącym impuls gwałtownego bólu. Z chwilą, gdy trzymająca palce ręka przycisnęła obce opuszki do swojego barku, wsunęła je na kark, wprost w gęstwiny zmierzwionych, mokrych deszczem pasm. Niewygoda ułożenia przestawała mieć znaczenie w obliczu fali ciepła, której żarzące płomienie liznęły wpierw podniebienie, by wrzątkiem wpłynąć do wnętrza organizmu, osiąść na dnie brzucha ciężarem - kurwa jak głupim. Niepojętym. To ledwie namiastka pocałunku, moment tkliwych doznań - co w tym podniecającego? Mokry odgłos odrywanych od siebie warg, złapanie tchu i drżenie dłoni przyciskającej cudzą - j e g o - rękę do skóry.
Puścił go impulsywnie, prawie odepchnął od siebie.
Odchrząknął głośno i niemal aktorsko, zadzierając wyżej głowę, orientując się, że w naporze zdążyli niemal całkowicie zapaść sylwetki w kanapie, na pół kompletnie ułożyć na jej pogniecionych, nierównych poduszkach, zaległych wszędzie ubraniach i kocach. Oddech - płytszy niż normalnie - przecinał burzliwe pomruki w tle. Zajaśniało, gdy pierwszy trzask grzmotu przeciął niebo. Ryk pogody odbił się w jasnych, uważnych oczach Shina; błyszczących jak wypolerowane szkło, ustawione pod reflektorami i wyłapujące refleksy przy byle przechyleniu głowy.
Nie odsunął się. Zbita tkanka mięśni w całym organizmie przypominała mu stale, że powinien to zrobić, że bliskość, jaka miała miejsce, napawa umysł obrzydzeniem kogoś, kto jest zmuszony gołą skórą sięgnąć zgniłej papki owoców o fetorze fermentacji i zepsucia. Jednak w głowie cały czas świeciła się również czerwona lampka - mechanizm, który sam wbudował, mający dać mu pełną kontrolę przy dalszych ścieżkach. To ona symbolizowała Plan, w jej geście leżało, by zwrócić uwagę, gdy zaczyna zbyt mocno być sobą, a za mało tworem, którym powinien być.
Wzrok zsunął się z przymkniętych powiek Ye Liana na jego usta - smagnięte kolorem dojrzałej poziomki tam, gdzie wcześniej mocniej je przegryzł. Nie powinien. Kajitani z całą pewnością nie zostawiał śladów, nie wywoływał bólu innego niż konieczny. Przeklął w duchu, uderzony świadomością, że na moment się zapomniał, wywołując znaczącą różnicę. Denerwowało go to; denerwowało nawet bardziej, niż kiedy przytknął wierzch palca do pulsującego ciepłem spuchnięcia i wymamrotał krótkie: Przesadziłem. Przepraszam. - jakby cokolwiek to miało zmienić, wykreślić ze scenariusza autorską wstawkę, puszczoną na kanale na cały świat.
Musiał stać się jeszcze ostrożniejszy, w końcu serwował mu danie; każdy błąd był szczyptą przyprawy zmieniającej smak. To tylko kilka sproszkowanych drobinek, jednorazowo nie przesądzają o całości, ale przy następnych uchybieniach wszystko mogło zostać zaprzepaszczone, niesmaczne, bo nie taki posiłek zamówiono w menu. Gdzie jednak leżała granica?
Półkolem palca głaszcząc ugryzienie zastanawiał się na ile powinien wchłonąć perfekcję Ichiru, a na ile przypominać Ye Lianowi, że to wciąż tylko testy - że prawdziwą nagrodę uzyska po egzaminach. Że będzie przygotowany na to, co go czeka, czymkolwiek by to nie było i jakkolwiek nie odbiegało od obecnych wyobrażeń.
Znikniecie i nigdy nie wrócicie.
Huk pioruna przedarł ciszę chwilę po tym, jak na skąpanej w półmroku podłodze odcisnęły się krzywe figury dachowego okna. Dłoń Shina odsunęła się od Ye Liana. Znalazła oparcie na jego biodrze - twardym od wystającej kości. Wpuściła paliczki w fałdy czarnego golfa. Mroźne powietrze otoczenia wdarło się na skórę, gdy jednym płynnym ruchem, zagarniając materiał ręką, wysunął go częściowo ze spodni, odsłaniając bok i fragment bladego, gładkiego brzucha. Zastanawiające, że ciało mężczyzny, gdziekolwiek go nie dotykał, zawsze prezentowało się jak z obrazka. Pod miękką cerą kryły się dobrze zachowane ścięgna i muskuły, choć z pewnością nie tak wyrobione jak z czasów, gdy treningi zajmowały większość doby, nie było widać blizn, nierówności, nawet ludzkich przecież przebarwień. Na alabastrze wyróżniały się tylko kontrastem położone zgięcia ubrania i lśniąca sprzączka, opinająca pas, na którego widok przez wzrok Shina przemknął nieodgadniony cień.
Oddech, wcześniej ocieplający policzek Ye Liana, padł nagle kawałek niżej - na brodzie, by zaraz, przy następnym, osiąść na szyi, na linii między odkrytym gardłem a zasłoniętym przez tkaninę. Stukot kropel wybijających rytm na szybach, przypominał prędkość dudnienia w skroniach. Krew uderzała do głowy; przez absurdalność posunięć, jakieś dziwne, upojne zamroczenie przez które przesunął kolano, obniżył się, nagle żuchwą trąc po obojczyku Ye Liana, jednocześnie, w pytaniu, wsuwając palce pod metal zapięcia. Sprzączka była ciepła, przejęła temperaturę jego dłoni, ale nie rozpiął jej jeszcze, wcisnął tylko kciuk pod twardą skórę paska, czekając na przyzwolenie.
Daj mi chwilę.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Hecate Black and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Ye Lian

