Apartament o minimalistycznym charakterze; czysty, wręcz sterylny. Dla wielu wnętrze może uchodzić za ascetyczne, ponieważ wyposażenie ogranicza się wyłącznie do najpotrzebniejszych mebli i przedmiotów; nie można uświadczyć tu zajmujących półki bibelotów, figurek czy niepasujących ozdobnych drobiazgów. Aranżacja jest przemyślana. W pokojach dominują stonowane odcienie — przede wszystkim biel, czerń i szarości, które optycznie powiększają (i tak rozległą) przestrzeń.
Kuchnia, salon i sypialnia to jedno pomieszczenie.
Lokator: Bai Ze — biały ośmioletni kocur pozbawiony przedniej lewej łapki (utracił ją w pierwszych miesiącach, spadając z dużej wysokości). Spokojny i cierpliwy, nie jest typem nakolankowego miziaka (ale jak się już go złapie, to pozwoli się porządnie wygłaskać). Uwielbia towarzyszyć w codziennych obowiązkach, obserwować i podkradać jedzenie ze stołu.
Nie znosił powracać do przeszłości. Było w niej zbyt wiele dziur; gdzieś przy szemrzącym rozlewisku (w którym potopił żal) rozstawiono wysokie ogrodzenie. Kiedyś całkowicie wycieńczony, zdołał zacisnąć na nim bielejące palce i przeskoczyć. Dzisiaj odczuwał skutki swojego upadku po stokroć mocniej niż tamtego dnia. (czy efektem był ten nieformalny kieliszek wina?) Umysł nie potrafił dopuścić myśli, że miałby przemierzyć tę ścieżkę ponownie. Kolejny raz potknąć się o niesprawiedliwość, wstyd, utratę reputacji i godności — wszystko, co znosił z nieskrzywioną miną, ale potężną dziurą w sercu. Podejrzewał, że przeszłość Hecate nie była lepsza — z niej też szydzono, też się śmiano, z jej udziałem robiono niesmaczne żarty. Dowody kryły się w codzienności, w słowach zabarwionych wesołością, zalotnym spojrzeniu, które iskrzyło pewnością bez najmniejszego uchybienia. Ukrywała się — tak jak on. On zakładał maskę zmanierowanego, oziębłego profesjonalisty, ona rezolutnej, pewnej siebie marzycielki, której śmiałe gesty miały odwrócić uwagę od wewnętrznych koszmarów.
Kolejny raz przykrył swoje osłupienie — w chwili, gdy zimna odległość wzorku mężczyzny zapatrzyła się w heterochronię tęczówek, tak zdecydowanych, że obejmująca przez kobietę męska, zadbana dłoń zadrgała w mechanicznej ucieczce. Pochwycona jednak ze stanowczością, odbiła niezrozumienie w poruszającej się i powiększającej źrenicy.
Nie wypowiedział żadnego słowa, choć myśli szalały u podstawy czaszki. Uniesiona dłoń stała się odrobinę cięższa, a Hecate mogła wyczuć stawiany opór przed bezwstydnym przytknięciem wierzchu do łagodnych ust. Nie zdołał jej jednak powstrzymać; zbyt skołowany otwartością i brakiem schematyczności mógł wpatrywać się w nią niejasnym, drżącym wzorkiem. Pragnął coś z tym zrobić. To nie leżało w etyce. Nie ona powinna obdarowywać go podobną czułością — to była jego rola. Mężczyzny. Tak samo, jak protekcja, którą chciała, aby od niej przyjął. Kiedy rozprostował palce, jawiąc jasność nieskrzywdzonej skóry w intymnym świetle, zrozumiał, że jest słabszy, niż sądził. (czy fala wstępującego ciepła obejmująca szyję i twarz, była skutkiem pozostawionego na języku posmaku alkoholu?). Czy Hecate nie dawała mu śmiałych podwalin, że wszystko, za co się ostatecznie brał, było niepewne, jak w chwili, gdy mając paręnaście miesięcy, stawiał pierwsze kroki? Próbował sobie przypomnieć czy zawsze zawstydzał go świat; śmiałość oferowaną przez innych. W jakim momencie zakorzenił się w nim ten pasożyt powodującym, że nie doceniał siebie ani później nie doceniał go również świat? Przyszło mu jedynie spisywać opowiadania na czystych kartkach papieru, których nigdy nikomu nie pokazał — jak teraz, chciałoby się przyznać. Przecież nawet ona, dziewczyna uparcie uważająca się za jego przyjaciółkę, nie znała jego sekretu. Nie miała pojęcia, że nie zajmuje się tłumaczeniem tekstów, ani nawet korektą. Wszystko tworzył sam. Nie miała pojęcia, że pisze książki pod nieznanym jej imieniem i nazwiskiem; że tomy znajdują się nawet na jego półkach. Nigdy nie przyznał się do swoich spisanych myśli. Nie podpisał ich swoim nazwiskiem, głównie z powodu reakcji otoczenia. Chowanie się za przedmiotami było prostsze. Nawet kiedy się upadało, nie czuło się ciosu tak dobitnie. Obiekty działały jak ochraniacze. Można było wyjść na zatłoczone ścieżki i żaden z przechodniów, nie spojrzał się krzywo — bo przecież nie był ofiarą, nikt nie widział jego potknięcia.
Otwierające się drzwi balkonowe zaprosiły wieczorny wiatr do środka; leciutki świst podwiał rozłożone na stole serwetki. Zdawał sobie sprawę, z czym mogła wiązać się jego decyzja. To jak wybór pomiędzy zostaniem w ciepłym mieszkaniu, w którym panowała harmonia, bo sprzątało się w nim od rana (jest bezpiecznie, według zachowanych zasad), a wyjściem na oziębłe ryzyko. Podwiany materiał koszuli mógł przegryźć chłód. Następnego ranka może obudzić go ból gardła, leczyć się przez tygodnie. Mieć w pamięci nieprzemyślane konsekwencje.
Hamak poruszył się wraz z delikatnym odepchnięciem stopy od podłoża; zakołysał kobiecym ciałem kilkukrotnie. Zarejestrowała przybliżający się ostrożny dźwięk — kilka kroków wydających się wyczulonych nawet w tak przyziemnej czynności. Nim wyciągnęła w kierunku spokojnego oblicza paczkę papierosów, na jej kolanach znalazł się miękki, beżowy koc, o tak przyjemnej fakturze, że palce same wczepiały się w materiał.
Nie musiała nic mówić. Uważne oczy Ye Liana przeczesywały panujący półmrok. Odczytywały zamiary lepiej niż myśli osób, na których mu tak panicznie zależało. Sięgnął po jednego i usiadł obok. Zapatrzał się w nocny krajobraz miasta. Skądś dochodziła klubowa muzyka. Usłyszał jej dźwięki wyraźniej, gdy grupka młodzieży rozpostarła drzwi baru, śmiejąc się do rozpuku. Gwar, którego nie znosił, który wytrzymywał w opanowaniu, bo odbieranie sobie przyjemności było przecież czymś, co znał najlepiej. Postawił butelkę wina na stoliku i dotknął brzeg zimnego szkła. Upił łyk trunku. Ostatni. Czyste naczynie odłożył na bok.