Sro 2 Sie - 21:21
Ciekawość okazała się chwilą; ulotnym ułamkiem, błogim zatraceniem w nadziei. Rozpostarła przed mężczyzną potężne wrota, przedstawiła możliwości — przepiękny, pożądany obraz ułożony na drewnianej sztaludze. Fantazja wygrywała melodię — za każdym razem inną, jednak niezmiennie mocną i wyrazistą. To właśnie ona wydobyła z ukrycia odwagę i rozbudziła oczekiwania, a potem pospiesznie znikła, zostawiając bałagan w niedoświadczonych rękach — osamotniając mężczyznę w świecie wielkiej niewidomej. Zwiedziony i podpuszczony musiał ruszyć z miejsca sam, musiał poradzić sobie ze strachem, a przede wszystkim opanować drżenie, które tłamsiło wrażliwe ciało siłą zbliżoną do śmiertelnego bólu.

Droga smukłych paliczków wspięła się na granicę kości policzkowych; Ye Lian muskał rozciągniętą fakturę skóry mocą zdolną wywołać łaskotki; lekko, jak gdyby pełen dotyk miał odebrać mu prezentowaną na co dzień perfekcję; jak gdyby większy nacisk miał zniszczyć wizualizację, nad którą pracował długimi latami. Pod powiekami — we fałszywej rzeczywistości — dostrzegał, jak ledwie styka się z linią gorliwie ścinanego zarostu. Pragnął mu powiedzieć, że lubił go w każdym wydaniu, że wielokrotnie rozmyślał o ostrości wybijających się spod skóry kilkudniowych włosków; myślał, czy jego ciało zdołałoby wytrzymać ich kłucie.

Na stanowczość ujmującą dłoń mgiełka piekącego oddechu osiadła na smakujących ustach, zdobywając się na ruch odpowiedzi pełnej nieśmiałości. Przestrach podkreśliły cierpliwy świst powietrza i rezygnacja — wycofanie głowy, choć ta nie miała dokąd uciec.

Naprawdę to robię — tylko ta krótka myśl zapisała się w podświadomości. Nie była dla niego stwierdzeniem, a ostrzeżeniem. W chwili, gdy koniuszek nosa otarł się o rozgrzany policzek, wzniósł na piedestał rozwagę. Chyba po raz pierwszy w swoim życiu poczuł, że serce zaczęło mu bić tak nierówno. Paskudne wrażenie. Podeszło aż do gardła i załomotało; mocno i nierytmicznie. Dotknął dążącą do czułości skórę; był w tym taki nieporadny. Zbyty skromny. Zbyt niezdecydowany. Rozgrywający się między nimi niedojrzały akt pobudził serce; to zatłukło o żebra. Odruch ludzkiego uniesienia zatrzymał wstyd poniżej granicy bioder.

Śmielej?

Przeżarty stresem ledwie zdołał rozczytać ułożone miękko pytanie. Nie był w stanie odpowiedzieć. Wydawało się, że każdy mięsień na ciele mężczyzny był spięty do twardości granitu; że serce, które jeszcze chwilę wcześniej wydawało się utknąć w przełyku, popędziło żwawo — przyspieszyło, bijąc coraz szybciej i szybciej, aby ostatecznie zahamować w panicznym oczekiwaniu. Warui Kajitani napierał na niego mocą zdolną zepchnąć ich dwójkę na podbicie kanapy, jednak Ye Lian nieustannie próbował wyznaczyć granicę, której nie zdołałby z nikim przekroczyć. Siedział odrobinę przekrzywiony, szczupłe ramię znajdowało się pod górną linią oparcia, a lewa (wciąż obwiązana chusteczką) dłoń zdążyła oderwać się od badanych paliczków i naprzeć na siedzenie, byle tylko utrzymać równowagę i nie pozwolić ciału opaść na poduszki — jak gdyby ta obawa żyła w nim od początku spotkania. Smak muśnięć był słodki i duszący. Był wspomnieniem wszystkich niewykorzystanych okazji, pocałunków, które mogły wydarzyć się wśród świerków, czy w opustoszałej po treningach szatni. Z delikatnych, przelotnych muśnięć wyrwała go twarda, kąsająca siła, szarpiąca dolną wargę, na którą wstrzymał oddech. Lękał się odbicia namiętności. Zaczął kwestionować czy nie lepsza była miłość, którą znał. Bezpieczna. Czuła. Przyjacielska. Czy nie powinien zostawić pragnień w strefie marzeń, bo pożądanie odkrywało doznania, na które nigdy nie był gotów? Serce porzuciło rutynę i rozszalało się we własnym tempie, gdy dosłyszał własne nieumiejętnie zduszone westchnięcie. Zalazło żenująco przestrzeń, wprawiało w ruch okryty golem tors.

Śmielej?

Nigdy nie miał porównania. Jak mógł się określić? A mimo wszystko wychodził niechętnie poza cnotliwe granice.