— Nie wiem, co powinienem ci powiedzieć, Black. Jakie słowa powinienem wybrać, abyś nie musiała mierzyć się z niejasnością i pustością tonów. Niewielu chce przebić się przez moją powierzchowność. Nie czuję żalu. To dla mnie całkiem wygodne. — Kiedy przestał analizować swoje słowa, pozwalając im wypłynąć prosto z serca? — A nawet gdy komuś się udaje, odrzucam bez wyjątku, bo być może masz rację — nigdy nie daję z siebie stu procent. W innym wypadku byłbym narażony na przegraną. Nie musiałem się wcale otwierać, aby dowiedzieć się, ile przyjdzie za nią zapłacić. Zaufanie to straszliwa przypadłość. Ale chyba gorsza od niej jest już tylko płonna nadzieja. Dzisiaj możesz spróbować. Powiedzieć coś szczerze. Bez podtekstu, zalotnych mrugnięć, dotyku, po którym nie wiadomo co myśleć. Możesz pokazać prawdziwą Black. Tą, która zarywała noce, która mimo problemów, próbowała ukrywać przede mną smutek. Ale również tą, która nie może przestać o czymś myśleć.
Zamilkł. Jego tęczówki zapatrywały się w przestrzeń.
— To nie przejaw braku szacunku, a schemat. To już mój problem. Jest tylko parę osób, do których zwracam, bądź zwracałem, się po imieniu, ale każde z nich było związane z moją przeszłością. Nie chcę, abyś zrozumiała to opatrzenie.
Zwrócił uwagę na poruszające się poły przewieszonej białej koszuli.
— Okryj się, jest chłodno — zasugerował, przerywając myśl. — Lekarstwa kosztują więcej niż twoja upartość. Czy mógłbym?
W końcu na nią popatrzał, racząc kobietę srebrną idyllą oczu. Dłoń — ze wciśniętym między palce papierosem — przekrzywiła się nieznacznie niczym w poddańczej, uległej prośbie. Szlachetna i łagodna uroda Ye Liana kontrastowała ze śmierdzącym dymem ciągnącym się z jej fajki, ale w jakiś niepoprawny sposób nadawała mężczyźnie tajemniczych kształtów. Jakby ta z pozoru profesjonalna facjata kryła w sobie o wiele brudniejsze wnętrze, o którym nikt nie zdawał sobie nawet pojęcia.
Hecate Black, Raikatsuji Shiimaura and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Palce utonęły niespodziewanie w miękkości jasnego materiału. Rzeczywiście był miły w dotyku, milszy niż czyjekolwiek ręce dotykające ramienia czy obejmujące talię. Black poczuła nagle niewyjaśnione ukłucie złości; brwi ściągnęły się ku sobie, ślepia zmrużyły, bardzo powoli acz wyraźnie rozpalając w tęczówkach wyraz irytacji. Nie wiedzieć kiedy knykcie zbielały od zaciskania beżowej tkaniny. Zaciągnęła się więc trzymanym między palcami papierosem, bo nic nie koiło nerwów równie dobrze co dawka nikotyny tak duża, że aż szczypała w płuca podczas nabierania w nie dymu.
Kolejny bullshit.
Dotychczas mierzwiące plusz koca palce otuliły szyjkę butelki; wino przetransportowało się ze stolika, na sekundę lądując oparte na nagim kolanie wiedźmy, nim ta nie pozwoliła sobie na upicie łyka niezbyt przystającego damie, acz w jej przypadku zaskakująco eleganckiego. Denko sekundę później stuknęło na blat, odłożone w poprzednie miejsce.
– Mówisz mi o podjęciu próby, gdy sam tak otwarcie z niej rezygnujesz? Czasami cię w ogóle nie rozumiem, Ye Lian. Mówisz wspominasz o swojej powierzchowności, o tym, że ludzie cię nie rozumieją i sprawiasz przy tym wrażenie dziecka, któremu nie udało się trafić do żadnej z drużyn swoich kolegów i koleżanek, bo liczba graczy akurat tego dnia trafiła się nieparzysta. Siedzisz więc gdzieś na uboczu w grubej zbroi z całego tego nagromadzonego przez lata niewzruszenia jednocześnie walcząc z pętlą, którą samotność skrupulatnie oplata ci na gardle. Otarcia z liny możesz chować za pustym spojrzeniem, za obliczem pozbawionym wyrazu, nie zmieni to jednak faktu, że skóra zaczyna jątrzyć się od ran. Im dłużej pozostawisz ją bez odpowiedniego... ah, gubię słowa. Tyle lat w Japonii, a gdy alkohol Fiony uderza do głowy, to nagle zapominam połowy z nich. Treatment, wiesz o co mi chodzi. Jeśli się tym nie zajmiesz, to zacznie się babrać aż w końcu zgnije – Westchnęła na koniec, razem z powietrzem wypuszczając z ust kolejny kłąb szarego dymu. – Jeśli będziesz żył w wiecznym strachu przed odrzuceniem, to ten w końcu pożre cię żywcem. A zza grobu nawet ja cię nie wyciągnę. Kiedy ostatnio przed kimkolwiek się otworzyłeś, hm? Najlepiej na trzeźwo i w pełni świadomie.
była już pewna skąd w żyłach prądy buzującej irytacji. Może to nie złość a wino ocieplało organy? Ale skoro tak, to dlaczego miała ochotę zgrzytnąć zębami. Nie rozumiała logiki, którą kierował się Ye Lian, nie rozumiała jego motywów, a to, co mówił wydawało jej się irracjonalne. Ciężko było stwierdzić kto miał w tym momencie rację. Jego pielęgnowane od dzieciństwa przeświadczenia, czy jej duma w którą tak skutecznie godził każdym słowem? Nigdy nie należała do grona które z łatwością uginało przed innymi karku; złościłaby się pewnie dalej, gdyby nie tytoń wypełniający po chwili płuca – te zaszczypały aż od intensywnego wdechu, lecz dziewczyna wydawała się tym nieporuszona. Liczył się tylko gęsty kłąb szarości na moment przesłaniający urodziwe lico.
– Tylko niektórych z przeszłości, co? – zapytała, lecz słowa kierowała bardziej do samej siebie niż do niego, mógł się tego domyślić po wzroku błądzącym gdzieś po kafelkach wykładających podłogę balkonu. – Czy w takim razie w ogóle uważasz nas za przyjaciół? Z tego co mówisz, ważni są dla ciebie jedyni ci, którzy są w twoim życiu od dawna. Z drugiej strony, to niekulturalne z mojej strony, narzucać ci swoje przekonanie. Zapomnijmy o tym.
Powieki stuliły się ze sobą, gdy podbródek wylądował na wnętrzu dłoni. Przestał jej przeszkadzać smagający skórę wiatr, w zasadzie nagle wydał się dziwnie kojący dla zmysłów. Chłodził rozgrzaną winem skórę w sposób tak przyjemny, że myśl o konsekwencjach odchodziła na coraz dalsze plany. Zresztą, nawet gdyby zachorowała, to co z tego? Zaczynała się zastanawiać, czy w ogóle był ktokolwiek, kto by się tym przejął. Dotychczas trzymana pod podbródkiem dłoń pomknęła w górę twarzy, zatrzymując się ostatecznie na zmęczonych oczach. Opuszki tknęły przymknięte powieki, rozmasowując je niby to z napięcia. Nie wiedziała już co myśleć, w głowie powstał zbyt duży, niemożliwy do rozsupłania mętlik. Być może poradziłaby sobie z nim na trzeźwo, lecz wino Fiony skutecznie wstrzykiwało rozmiękczacz w żył, nie pozwalało racjonalnie rozumować.
– Co jeśli nie ma prawdziwej Black? Może w ogóle nigdy jej nie było, sama już nie wiem. Będąc w Salem myślałam, że znajdę na to odpowiedź, że odnajdę tę część mnie, której, zdaje mi się, gdzieś po drodze zaczęło brakować, tej która być może wyleciała przez niewidoczną dziurę w samolocie, gdy się tu przeprowadzałam. Wróciłam więc do domu, jakoś w styczniu? Nie pamiętam już, ale pisaliśmy wtedy, co do tego nie mam wątpliwości. To prawda, że ciotka mnie wtedy zaprosiła, ale to stara czarownica, nie zdziwiłabym się, gdyby rozpoznała problem zauważając jego błysk w ślepiach przebiegającego jej przez drogę kota. Taki instynkt starych czarownic, rozumiesz. W każdym razie, nawet gdyby nie wysłała biletów, sama również planowałam ich zakup. Chciałam się przekonać czy w tym starym, pełnym czerni i ziół domu postawionym koło nieszczęsnego cmentarza poczuję się równie żywa i na swoim miejscu co we wcześniejszych latach, gdy mając po 10 lat razem z Sullivanem biegaliśmy między nagrobkami żeby połapać ropuchy rozpierzchnięte po całym podwórku ze względu na deszczową porę. I wiesz co poczułam? Pustkę. Jeszcze większa pustkę niż wcześniej. Nie potrafię tego zrozumieć ani znaleźć na to odpowiedzi. Salem nie jest już moim domem, ale Kinigami też nie mogę nim nazwać. Gdzie więc jest moje miejsce, jeśli ani nie tam, ani nie tu?
Nie miała tego mówić, w ogóle nie chciała tego mówić ani jemu ani nikomu innemu. Problem w tym, że gdy tylko otworzyła usta, słowa samoistnie wypłynęły spomiędzy pełnych ust; nie była w stanie ich zatrzymać, nie zrobiła nawet przerwy na zaciągnięcie się wciąż trzymanym papierosem, robiąc to dopiero po zakończeniu wypowiedzi, gdy w płucach zabrakło już powietrza. Wówczas przez umysł przemknęły obrazy, których widok niekoniecznie chciała przywoływać. Wpierw ten cholerny kominek, to, jak płomienie odbijały się żywym blaskiem w złotych ślepiach, jak osiadały na rudych kosmykach, tak podobnych do jej własnych, a jednocześnie kompletnie innych, niosących w sobie odmienne odcienie tego samego koloru. Później pełne napięcia śniadanie; Fiona próbowała je ratować jak tylko mogła, zwykle nie miała problemów z rozładowywaniem złych emocji wiszących w powietrzu niczym siekiera gotowa odłączyć głowę od karku. Nie podołała, żadne z nich tego nie zrobiło. Black przełknęła ciężką gulę, nie wiedząc nawet kiedy znów zaczęła mówić.
– Poszliśmy na spacer, wtedy w Salem. Chciałam żeby Fornax poznał las w którym się wychowywałam, był wtedy jeszcze dość mały. Wydawało mi się, że dobrze nam to zrobi, że styczniowy wiatr i deszcz, który zaczął wtedy padać zmyją wszystko co niepotrzebne, że będziemy mogli po prostu cieszyć się swoją obecnością. Oczywiście, że nie wyszło, nie mam pojęcia czego się spodziewałam. Zaczęliśmy rozmawiać, o tym jak pierwszego dnia prawie się pocałowaliśmy. Nie wiem co mnie podkusiło, ale powiedziałam mu wtedy o swoich uczuciach. Jak się domyślasz, nic z tego nie wyszło, nie dziw się mi więc gdy mówię, że miłość nie jest mi pisana. Od tamtego dnia Shin chyba mnie nienawidzi, nie mam z nim kontaktu od kiedy wróciliśmy. Po co miałby marnować czas, prawda? – zaśmiała się, naprawdę parsknęła wtedy śmiechem, kręcąc głową jakby z rozbawienia usłyszanym właśnie żartem.
Wciąż nie użyła podarowanego koca, w zasadzie w ogóle nie wyglądała, jakby planowała to zrobić, preferując kontakt odkrytej skóry ze smagającym wiatrem. Krwisty płomień długich włosów co jakiś czas podrywał się w powietrze, znacząc je niemal abstrakcyjną smugą żywego ognia.
– Nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę cię z papierosem – mruknęła tylko po dłuższej chwili ciszy, odgarniając delikatnie lawirujące pasma w dół, przytrzymując je w miejscu, tuż przy nagim ramieniu. Wolna ręka sięgnęła do zippo z którym nigdy się nie rozstawała, które najwyraźniej było dla niej czymś ważnym, wszak zawsze tkwiło w kieszeni blisko ciała; krzemień syknął, zaś jasny płomyk sięgnął końcówki przechylonej fajki.
@Ye Lian
| IN THIS WHOLE WIDE WICKED WORLD THE ONLY THING YOU HAVE TO BE AFRAID OF IS ME |
Ye Lian ubóstwia ten post.
— Na ogół nie pozwalam psuć wypracowanej reputacji w oczach innych niż własne. — Wystawił papierosa przed siebie i uważnie mu się przyjrzał. Przekrzywił nadgarstek. — Chociaż papierosy nigdy nie dostarczały mi tego, co potrzebowałem. Ale mówi się, że podbijają stan upojenia — zakomunikował i ponownie przysunął filtr do warg. Poczuł, że i tak pokryty nocą obraz niebezpiecznie zsuwa się po pochyłym zboczu.
Racjonalność kazała mu trzymać się ostatnich krawędzi przytomności; ostatnich granic wypracowanej etykiety i rzetelności, choć z każdą minutą doświadczał coraz to większego zwiotczenia — ramiona opadały na kilka centymetrów, a zwarte usta ledwie utrzymywały filtr. Nie był świadomy swoich niedokładnych odruchów, swojej bierności. Krajobraz poruszył się pod zamkniętymi powiekami — nie musiał go widzieć, czuł, jak pulsuje. Uchylił wcześniej zamknięte powieki, wypuścił dym i spoglądnął przed siebie. W czarną przestrzeń miasta. Znów zakasłał. Znów odchrząknął, oczyszczając struny głosowe.