A więc śmielej, Ye Lian?

Nie wiem — odpowiedział nierówny ruch ułożonych warg.

Sprowokowany oparł palce na chłodnym barku, zahaczył o zmierzwione poły materiału bluzy (to wtedy przeszło go zwątpienie), a potem — wolno, bo na przekór pośpieszającej siły — zatopił nieudolny dotyk w gęstwinach wilgotnych włosów. Usta mężczyzny zadrgały w poruszeniu na mieszaninę opadających nań oddechów, jak gdyby tym ruchem zdobywał się na coś dotąd niemożliwego. Był pedantyczny; palce plątały się w pasmach, traktując ciało wielką dozą ostrożności, jakby chłopak był naczyniem pełnym pęknięć, gotowym rozsypać się w dłoniach.

Widział wszystkie szanse. Spoglądał wstecz i przed oczami jawiła się przepełniona aula; ta jedna ławka na samym krańcu, zaraz przy ścianie. Znów był świadkiem, gdy Kajitani wspierał policzek na zwiniętej pięści i bezwiedne przysypiał. Na zajęciach z kartografii, które odbywały się zaraz po treningach, nikt nie miał siły uważać. Przedmiot traktowany był za idealną chwilę na zregenerowanie ciała, ale Ye Lian zawsze słuchał, siedząc wyprostowany jak struna; nawet nie myślał z nich rezygnować. W takich warunkach nikt nie miał ochoty rozglądać się po pomieszczeniu i szukać sensacji. Mógł więc z pełną premedytacją oceniać zmaltretowane oblicze, chłonąć każdy detal męskich zarysów twarzy bez obaw, że zostanie przez kogokolwiek przyłapany. Zdarzało się, że kładł się cicho na blacie razem z nim — tuż obok — osłonięty sylwetkami pierwszych rzędów, ledwie powstrzymując dłoń przed zgarnięciem z czoła kruczych strąków. Nigdy go nie dotknął. Wielokrotnie jednak myśli dopuszczały się wyobrażeń o tym, jakie mogą być w dotyku. A teraz fantazję zastąpiła szorstkość czupryny, którą badał z bezgłośnym podziwem. Warui nie musiał stawać się Kajitanim, ponieważ w ciemnościach naciągniętych powiek był dla Ye Liana odpowiedziami na zadawane od lat pytania. Był prymitywnymi, nieuważnymi ustami. Jego ustami. Był sztywnością i wilgotnością włosów. Jego włosami. Był pierwszym dotykiem — wzorem, po którym przeciągał farbę, malując bladą sylwetkę ideału.

Ale przyszło również zwątpienie. Kiedy Shin'ya Kajitani postanowił go puścić, objął mężczyznę paraliżujący strach. Ta krótka chwila ocuciła — pozwoliła wtargnąć szkaradnej niepewności. Ye Lian w oprzytomnieniu zabrał dłoń i wbił palce w siedlisko kanapy; gniotły i zwijały narzutę pod kościane paliczki. Barki nabrały spięcia, a powieki zadrżały; pełny obaw, że swoim zachowaniem zniszczył wszystko. Nim jednak spod zmęczone — ledwie rozchylające — spojrzenie przedostał się rozczarowujący obraz rzeczywistości, dotkliwe tknięcie uspokoiło dotykiem na granicy pulsującej wargi. Grdyka zawibrowała, gdy surowe dłonie zahaczyły swój dotyk o kości biodrowe. Ta jedna chwila spowodowała, że zatopiona dotąd czujność zaczerpnęła oddechu i wydostała się z głębin. Nie potrafił jej ponownie zatracić.

Ale chciał. Starał się. Z utęsknieniem skupiał myśli na obrazie, na twarzy znajdującej w nim oparcie. I choć Ye Lian nie raczył Shin'ye żadną odpowiedzią, żadnym słowem i trwał w bezdennym milczeniu, to wypuszczane przez mężczyznę oddechy dawały chłopakowi poczucie, iż Ye Lian niezmiennie przy nim trwał. Gdyby światła zgasły, a pokój pochłonął mrok, w którym żaden nie mógłby siebie dostrzec, Warui z pewnością byłby świadomy jego obecności — właśnie przez te umykające wyważone świsty, zduszane, powstrzymywane krótkim uważnym dźwiękiem zatykającym krtań.

Kiedy rozgrzana dłoń odkryła jasność brzucha, mięśnie napięły się pod półprzezroczystą powłoką. Ciało przypominało zaścielone łóżko — Warui uniósł kraniec kołdry i spoglądnął na prześcieradło — gładkie, niezabrudzone, dotkliwe na osobliwość dawkowanej mu śmiałości. Skóra wibrowała, jakby mężczyzna bronił się przed fizycznością — przed poszczerbieniem narzuty, na którą do tej pory nie zapraszał nikogo. Ale czy nie pragnął tego zmienić? Zapomniał o tym, że zaciska do bólu powieki, że opuszczający wargi słodki aromat herbaty splamił i jego usta; że był mgiełką, próbującą sięgnąć ideału, że wszystko, czemu poddawał go Shin'ya było wyreżyserowane — całkowicie nieprawdziwe.

Ye Lian przekrzywił głowę. Emocje zaczęły go przerastać. Nie był pewien, co w tamtym momencie przeraziło go bardziej: niepoznany dotyk na wyeksponowanych obojczykach, czy odczucie towarzyszące podstępnemu odchylaniu, opiętego gadko na biodrach paska. Ta ostentacyjna śmiałość zarzuciła pod powieki inny obraz — soczystej czerwieni, jakby krew buzująca w całym ciele sięgnęła gałek ocznych. Pragnienie — to dziwne fascynujące i straszne doznanie — obudziło szamoczące się pod żebrami dzikie zwierzę. Musiał nazwać to irracjonalne ciepło, a kiedy zdał sobie sprawę, do czego powinien je zakwalifikować, szydercze śmiechy wypełniły czaszkę; ogłuszające, przypominające wycie starej wiedźmy. Zadźwięczała klamra, a wraz z nią przyszedł niepokój uciskającego, krępującego rozpalenia.

Podoba ci się to?

Zaczerpnął powietrza pełen sprzecznych odczuć, których ciężar przyciskał do ziemi.

Poczekaj — słaby głos oprószyła chrypa. Nie był przekonany do czego dąży, jednak wystarczyła świadomość, że twarz chłopaka znajdowała blisko odsłoniętego, smaganego chłodem brzucha; wystarczyło to, że budził niepowstrzymany żar wstydu.

Przyznaj się, Ye Lian.

Nerwowo pochwycił go za nadgarstek. Warui mógł odczuć, jak oplatające go palce zaczynają drżeć.

(nie rób tego)

Ciepło uderzyło do głowy. Podkreślona na alabastrze czerń rzęs drgała niespokojnie.

Przyznaj, że cię to kręci. Przyznaj się przed wszystkimi. Przyznaj, że chcesz się z nim...

Wspomnienie wyłowiło świadomość; szarpnęło ciałem tak gwałtownie, jak gdyby w tej całej walce chodziło o autentyczne przetrwanie. Gdy twarz Shin'yi pokonała granicę odsłoniętego odzienia, ledwie znacząc śnieżnobiałą skórę wrzącym oddechem, Ye Lian cisnął dłońmi prosto w barki. Odepchnął chłopaka tak prędko, iż nawet nie zarejestrował, w którym dokładnie momencie poderwał się na równe nogi i uciekł spod uścisku stłamszenia. Zmętniony umysł zarejestrował jedynie brzęk drgającego niebezpiecznie szkła, wahającego się nad upadkiem i mokre bezdźwięczne kroki, wyznaczające regulaminowy dystans.

Przepraszam. — Mógł dosłyszeć. I ciszej: — Przepraszam.

Stanął przy oknie i schował pospiesznie — wyciągnięte przez Shin'ye — poły materiału. Odczuwany dotąd chłód przeistoczył się w gorejące, trudne do zignorowania piętno. Składał się z trudnych emocji; zwłaszcza wspomnień o dłoniach wywołujących niepoprawne napięcie. Obraz zaczął się psuć. Nic do siebie już nie pasowało. To nie tak miało wyglądać; nie on miał być sprzedawca potrzeb. Czy nie powinien klasyfikować tego pod zdradę?

Jasne, zmierzwione włosy opadały na czoło Ye Liana w rozgardiaszu. Usta miał uchylone, ciepłe błyszczące od wilgotnych muśnięć. Wyraźnie zaczerwienione odznaczały się na kościanym kolorycie skóry. Palce sięgnęły oczu — skrył oblicze pod białą jak karta dłonią, będąc kompletnie rozbity. Przez potworny wstyd miał ochotę uciec, trzasnąć drzwiami i zniknąć na całe życie. Obrócony tyłem, dotknął krańcem języka pogryzioną wargę — samo wspomnienie zakuło niemoralnym prądem.

Wszystko jest nie tak. — zaczął, a deszcz niemal zmył dobiegające z drugiego krańca słowa. — To nie powinno się zdarzyć.

Ye Lian przymknął oczy, starając się uspokoić, ale jego niezaspokojone ciało, pulsowało na przekór decyzjom. Przecież emocje powinny opaść — w momencie, gdy zderzył się z prawdą, a więc dlaczego wciąż odbierały komfort?

— Shin'ya — zwrócił się do niego po imieniu, nie biorąc pod uwagę wcześniejszej prośby. Egoistycznie pragnął usłyszeć ciężar dźwięczący w uszach; chciał uzmysłowić mu, że był dla niego Shin'yą — chłopakiem, dzieckiem, które poznał ponad dziesięć lat temu, do którego nie mówiło się po nazwisku. Chciał to podkreślić, uzmysłowić wręcz, jak gdyby tym zamiarem miał zmyć z siebie oblepiający grzech. — Nie chcę mieć z tobą takiej relacji. Nie potrzebuję iluzji. Miałem jej dość w swoim życiu.

Usta wypuściły balast zgromadzonego w płucach oddechu.

Czy zdajesz sobie sprawę, co by się stało, gdyby się o tym dowiedział? Kim stałbym się w jego oczach? Czy wiesz, że gdybym na to przystał, to zmieniłoby absolutnie wszystko? Czy naprawdę nie przeszkadza ci, jak zacząłbyś siebie postrzegać? Jak zacząłbyś patrzeć na mnie? — mówił spokojnie, choć już nie z tą samą pewnością. Wyprostował sylwetkę; łopatki gładkim ruchem spięły ruinę elegancji. Dłoń odsłoniła oczy, odnajdując towarzystwo w drugiej — silnie ją ściskającej. Na mokrej szybie odbijał się srebrny, zbłąkany wzrok. — Nie niszcz swojego życia. Nie naginaj pode mnie granic przyzwoitości. Nie w tym kierunku.