— Nie usprawiedliwiam się. Nie mówię, że to, co robię, jest dobre — podjął, wracając do wcześniej zaczętego tematu. Czuł, że zaczyna plątać mu się język, ale mimo wszystko wciąż zachowywał namiastkę świadomości, będąc pewnym, że to, co mówi, brzmi kompetentnie. Jak zawsze. — Możesz myśleć o tym jak o wyciąganej blasze z piekarnika. Sposobów na położenie jej na blacie jest kilka: między innymi możesz użyć gołych rąk albo ubierać rękawiczkę. W obu przypadkach zapewne ci się uda, ale tylko jedno z nich niesie ryzyko bólu. Gdybym chciał, aby ludzie postępowali jak ja, jakbym miał im dawać rady okrojone pode mnie, całe Fukkatsu wyglądałby jak szpital smutnych wariatów. Każdy trułby się alkoholem, ulice zamieniłyby się w kałuże, a domy w ruinę. Ci wszyscy ludzie powinni brać życie, jakim jest, uganiać się za praktycznymi celami. Realnymi. — Shirshu mogła być pewna, że do tonu Ye Lian wtargnęło rozbawienie, ale to przecież niemożliwe. Nigdy nie zaśmiał się w jej towarzystwie i to nie ze względu na to, że nie czuł się przy niej swobodnie. Miał wrażenie, że nie potrafi wyrażać niektórych uczuć. Jednym z nich z pewnością była radość. — Być szczęśliwi i tworzyć własne historie — dokończył w końcu.
Plecy Ye Liana wreszcie przechyliły się w tył; opadły na napięte materiały hamaka – dotąd siedział na skraju, niczym gość, który miał zaraz opuścić posiedzenie pod byle wymówką. Teraz zapadł się w tkaninę, czując, jak głowa odchyla się niebezpiecznie. Zadarty podbródek odsłaniał blade godło. Całe siedlisko lekko się zakołysało. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tyle mówił, ale mówienie stało się dziwnie łatwiejsze. Kryształowe tarcze tęczówek zapatrywały się w kobaltową płachtę nieboskłonu, ale nie zauważył na niej ani jednej gwiazdy. Czuł za to chłód przemykającego wiatru, ale w obliczu całej rozmowy nie okazywał się wcale uporczywy. Musiał rozgrzewać go alkohol, który powoli sięgał wysokich kości policzkowych.
— Nie rozmawiam o tym z ludźmi. W sensie — o sobie. Jak sama zauważyłaś, sprawiam wrażenie dziecka, któremu nie udało się trafić do żadnej z drużyn. To po części prawda. Podobnie jak i ty, długo szukałem swojego miejsca. Ty szukasz domu. Ja akceptacji. — Nadgarstek wsparł się na udzie, papieros wypalał się wolno, a język mężczyzny stawał się coraz miększy. — Nie akceptacji, o jakiej myślisz. Możesz myśleć, że jestem samotnikiem, że przeszkadzają mi ludzie, to prawda, ale nie wyklucza to potrzeby — urwał, chyba zbierając myśli, bo poważna twarz sprawiała wrażenie skupionej. Strzepał popiół do swojego opróżnionego kieliszka, nie myśląc nawet, że to nieeleganckie. — Spotykania się z kimś. A nie interesują mnie osoby, które chciałyby się ze mną umawiać. Chciałbym umawiać się z tymi, którzy nie są mną zainteresowani.
Wciąż miał zmarszczone brwi; generowały głębokie bruzdy na czole. Nawet nie zastanawiał się, czy zrozumiała cokolwiek z tych pokrętnych zdań.
— Brzmi idiotycznie.
Miał wrażenie, że z minuty na minutę staje się coraz bardziej zmętniały. Przeraziło go to, dlatego przekrzywił głowę i spoglądnął na sylwetkę Hecate, jakby jej widok miał uświadomić go o realności całej sytuacji. Poddane pod wiatr ogniste włosy poruszały się niesamowicie wolno; jak w spowolnionym filmie. Skupił się na jej długich rzęsach, na skrywanym wzroku. I choć milczał, gdy Hacete wyciągnęła surowe wnioski dotyczące ich przyjacielskiej relacji, to miał ochotę zaprzeczyć. Nie pozwalały mu na to usta — a dokładniej niecharakteryzująca go wylewność. Czy pozwalałby jej przy sobie być, mówić to wszystko, pić i pokazywać się z tak karygodnej strony, gdyby była zwykłą wiedźmą zamieszkująca Kinigami?
Każde smutne drgnięcie kącików ust — wcześniej z pewnością smagniętych pomadką — kazało mu słuchać. Procenty nadawały świeżego odbioru. Stawał się lżejszy. Już niezapieczętowany w sztywnych ramionach, zbyt spiętych mięśniach. Prawdziwie odpoczywał — nawet jeśli wszystkie wymieniane między nimi informacje przelatywały przez czaszkę z prędkością wystrzelonego z procy kamienia. Miał już skomentować kwestię jej wewnętrznego rozdarcia, kiedy rozchylone usta Ye Liana się zamknęły. Oceniały ją teraz tylko jasne tęczówki. Pomyślał, że to alkohol zaburzył rozumienie poruszanego przez nią kontekstu, że to jego umysł został wyciszony na tę drobną chwilę, pomijając najważniejszą część, której zdecydowanie w tej chwili mu brakowało. Z kim więc spacerowała po lesie? Jeszcze kilka chwil temu wspomniała o bracie, ale moralność automatycznie wyrzuciła to rozwiązanie z głowy. Więc mówiła o...
[...] Shin chyba mnie nienawidzi, nie mam z nim kontaktu od kiedy wróciliśmy. Po co miałby marnować czas, prawda?
Pozwalał odpowiedzieć rozgrzanym silnikom samochodów — z pewnością ścigających się przez tutejsze przecznice.
— Zdanie poddane wątpliwości nie daje ci żadnej pewności. Odważyłaś się — zaznaczył. — I niezależnie z jakim wynikiem skończyłaś, każda szczerość przybliża cię do znalezienia tego, czego szukasz. Nie musisz zastanawiać się przez kolejne lata „co by było, gdyby?". Życie chwilą jest prostsze. Domniemam, że człowiek przynajmniej wie, na czym stoi. Osoba, która kalkuluje każdy krok, nigdy tak naprawdę nie żyła. Trwa w symulacji. W bezpiecznej bańce.
Spoglądnął mętnie na wypalający się w palcach papieros.
— Czym zwrócił twoją uwagę? — zapytał.
Warui Shin'ya and Hecate Black szaleją za tym postem.
— Jeśli chciałeś się najebać, to przyniosłabym coś mocniejszego niż wino — odparła po chwili ciszy. — Fiona nie ogranicza się tylko do jednego rodzaju alkoholu, lubi eksperymentować, co chyba po niej odziedziczyłam. Mogliśmy się napić drinków, stałbyś się jeszcze bardziej wygadany — Znów mu się przyglądała. Patrzyła, jak obserwował nie do końca świadomym wzrokiem świat przed sobą, jak ledwie utrzymywał filtr fajki między wargami, jak używał znacznie bardziej spowolnionych niż zwykle ruchów. Wiedziała doskonale co to oznacza, w końcu miała świadomość tego jak wysoko procentowy trunek mu przyniosła. Mogła się jedynie domyślać w jakim stopniu świat wirował przed jego oczami, podejrzewać jak ciężkie musiały być ręce, gdy je unosił by odsunąć zbłąkany kosmyk czy podnieść dzierżoną w palcach używkę. Może jednak podsuwanie mu specyfiku podarowanego przez ciotkę nie było najlepszym pomysłem, może na pomysł wspólnego picia powinna zadziałać w roli głosu rozsądku i zaproponować coś lżejszego. Teraz było już i tak za późno, mogła jedynie gdybać.