Najchętniej, to bym cię przed tym uchronił. Jak mógłbym pociągnąć cię znów na dno?

Deszcz walił w parapet, wygrywając kolejne dłużące nuty.

Nie powinienem tu przychodzić. Nie pytałem. Zmusiłem cię do swojego towarzystwa. Próbowałem zmusić również do rozmowy o sprawach, do których nie chcesz wracać. — Nie spoglądał za siebie. Patrzał na zalane ulice i wybijające studzienki kanalizacyjne. — Masz dwadzieścia trzy lata, choć zdaje się, że czas się dla ciebie zatrzymał. Nie zmieniłeś się od chwili, gdy widziałem cię po raz ostatni. Ale dorosłeś. Jestem tego świadomy, a jednak nie potrafię myśleć inaczej. — Ramiona obniżyły się odrobinę spuszczone z zalegającego powietrza. Sylwetka Ye Liana była szczupła, ciasny golf podkreślał smukłość rysującą kształty ciała. Nawet w tak uległej, zbrukanej pozycji przebijał się przez mrok wrodzony, szlachetny majestat. — Ichiru nigdy nie chciał, aby stała ci się krzywda i wydaje się, że bezwiednie przejąłem jego myślenie. Przepraszam, że zepsułem twój dzień. Czwarty kwietnia. — Pomieszczenie przecięła cienka błyskawica. — Są twoje urodziny.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Hasegawa Jirō, Raikatsuji Shiimaura, Morrigan Sherwood and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Pią 4 Sie - 20:14
Dotykał go sumiennie, z pieczołowitą ostrożnością; badał skrawek po skrawku, lekko mimo prymitywności buzującej we krwi niczym wrąca w garnku woda, obchodził się z ciałem jak z nowo zakupionym aparatem. Urządzeniem jeszcze bez żadnej rysy, bez skazy użytkowania, wciąż z naiwną myślą, że taki właśnie pozostanie, jeżeli w dłonie włoży się odpowiedni poziom dbałości. Chciał poznać wszystkie funkcje, dowiedzieć się, w którym miejscu należy obrócić nadgarstek, by wyostrzyć doznania z patrzenia, gdzie mocniej naprzeć opuszką, by dzięki jednemu ruchowi otrzymać chwilę zapamiętaną na zawsze, uwiecznioną w kadrze pamięci, oprawioną w złotą ramkę i zawieszoną na samym środku wspomnień - dla satysfakcji.
Był chory; tak się czuł. Sięgało go poważne przeziębienie, wtaczało w żyły gęste, płynne żelazo. Spinało mięśnie i wprawiało je w fascynujące drżenie, stale i stale, i bez końca przypominające psychice, że chce więcej, że jest jak recepturowa gumka, którą można naciągnąć, by później puścić, bo i tak powróci do pierwotnego stanu. Byle tylko nie odgiąć jej za bardzo, żeby nie pękła z trzaskiem - takich rzeczy nie dało się naprawić, więc kiedy zbliżał się do maksimum, nagle się wycofywał.
Z ustami na jego zasłoniętym golfem obojczyku, z dłonią wspartą o biodro, wżynającą się nieprzerwanie w kość z napiętą nań skórą o barwie jasnej perły. Nie znał czułości innej niż ta fałszywa - przyjemna, ale bezsprzecznie aktorska. Z tym się wiązały jego spotkania, ukradkowe spojrzenia, wyrobiony błysk w oku. Wchodził na pusty parkiet bez żadnych rekwizytów, odgrywał jeden scenariusz od lat. Co noc łomot zamykanych drzwi odcinał go od życia, dawał znak jak trzask klapsera uderzającego górną częścią o dolną; scena cholera wie już która, ujęcie... Sygnał, by rozpocząć grę; rozpiąć pierwszy guzik koszuli, pozwolić, by długie paznokcie wślizgnęły się na skórę karku jak harpie szpony, jak niebezpieczeństwo rozdarcia. Ręce, które dobrze kojarzył, dłonie wyrachowane, wiedzione pewnością, niemal roszczące sobie prawo do oczekiwań, podnoszenia poprzeczki i wymagań koniecznych do spełnienia tu i teraz, by one, te upierścieniowane palce o pazurach w kształcie migdałów, w nagrodzie za wykonaną pracę, przewinęły się z równie nieszczerą czułością wzdłuż rudych pasm. Nigdy nie został do rana, nie dane mu było poznać smaku zaparzonej o brzasku kawy, nie znał rozanielonych zdrowym snem akordów wybrzmiewających z budzącego się wciąż gardła.
Znał za to proste komendy, szybkie kadry do odhaczenia. Znał stukot obcasów wybijających rytm trasy z holu do sypialni i szelest w pośpiechu zrzucanych ubrań. Nie powolne ściąganych, nieśmiało odkrywających kolejne tajemnice. Nie było tam budowania napięcia - jedynie odmierzający czas stoper, popychające do działania niespokojne ramiona i usta, od których zwykle odwracał głowę, niby w zamiarze ucałowania innych stref. Szyi, wzniesionego ramienia. Cholera.
Wciągnął powietrze przez zęby.
Muskając rozedrgane wargi Ye Liana dawał sobie tyle chwil, ile chciał, ile potrzebował. Zmieszane smaki - ich własne i słodkiej herbaty - stale o sobie przypominały, przy każdym przełknięciu śliny i każdym zaczerpnięciu tchu. Bezwiednie sunął dotykiem po bieli brzucha, po mrowiącej w strachliwym trzęsieniu skórze, hamując własne palce, które bez końca trąciły srebrną sprzączkę, szukały sztywnego materiału paska, chcąc go odgiąć i wysunąć z pierwszego oczka. Poznawanie reakcji mężczyzny - tego konkretnego - dało zupełnie nowe doznania, wydrążyło ścieżkę, którą wcześniej nie pomyślał, by pójść. Smagając językiem podniebienie, wciąż czuł na nim oddech Ye Liana, ciepły i płytki, niepewny, jakby stale próbował się powstrzymać w obawie, że poza tlenem wymknie się dźwięk. Narkotyzująca uwaga poruszyła Shinem; musiał oprzeć się pokusie uniesienia brody, podciągnięcia do pozostawionych w zacisku wąskich ust. Musiał sobie przypomnieć te wszystkie razy, gdy nie odnajdywał satysfakcji.
Pognał koncentrację niżej, na zmięte grudy golfa zgarnięte w pięść, na nadgarstek, który uniósł pół cala wyżej, by odsłonić jeszcze trochę tej niepojętej, gładkiej powierzchni. Wciąż wilgotne włosy kładły się kontrastem na atramentowym, ciemnym materiale, gdy niemal czołem dotknął jego piersi. Odetchnął ciężej w nagą cerę, pod którą kryły się żebra. Wyeksponowane w napięciu ciało podnosiło ciśnienie do ogłupienia silnego jak afrodyzjak; pchało go jak ciężar opadający na ramiona, gniotący kark i potylicę, wagą zmuszający, by przywarł do niespokojnie unoszącego się i opadającego torsu, zachęcało, aby rozchylił szczęki, zakleszczył je na fałdzie zgarniętej między zęby skóry. Cierpły mu nawet kły - domagały się kroku naprzód, radości z nacisku i pochwycenia zwierzyny, ofiary. Zatrzymał się jednak, gdy kazano mu poczekać.
Oddychał ciężej niż normalnie, policzkiem otarł się niezgrabnie o ubranie Ye Liana, gdy zadzierał głowę, szukając twarzy. Uniósł się na ramieniu tylko odrobinę, zmianą pozycji czując od razu jak żar i pętająca mięśnie siła zsuwają się na dół, z brzucha na podbrzusze, tam osiadają, bezmyślnie pompując pulsującą masę bezwstydnych emocji. Nie krępowało go ani to, co robił, ani tym bardziej to, jak na to reagował - nawet jeżeli tuż pod sobą miał mężczyznę, jego rola właściwie się nie zmieniła. Może nawet, w półprzytomnym oczarowaniu, docierało do niego, że tu miał większą władzę; więcej do powiedzenia, więcej do zrobienia. Miał okowy rozkute z nadgarstków i wędzidło wyciągnięte spomiędzy zębów.
Poczekaj.
Rozwibrowane palce zamykały się na jego przegubie - nawet nie zauważył kiedy złapał go za rękę, jakby same słowa nie wystarczyły, aby przerwał.
Zdążył raptem nabrać powietrza - lodowatego, wypełnionego po ostatni atom zapachem drogich perfum - nim nie poczuł zadziwiającej siły. Odepchnięty, oderwał rękę od smukłego biodra, złapał się oparcia kanapy, zachowując równowagę. Niezrozumienie odbiło się w źrenicach, które wpierw wpatrywały się tępo w przestrzeń, którą jeszcze przed sekundą zajmował Ye Lian, teraz ziejącą nieprawdopodobną pustką.
Zgiętym kciukiem otarł własne wargi; chaotycznie i bezmyślnie, rozcierając to, co się w nich nagromadziło. Sam nie był do końca pewien, czy kłębią się tam słowa, czy coś zupełnie bardziej fizycznego, coś, co było gotowe objąć każdy napotkany centymetr pozbawionej ubrań, miękkiej tkanki.
- Przepraszam.
Organizm miał odrętwiały, dalej napięty i przygotowany na coś zupełnie innego niż prośby o wybaczenie. Wyciągnął stopę spod uda, usadawiając się wygodniej - normalniej - na kanapie, w porę łapiąc rozchybotany, potrącony kubek. Pięta opadła na zakurzone deski, jakby chciał wstać i podejść, ale zatrzymał go widok odwróconego plecami ciała, przygarbionego i zakrywanego. Smukłe dłonie w opętaniu wciskały krawędź wysuniętego materiału za (ten nieszczęsny) pasek.
- Wszystko jest nie tak.
- Nie rozumiem - wymamrotał niewyraźnie.
Zdanie wymsknęło się spomiędzy zwartych szczęk; padło kompletnie bezmyślnie, bez żadnej styczności z racjonalną częścią mózgu. Przecież nie mogło boleć. Nawet przegryzienie, uchybienie w zarysie planu, nie dałoby rady sprawić dyskomfortu na tyle istotnego, by trwał do teraz. Był to jednak pierwszy wariant, który naparł na czaszkę.
Shin’ya.