Nawet na moment nie przestała go słuchać. Każde ze słów docierało do niej bez problemu i mimo iż zdawało się, że myślami była gdzieś zupełnie indziej — w końcu patrzyła hen daleko za balkonowa barierkę — to świadomość tkwiła przy niej hardo, w końcu nigdy nie należała do grona o niskiej tolerancji alkoholu. Nie powiedziałaby tego na głos, ale czuła, że potrzebowała tej rozmowy. Czy to dla niego czy dla siebie, wierzyła, że wypowiedziane dziś między nimi refleksje coś zmienią, na coś wpłyną, być może dadzą do myślenia im obojgu. Zwróciła spojrzenie tam, gdzie i on patrzył — ciemne niebo częściowo przysłonięte pozostałymi piętrami wieżowca w którym mieszkał. Nie wiedziała co chciał tam ujrzeć, wszak gwiazdy znacznie lepiej odznaczały się w miejscach, gdzie dookoła nie przyćmiewały ich światła klubowych neonów, ulicznych latarni czy przejeżdżających samochodów. Jeśli chciał je obserwować, mógł przyjść do niej, odwiedzić Kinigami, tak jak wielokrotnie zapowiadał.
Westchnienie znów cisnęło się na utrzymujące papierosa wargi. Ye Lian wciąż mówił, więc tym razem odłożyła częściowo spaloną fajkę do popielniczki tak, by sypiący się popiół nie ubrudził stolika. Bogowie jedni wiedzieli kiedy ale przechyliła się w kierunku leżącego chłopaka — jedno z przedramion opadło tuż obok rozsypanych na materiale hamaka jasnych włosów; bok kciuka dotknął miękkości ułożonych w chaosie pasm. Wolna ręka opadła gdzieś w okolicy biodra, lecz nie została tam na długo, bo im niżej osuwała się twarz dziewczyny, tym bliżej kontaktu sięgały smukłe palce. Gdy jej nos zawisł tak nisko, że niemal stykał się z policzkiem chłopaka, Black przemknęła ciepłem dłoni na czerń skrywającej brzuch koszuli. Opuszki prześlizgnęły się płynnie w górę, przez sam środek piersi, po drodze hacząc o każdy z guzików z typową dla wiedźmy subtelnością — dotykiem który nie był natarczywy ani inwazyjny, takim, który pozostawiał znaczny niedosyt gdy już znikał. Tkanina pod naporem musiała w pewnym momencie wysunąć się ze spodni, zadrzeć na tyle, by chłód nocy wdarł się pod spód, łaskocząc każde wgniecenie mięśnia. Długie fale czerwieni spłynęły z jej ramion rozpierzchając się dookoła twarzy Ye Liana niczym płomienna aureola; kilka kosmyków tknęło blady policzek, nie zatrzymując się tam jednak na długo, umykając równie szybko co deszczowa kropla po śliskiej szybie samochodu.
— To prawda, brzmi idiotycznie — przyznała półszeptem, nie dając mu przestrzeni na odwrócenie głowy, chciała, by patrzył w przenikliwość brązu i lodowego błękitu jej oczu. Gorąc oddechu niemal parzył w rozchylone usta, gdy dotychczas wędrujące palce Black sięgnęły odsłoniętej szyi zaraz kontynuując dalej w górę, by wpierw niemal czule ująć policzek wnętrzem dłoni, później zaczesać zbłąkaną grzywkę w tył głowy. Uśmiechnęła się wówczas w ten swój zadziorny sposób — figlarne ślepia zmrużyły się, ciągnąc wyżej jeden z kącików ust w asymetrycznym uśmiechu. Widać było, że nigdy tak naprawdę nie marnowała zbyt wiele czasu na zmartwienia, być może szybko odnajdując dla nich wyjaśnienie a być może odkładając je na dalszy plan, bo przecież nie było o czym rozmawiać. — Ale świat składa się z idiotyzmów, więc czemu nie wziąć udziału w tej skretyniałej grze i nie dać się ponieść? To moje zadanie dla ciebie, Ye Lian. Zaszalej.
Pełne wargi dziewczyny odcisnęły się delikatnie na czole towarzysza w bardzo subtelnym pocałunku. Chwilę później już się odsuwała, prostowała plecy, tym samym zwracając mu wolność. Podnosząc się niespiesznie z hamaka złapała za odłożonego przed momentem papierosa, zaciągając się nim ponownie. Szary kłąb zniknął, gdy w niego weszła zmierzając ku barierce balkonu. Przedramiona wsparły się o chłodny metal.
— Kto wie? Może tym jak podszedł do mnie bez uprzedzeń o przeklętej wiedźmie, może tym jak przechodził przez całe Kinigami w różnych warunkach tylko po to, żeby pograć ze mną mną konsoli, może tym jak wychodził pod 7-eleven w środku nocy bo naszła nas ochota na instant ramen — mruknęła, wspierając podbródek na zgięciu nadgarstka. Wzrok opadł na dzierżonego w dłoni papierosa. Przez moment patrzyła jak końcówkę pożerają czerwienie, żółcie i pomarańczy by zaraz strzepać ją bez większego namysłu poza balkon. — Może mnie tak samo jak i ciebie ciągnie do osób, które nie są mną zainteresowane — zaśmiała się krótko, ani na moment nie odrywając spojrzenia od mroku zapadającej nocy.
| IN THIS WHOLE WIDE WICKED WORLD THE ONLY THING YOU HAVE TO BE AFRAID OF IS ME |
Ye Lian ubóstwia ten post.
godzina 20:50
O tej porze roku, wszystko wydawało się tonąć w ciemności. Nie przeszkadzało mu to. Ye Lian nie widział problemu we wczesnym zasłanianiu okiennic — jakby odgradzanie się od codzienności dostarczało mu więcej przyjemności, aniżeli każde poranne wstanie z łóżka. Tym jednak razem zakrył okna zaraz po wyjściu Shin'yi (przed zapadnięciem ostatecznego zmroku), jak gdyby rozpostarcie szyb na wiszące nad miastem śnieżne chmury, nie wydawało się mu tak spektakularne, jak zdawał się sądzić przebudzony popołudniem chłopak. Z jakiegoś powodu nie chciał mu tego zabronić — gdy poranione palce zacisnęły się na luźno zwisających połach. A przecież mógł. Powinien wręcz. Teraz kiedy łapał za ten sam materiał, kiedy szybki świst zastąpił roziskrzone ledwo budzące się błyski miejskiej aglomeracji, a widok wysokich wieżowców odcięły popielate fałdy materiału, wiedział, że dopuszcza się dokładnie tego samego błędu. Obnażenia. Uznawał to za błąd, bo statecznemu życiu, jakie dotąd wiódł, nie można było odebrać plusów. Nie musiał martwić się o bezpieczeństwo, bo gdy nie dopuszczał do siebie innych, nie mógł być narażony na zagrożenie, bo kto je wtedy stanowił? Jedynie on sam. Lata temu pozbył się największej opresji dyktującej życiem. Zamknął tamtą furtkę. I jak na przekór świadomy wszystkich doświadczonych zmartwień, pochłonięty snem układał się w pościeli plecami do niego, pozwalał dostrzec wypukłości kręgów szyjnych, zobaczyć miejsca, w których z łatwością można byłoby wbić siekierę i pogruchotać kości.