Znów imię, znów lekkie skrzywienie zabliźnionych paskudnie warg. Nie mów tak do mnie - kumulowało już się w krtani. Przestań wypowiadać to kurewskie... - ale zamarł na następne słowa, brwi ściągnęły się mocniej, w oczach zalśniło rozczarowanie. Jeszcze nim zdążył się wtrącić, leciały następne wiązanki, niepewności, wszystko to, od czego miał ochotę pokręcić głową, przecząc wszystkiemu. Niemo wychrypiał tylko: nie jestem żadną pieprzoną iluzją, Ye Lian, ale nawet gdyby próbował włączyć się do rozmowy, miał wrażenie, że do mężczyzny i tak nic by nie docierało. Zaaferowany własnym poglądem na sprawę potrafił jedynie nakręcać się niesłusznościami.
Musiał odczekać najgorsze.
Łokieć zsunął z oparcia, plecy naparły na zmechacone ubrania i koce. Usadowił się wygodniej, studiując wyprostowaną postawę Ye Liana, zwracając uwagę zwłaszcza na jego nieułożone, odstające włosy.
Słuchał, choć najchętniej kazałby mu się zamknąć. Był słodszy i przyjemniejszy milcząc, walcząc o krótkie oddechy, zamykając paliczki na zbieranych plisach pościeli i gdy organizm, zawsze do znudzenia statyczny i napięty, zachowywał się jak silnik samochodu zostawiony na jałowym biegu, niby stanowczo wycofany, a jednak, minimalnie, lgnący do muskających w uwadze dłoni. Taki jak teraz, tchórzliwy i pozbawiony autorytetu, wycofany za fortyfikacje kruche, zbudowane z uprzedzeń i niskiej pewności siebie, zdawał się mniejszy niż w rzeczywistości.
Cienka błyskawica, rzucająca jasny bezkształt na podłogę, odbiła się też w żółtych oczach. Cętki i plamki, szklane futro likaona, nieruchomo wpatrywało się w Ye Liana. Czekał na dalszy ciąg, na coś więcej niż seria niepotrzebnych pytań - i kiedy to dostał, omal nie parsknął. Drgnęły mu barki, podbródek odrobinę opadł, wargi zacisnęły się, a potem rozchyliły w uśmiechu.
- Są twoje urodziny.
- Szukasz wymówki?
Metalicznie jęknęły sprężyny kanapy, jedna z desek podłogi skrzypnęła. Aby sięgnąć Ye Liana potrzebował raptem trzech kroków; dwa już wykonał, miękko jak polujący kot, prawie nie nadwyrężając starego, spróchniałego drewna. Nie był już dotykiem; stał się samą obecnością, zapachem proszku do prania, ziemi tuneli, oddechu na jasnym karku, wciąż aromatyzującym napoczętym naparem. Dłoń poprzetykana bliznami, szramami grubymi jak larwy i ubytkami po zbyt głębokich cięciach, oparła się o parapet po jednej stronie Ye Liana; druga zawahała się, chcąc wesprzeć o ramę okna, by zamykając mężczyznę między szerokością ramion. Zrezygnował jednak, poprawił mu tylko włosy, jeden z tych najbardziej odgiętych kosmyków, nadających śmieszny, roztargniony bałagan. Przechylił się zaraz na ułożonej na płaskiej powierzchni ręce, przekrzywił głowę, by zajrzeć w sprószoną różem twarz. Skroń oparł o szybę, prawie czuł jak po drugiej stronie ogromne krople stukają o szkło.
- Od kogo miałby się dowiedzieć? - Uśmiech zniknął, gdy chłopak wyczekująco mrużył oczy, nadal nastawiony na konfrontację ze srebrnym spojrzeniem. - Ode mnie? Przecież nie chcę go tutaj. Gdyby wyjechał z własnej woli, kontakt zostałyby urwany. Nie byłoby powodu, aby go odnawiać. Więc od ciebie? - prychnął. - Nawet jeżeli. Nie jesteś mu jeszcze winien wierności, nie jesteście razem, Ye Lian. Masz prawo próbować. Jeżeli nie ze mną to z kimkolwiek. O to nie mógłby cię oskarżać. W końcu sam nie czekał. Przed Sue były inne. - Czuł, że coś w nim narasta, jakby ryk nawałnicy, huk mknącego przez tunel pociągu. Skrzyżował ramiona na piersi, na pogniecionej od ich wspólnej niezręczności koszulce. Pod palcami miął się materiał, gdy on sam, w pomruku burzy, śledził cienie i błyski na twarzy Ye Liana. - W czym problem? - zapytał po przerwie, grzbietem dłoni nerwowo pocierając żuchwę, jakby coś go tam zaswędziało. - W szukaniu nowych powodów, byle nie wycofać się z tego co znane? Nie przyniosło ci to żadnych korzyści. Same nieprzespane noce.
Odchylił czerep i odsunął się od okna. Na zewnątrz wiatr dął do stopnia, w którym krople siekły niemal po poziomie. Świst zawieruchy wdzierał się przez nieszczelność obudowy, kąsając policzki i nos.
- Wiem, co ci zaproponowałem.
Odchodził już, ale w pół ruchu zamarł.
Nie potrzebuję iluzji.
Dłonie luźno zawisły wzdłuż ciała, palce zwinęły w pięści.
Kurwa.