Ledwie zdał sobie sprawę z błędu, a powtarzał go ponownie. Wskazówki przesuwały się sennie po tarczy srebrnego zegara. Siedział na kanapie i przecierał dłonią nadgarstki — odsłaniały je lekko podciągnięte rękawy obcisłej, czarnej koszulki. Dotykał czerwieniejących plam. Wyglądały jakby były objawem sparzenia zbyt wysoką temperaturą wody, w której wziął uprzednio kąpiel. W pomieszczeniu panowała cisza i ciemność, rozjaśniona jedynie delikatnym rozbłyskiem stojącej lampy. Bai Ze spał tuż obok, wtulony w materiał jasnych spodni. Ye Lian spoglądnął na zwierzę ze spokojem, czując, że zaczyna drętwieć mu noga. Pierwsza oznaka stresu, choć zdawać się mogło, że poważna twarz nie mogła przecież skrywać zdenerwowania. Od kilku godzin bezustannie myślał, czy oddawanie własnego ciała, własnej psychiki, to nie zbyt wiele, nawet jak na sprawę uregulowania wiszącego między nimi długu. Wiedział doskonale, na czym polegają takie kontrakty. Mówiło się, że to yurei było zależne od swojego właściciela, ale czym była kontrola nad bytem, który miał zdolność do wysysać energii na poczet własnych zachcianek? Czy był gotowy na takie zaufanie — wręcz bezgraniczne? Czy był gotów na pewność, że gdy nawet zdarzy się chwila, w której będzie musiał się osłabić, oddać całą swoją moc drugiej jednostce, zrobi to bez zawahania? Nie wiedział czy nawet tak potrafi. Czy zaakceptuje fakt, że mężczyzna znajdzie się epicentrum jego niepoukładanego i skomplikowanego życia?
Czy to nie zbyt wiele?
Westchnął z wyraźnym ciężarem. Przywarł plecami do oparcia kanapy i wsparł tył głowy o obicie; jasne popielate pasma obsypały beżowy materiał. Przesunął dłonie wzdłuż własnych ud. Jedna z nich nie wyczuła materacu, a kocią, miękką sierść. Opuszki zacisnęły się na kłaczkach. Na krótki moment odnalazł ukojenie dla własnych myśli.
Warui Shin'ya and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Nie pamiętał ile minęło czasu, gdy yurei przekraczał próg mieszkania. Ściany nie stanowiły problemu. Przenikał jej blokady, mijając pogrążonych gdzieś w zadumie wieczoru ludzi. Niewidoczny, sunął przez ciemny korytarz, rozmazując półprzeźroczystością ślady na mijanych drzwiach luksusowego budynku. Tylko raz dostrzegł z cienia blask wpatrzonych w niego ślepi, jarzących się niedowierzeniem, jak alkoholową halucynacją. Nie przedstawiał sobie przyjemnego widoku. Nie z twarzą znaczoną siecią uwypuklonych od zastygłego przedśmiertnie bólu - żył. Nie z prześwitem wyraźnych dziur. Dokładnie dwóch, ziejących w miejscu, gdzie powinno było bić serce. Smużka nieustającego dymu kłębiła się wokół osmolonych ran, a krew snuła się ze skroni, klejąc kruczość rozpuszczonych włosów. Widmo. Upiór. Wsunął się za drzwi, znikając z pola widzenia jegomościa i pozwalając mu zasnąć we własnej, przerażonej niewiedzy. Pozostawił mu jednak nieprzyjemny, wilczy uśmiech odsłoniętych zębów. Ku pamięci. Jego i swojej.
Nie zatrzymał się przekraczając próg apartamentu nr 4. I pierwszym co go przywitało, to ciche, chociaż narastające, kocie syczenie. Zwolnił, rozglądając się po zanurzonej w półmroku przestrzeni, dopiero po chwili odnajdując pogrążonej w nieruchomości, postać Ye Liana
- Jestem, Kori - zakomunikował cicho, nie postępując kroku do przodu, czekając, aż właściciel mieszkania zdąży przyjrzeć się swemu gościowi. Świadomie użył pseudonimu, którym posługiwali się wojsku. Nie planował pomyłki. I wiedział, że jasnowłosy potrzebował chwili, by przyzwyczaić się do obecności i zamarzniętego w chwili gwałtownej śmierci Shogo - widoku. I chociaż nie zdążył opowiedzieć dokładnie - jak zginął, nie było wielu wątpliwości, co było bezpośrednią przyczyną.
- Podejdę, kiedy powiesz - zaznaczył, śledząc jasność męskiego profilu, który nawet teraz, zdawało się podbijać na tle otulającego go cienia. Tego też, z którym Tomomi pojawił się wraz ze swoją egzystencją ducha. Wraz z obecnością, która miała przypisać ich jestestwa do siebie. Kontrakt. Poczucie zależności, której żadne - bez przeraźliwego bólu i jego konsekwencji - pozbyć się nie mogło. Mając w pamięci wszystkie zdarzenia poprzedniej nocy, wijący się w agonii widok drgającego ciała, mdlił, wgryzająca kły głęboko, do granic traconej przytomności. Ale tak musiało być. I nic z jego poprzedniego życia, zostać nie mogło. Nie, kiedy zaciągnął właśnie dług u przyjaciela. Cisnęło mu się na wargi - wciąż rozchylone, wciąż pogrążone w zamarłym na korytarzu uśmiechu, całkowicie pozbawionego radości - by dać ostatnią szansę na zmianę decyzji. Szansę, by dawny towarzysz broni wysunął się z trupich objęć, w jakie Shogo go prowadził. Zamiast tego, wierzgająca w nim emocja szarpnęła się nagląco. Bez ciała - istota jak on, toczyła się wokół wezbranych przy śmierci uczuć. Gniew skrzył się w ślepiach, przez pryzmat śmierci jarząc się, niemal jak za życia, a mimo to brudnych, jakby opętanych myślą, że znosić musiał jeszcze więcej, dłużej, głębiej - odległość od celu. I spokoju, którym niespokojna dusza szarpała się od nowa.
Grymas przeciął oblicze, wciąż skryte w niematerialne formie, nie tak widoczne w swej ostrości dla Ye Liana. Zdawało się nawet, że coś dzikiego, czaiło się w tle, czekając na popełniony błąd, potknięcie, które wchłonie yurei i pozbawi go poczytalności.
- Jeśli chcesz o coś zapytać, coś ustalić... zanim zaczniemy - wyprostował się, w końcu postępując naprzód, mijając puchatą biel, której obecność go przyjemnie rozpraszała. Niezależnie od futrzastej furii, jaką oferował mu zwierzak. Pamiętał, że koty - z łatwością lawirowały na granicy światów. Dostrzegały to, co zwyczajnym ludziom umykało. Odetchnął, czekając. Palce splotły się pięściami, które , gdyby mógł, oparłby o ścianę. Teraz - już wszystko zależało od Ye Liana. Pozostawiał swoje życie w smukłych dłoniach artysty. Czy kiedyś - też tak wyglądały? Nie pamiętał. Tylko źrenice zdawały się wryć głębiej, z szablą szklanych tarcz i mądrością, której butnej naturze wojskowych zbyt często brakowało.
- To może boleć. - Ich obu.
@Ye Lian
but you do decide who owns who.
Ye Lian and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Widział w swoim życiu wiele błąkających się dusz; obserwował, jak pełne nadziei próbowały zatrzymywać przechodniów, jak wrzeszczały na całe gardło, albo nie wydając żadnego dźwięku w całkowitej rozpaczy i chaosie łapały się za miejsce, w którym odstrzelono im głowę. Pamiętał wiele krwawych scenariuszy — w dzieciństwie to one były źródłem nieprzespanych nocy. Kiedy rówieśnicy wspinali się na drzewa i grali w berka, on mierzył ostrożnością włóczące się po chodnikach smukłe cienie — bezduszne wraki — oblizujące sine usta. Polowały i rozszarpywały słabszych. Jak dzikie zwierzęta. Śmiech bawiących się dzieci zlewał się z wrzaskiem pełnym bólu i niesprawiedliwości. Jaki widok było w stanie wytrzymać siedmioletnie dziecko? Jak silną mogło mieć psychikę?
Czasem zastanawiał się jakim cudem nie oszalał i nie skończył ze sobą, kiedy miał jeszcze ku temu szansę. Sylwetka Shogo była kompletna, acz trzeba było przyznać, że w jakiś sposób właśnie ta kompletność wzbudzała najwięcej niepokoju. Ze znacznej odległości wpatrywały się w niego te same jadeitowe ślepia, ta sama przystojna męska twarz o ostrych krawędziach – chyba to było w tym wszystkim najbardziej przerażające. Patrzał na niego Shogo Tomomi. Eksżołnierz. Człowiek przeszłości. Mężczyzna, z którym do niedawna oglądał strzelające fajerwerki. Wtedy nie miał dziur w piersi. Krew nie zalewała mu oka. W wyprostowanej sylwetce było coś ponurego i przygnębiającego. Ye Lian ostrożnie poniósł głowę.
— Podejdę, kiedy powiesz.
— Jeśli chcesz o coś zapytać, coś ustalić... zanim zaczniemy.
— Czy ktoś mógł widzieć, że tutaj wchodzisz? — zapytał, mając najwidoczniej podstawy do takich spekulacji. Nie odkrył się jednak ze swoimi przemyśleniami. Oderwał plecy od oparcia i skinął w kierunku Shogo, na co Bai Ze podniósł się na cztery łapy i odsunął, jeżąc na całej długości grzbietu. — Podejdź.
Głos Ye Liana był spokojny i opanowany, ale Shogo mógł podejrzewać, że gdzieś we wnętrzu mężczyzny wciąż błąkało się zdenerwowanie. Kilka wystosowanych kroków w kierunku kanapy odkryło przed byłym żołnierzem dwa tomy ułożone na szklanym stole. Był też kubek napełniony do połowy wodą mineralną, kilka gaz, bandaż, woda utleniona i nóż kuchenny, który odbijał błysk dochodzący z zaczepionych pod kuchennymi szafkami LED-ów.
— To może boleć.
— Czy to nie ból uświadamia nas o tym, że żyjemy?
Przesunął pośladki na brzeg kanapy, a srebro tęczówek spoczęło na leżącym na stole ostrzu. Poczuł ogarniającą tremę. Właśnie wtedy — gdy zerwali kontakt wzrokowy — Shogo mógł zauważyć bordowy ślad wychylający się spod odzienia czarnego golfa.
— Zapewne wiesz, jak przebiega cały proces i nie powinienem mówić nic więcej. — Szczupłe ramiona uniosły się, jakby nabrał ciężkiego tchu. — Więc zamiast jakiegokolwiek książkowego wywodu, przedstawienia konsekwencji i pozytywów, mogę jedynie pozwolić nam przejść do działania. Jednakże...
Przyznanie, że Ye Lian był pełny niepewności, było grubym niedopowiedzeniem. Był przerażony. Nie wiedział, na co powinien się przygotować. Nie mógł uchodzić za eksperta, nie mając w tym wystarczająco wiele doświadczenia. Przecież od lat unikał takich sytuacji; ignorował błąkające się dusze, nie zwracał na nie uwagi, zbyt sceptyczny zawieraniem sojuszy ze śmiercią. Teraz to Shogo był jego przodownikiem. Nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedział.
— Zanim zaczniemy chcę, abyś wiedział o mnie parę rzeczy. Abyś był świadomy tego, na co się piszesz. — Ye Lian bez ustanku obserwował rysujący się na stole nóż. — Moje ciało jest słabe. Dużo choruję i mam problemy z krzepliwością krwi. Mam niski próg bólu. To wszystko wiąże się z tym, że nigdy się przy mnie nie rozwiniesz. Przynajmniej nie tak jak inne yurei z keiyaku suru. Będziesz stał w miejscu. To może nie wystarczyć, aby wymierzyć upragnioną sprawiedliwość.
Obrócił się w jego stronę i podwinął prawy rękaw golfa. Kiedy ujrzał wydobywające się spod tkaniny sine ślady, zawahał się, ale ostatecznie ukazał mu skórę przyozdobioną bodem i fioletem. Gdzieś wśród nich wyróżniały się jasne napięte ścięgna i sieć długich purpurowych żył. Takie spustoszenie mógł wywołać mocniejszy uścisk.
— Wolałem cię uprzedzić — usprawiedliwił się słabo, pewnie, gdyby umiał się uśmiechać, zdobył się na coś pokroju krzywego grymasu. Teraz wyglądał trochę zbyt ponuro — Z tego powodu nigdy nie sądziłem, że jestem odpowiednim kandydatem.
Warui Shin'ya and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Nie dziwił się, że jarząca czujność kocich źrenic, jako pierwsza dostrzegła zbliżający się cień i jednocześnie - nieproszonego? gościa. Kusiło go paskudnie, nagle rozproszony, by pochylić się nad bielącym, acz nastroszonym kłębkiem, zapominając, że w żadnej formie nie było mu dane na dłużej poczuć gładkość zwierzęcego futra pod palcami. Ta duchowa, naturalnie przenikała materię. Ta cielesna, niosła ze sobą dziwną niechęć, niezależnie od upodobań Shogo do kociego towarzystwa. Niemal potrafił sobie wyobrazić, jak rozcapierzona łapka szykuje się do zamachu. Nim jednak zdecydował się zostać uwagą przy stworzeniu dłużej, prawdziwy cel jego wizyty, został zaalarmowany jego obecnością. Mówiła o tym, odrobinę tylko zmącona szarość śledzącego go spojrzenia. Niemal nieruchomo utkwionego w inicjacji zatrzymania czasu. Być może o to chodziło. I dlatego dawał mu czas na oswojenie się z makabryczną prezencją, pozbawioną uroków żywego ciała. Jeśli z czymś podobnym w ogóle można było się oswoić. Były pilot pół roku poświęcił na akceptację, nim zdobył pierwszy kontrakt. A wciąż, mimo wysiłku i upływu czasu, wierzgały w nim te same emocje, co wtedy. Echo dudnienia krwi, gniew żrący żyły i rozprzestrzeniający się ból, który przyćmiewał rozumienie któregokolwiek ze zmysłów. Ciało, dawało namiastkę kontroli - nad sobą i wyjącej gdzieś z tyłu głowy, bestii, niejako karykaturalnego przypomnienia od Śmierci - kim mógł się jeszcze stać. Jeśli wszystko wymknie mu się z rąk. Ye Lian, zatrzymał ten niekończący się upadek.