- Wiem też jakie to paraliżujące, gdy masz naprzeciw kogoś z większym doświadczeniem. - Cedzone wyrazy smakowały jak miedź. Krew mlaszcząca w ustach. - To żadna przyjemność czuć stres w takiej chwili. Czaszka zaczyna pękać, bombardują ją - odkleił język od podniebienia z rozdrażnionym cmoknięciem - przekonania, że wypadniesz żałośnie. Że przecież każdy wie co robić, tylko nie ty. Wmawiasz sobie, że lepiej się wycofać i nie kompromitować dalej. - Pobielałe knykcie nabrały kolorytu, gdy na powrót rozluźnił mięśnie. Przypatrywał się pustej kanapie, wgłębieniom, które pozostawili, rozrzuconym narzutom i paru przekrzywionym poduszkom. Byli o krok.
- Nie czułeś dumy, gdy oglądałeś z Ichiru moje mecze?
Głuchy huk po stronie przeciwników wbijanej w parkiet piłki - żółto-granatowej. Pot ściekający po twarzy, nieułożone fryzury, odgarniane szybko ze skroni, nadgarstkiem, bo ręce, ścierpnięte od ciągłych uderzeń, potrzebowały każdej sekundy odpoczynku. Okryte materiałem kolana, przypominające o kalectwach ciała, o niezapomnianych nigdy kontuzjach. Palce obwiązane bandażami. Przeszywający umysł pisk obuwia.
Błędy.
Amatorka.
Zmęczenie.
Brak synchronizacji.
- Nawet wtedy, gdy przegrywaliśmy. Może zwłaszcza wtedy, bo mieliśmy opcję, aby rozbeczeć się na środku boiska i zwiać z podkulonymi ogonami, a zamiast tego walczyliśmy do końca. Czasami kompletnie miażdżeni przez rywali. Oczywiście, było nam głupio, że nie podołaliśmy.
Trzęsące się palce wsunięte w mokre włosy,
chrypliwy oddech,
tłukące się w panice serce, wyczuwalne pod dłonią, słabe i spłoszone jak zamknięty w garści
słowik.
- Ale bez tych przegranych nie wiedzielibyśmy nawet co poprawić. Nie rodzisz się doskonały. Nikt z nas się nie urodził. Co w tym trudnego do zrozumienia? Do licha, zdarte kolana to nie hańba, hańbą jest na nich zostać i nie próbować wstać.
Błysk rozdarł niebo; sekunda, dwie. Burza była blisko, gdy za trzecim tyknięciem zegara otoczenie przeszył łomot. Licha żarówka zamigotała.
- Padnie prąd - głos dobiegł z oddali.
Szczęknęły obijane o siebie butelki. Musiał być już na drugim końcu mieszkania, przy lodówce. Przeszedł bezgłośnie.
- Zawsze pada przy takiej pogodzie. - Zgrzyt talerza ocierającego się o plastikową półkę. Stuknięcie spodu o blat. Trzask zamykanych drzwiczek. - W łazience są ręczniki. Świeżo wyprane, powinny być już dawno suche. I jakieś ubrania na przebranie. Nie cofam poprzednich słów - zaznaczył nagle, ewidentnie dla jasności. - Masz rację, że nie powinieneś się wpraszać. Ale już to zrobiłeś, a ja nie jestem ostatnim idiotą, żeby wywalać kogoś w taki burdel. Poza tym jest czwarty kwietnia.
Ironia wpleciona w ostatnie słowa ociekała jadem; nienawidził tego dnia, podobnie jak samych urodzin. Ale nawet jeżeli tak było, do stolika przy kanapie przyniósł ciasto. Musiał być przygotowany już wcześniej; napis na cienkiej, czekoladowej płytce, wciśniętej w słodką powierzchnię, otoczonej urobionymi z masy shibami, zawierał jego personalia. Wszystkie cztery psy leżały dookoła, każdy z ogonem w innym kierunku, każdy z połówkami solonych orzeszków jako sterczące w zaciekawieniu uszy skierowane ku życzeniu
"WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO
SHIN’YA"
z głupią radością.
Zwracasz się do mnie po imieniu jakby cokolwiek nas łączyło.
Wyciągnął zdobioną krzywymi znakami plakietkę, stworzoną z zamrożonej czekolady, jeszcze nieco oprószoną zimnem, i połamał. Łamał tak długo aż nie zostało nic konkretnego, aż intencja przestała być czytelna nawet gdyby spróbowano na nowo poukładać rozsypane puzzle. Mleczne kawałki lądowały na kawiarnianym blacie, prosto na kartki i do zimnej herbaty. Malutkie jak ziarna.
- Zepsuł mi się piekarnik. - Z pyknięciem ugiął kolejną część; czekolada ułamała się cichutko, przerywając znak "Shi". - Jeszcze nie naprawiłem, więc to ciasto na zimno. Trochę herbatników, masy krówkowej, orzechów ziemnych, słowem podróba - iluzja - snickersa. Ale spróbuj. Sam całego nie zjem.
Siedział na podłodze, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami, naprzeciwko kanapy. Miał tak samo niedbale zaczesane z czoła włosy, wijące się dwa razy bardziej niż normalnie. Oczy mu się skrzyły, łapały chorowity blask rzucany przez dogorywającą żarówkę. Oparł przedramiona na blacie i wyciągając się, wsparł policzek o splecione nadgarstki. Wzrok trzymał na Ye Lianie, z błąkającym się na ustach uśmiechem.
- Pamiętałeś.

WĄTEK ZAKOŃCZONY
@Ye Lian
Warui Shin'ya

Ye Lian and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Sponsored content
maj 2038 roku