- Uważałem. Ktoś, na niższych piętrach, mógł. Ale był pijany - skontrolował wspomnienie przerażenia malującego się na poszarzałym obliczu jegomościa, nim Shogo zniknął mu z oczu. Zależało mu, by zadbać o dyskrecję tak samo, jak przyjacielowi. Nie mógł go narażać bardziej, niż robił to teraz - Nie sądzę, żeby chciał zapamiętać taką halucynację - podsumował lakonicznie, gubiąc wykrzywiony grymas, który posłużyć miał za obraz jego fałszywego rozbawienia. Pamiętał, by niepotrzebnie nie rozpraszać dziś swego przyszłego senkeshę. Znał go wystarczająco długo, by uchwycić pewność, że pozorna obojętność była lodową maską, narzuconą przez lata nie tylko wojskowej musztry. Nie bez przyczyny nosił miano Kōri. Gdyby nie znał prawdziwej tożsamości, wierzyłby w prawdziwość nadanego mu imienia.
Podszedł zgodnie z prośbą, nie reagując w żaden sposób na reakcje kocura, który ze zwierzęcą wprawą angażował zjeżoną sierść i mrukliwe, ostrzegawcze syczenie. Odwracało to uwagę słuszniej, niż ułożone na stoliku akcesoria, przez które prześlizgnął spojrzeniem, jak po narzędziach zbrodni. Jego zbrodni.
- Zależy od jego nasilenia - zmrużył ślepia, ujęty na moment wspomnieniem spalonego Mirai, tam otrzymał potężną dawkę czucia, na wielu możliwych płaszczyznach. Ból wliczał się w tę kawalkadę - ...ale jeśli miałbym się targować ze śmiercią, to powiedziałabym że po prostu czucie - zakończył wolno, skupiając tęczówki na błyszczące ostrze noża. Opadł na kolana, siadając naprzeciw jasnowłosego, w skupieniu większym chłonąć kolejne wyrazy. Wiedział. Znał proces. Wciąż odczuwał konsekwencje zerwanego tak niedawno kontraktu z - już nie jego - panią detektyw. Odległo huczenie palonych zmysłów i wiercące w niematerialności cierpienie, skutecznie trzymało go w pewności, co się wydarzyło. I co zrobił, pozbywając się ciała. Otoczka przeżyć, dawała jednak niecierpliwy spokój, gdy słuchał tłumaczeń byłego wojskowego. Nie odezwał się, czekając, aż mężczyzna skończy.
- Marnie ci idzie zniechęcanie - nie uśmiechnął się, ale skrząca w spojrzeniu, zielona zadra, rozdarła źrenicę jaśniej, nawet przez pryzmat półprzeźroczystości - ...do wojskowej musztry nie wrócimy, ale kilka treningów mogę ci przypomnieć...ku wzmocnieniu - przechylił głowę, w stronę, z której wciąż, ciurkiem, zalewając jedno oko, sunęła krew. W nieskończoność - za nisko się cenisz, Kōri - pochylił się nad szklanym stolikiem i gdyby mógł, wsparłby łokcie o przeźroczysty blat. Tłoczący się z serca, właściwie miejsca na nie, dym, na moment otulił ułożone schludnie przedmioty, jakby po kolei chciały liznąć ich faktury. I zostawić tam ślad.
- W takim razie i ja przyznam ci się do czegoś - uniósł dłoń, tylko po to, by przesunąć kciukiem tuż nad wysokością odkrytego ostrza, w niewidzialnym pragnieniu, by rozciąć opuszkę. Zobaczyć żywy już szkarłat - nie chciałem cię w to mieszać. Nie chciałem angażować kogokolwiek z przeszłości. Byłeś ostatnim żywym łącznikiem z tym co dobre - przerwał, by unieść ciało do pionu i przesunąć na miejsce obok jasnookiego, dużo bliżej, niż nakazywały konwenanse, ignorując nawet kociego obrońcę. Nachylił się do ucha - przeze mnie, tu jesteś - w strachu - Zbrukałem to dobro. Nie powinienem robić tego z Tobą - zakończył, odsuwając się i początkowo rozkładając ręce na boki, wskazując na swoją winę. W końcu uniósł lewą rękę, odwracając nieco ciało, dając i wyrwaną przestrzeń swemu medium. Zgarnął czarne pasma włosów, odsłaniając kark, w jakimś symbolicznym postanowieniu, oferowanej rangi naznaczenia.
- Tutaj - wskazał - gdy będziesz gotów.
but you do decide who owns who.
Warui Shin'ya and Ye Lian szaleją za tym postem.
— ... — zagryzł słowa, nim zebrał na nie w ogóle miejsce w przełyku. Dostrzegł, jak jadeitowe ślepia błądzą po stole; jak umykają po rozstawionych przyborach. Sam na nie spoglądnął. Wciąż napięty jak struna, wciąż pełny sprzecznych odczuć.
Gaza znajdowała się w świeżych opakowaniach, a biel schludnie zwiniętego bandaża rozjaśniała mroczny scenariusz; jak gdyby nabrała jasności zapalonej świeczki. Chociaż te też były obecne. Rozstawione na parapecie tuż za kanapą — ich malutkie ogniki przechylały się leciutko, a roztopiony wosk obejmował pomieszczenie przyjemną, łagodną wonią białych kwiatów.
— Już prawie zapomniałem, jak poprawnie trzymać ostrze.
Wypalił mimochodem na wzmiankę o wojskowym treningu. Później uniósł w zamyśleniu wzrok i przypatrywał się, jak makabryczna zjawa wstaje na nogi, jak przemyka obok stołu, jak ostatecznie siada na kanapie obok, sprawiając, że Bai Ze, zeskoczył przez oparcie i zatrzymując się w połowie pomieszczenia, wlepiał w nich swoje złote ślepia; głównie w Ye Liana, jakby nie do końca rozumiał, dlaczego jego właściciel na to pozwala; jakby sam doskonale wiedział, że to poważny układ; dla jednego z nich na pewno na całą wieczność.
Starał się nie pokazywać, że bliskość wysmarowanej krwią twarzy wywołała na ciele ciarki – nie ze względu na to, iż nigdy nie miał styczności z tak plugawym widokiem, ale dlatego, że w tej całej makabrze wciąż widział mężczyznę, z którym łączyły go wspólne wspomnienia. Nawet o Nim. Będąc blisko Shogo miał poczucie, że jest odrobinę bliżej Ichiru, nawet kiedy świadomość wylewała na głowę kubeł zimnej wody, kiedy tłumaczyła, że nie utrzymują przecież kontaktu. Nie mogli, ponieważ dla Shogo Kajitani umarł lata temu — przecież patrzył, jak grabarze zasypują świeży grób. Teraz kiedy Ye Lian zdawał sobie z tego sprawę, zastawiał się czy powinien zdradzić mu sekret o tym, że tak naprawdę Ichiru przeżył. On i jego młodszy brat.
Z kontemplacji wyrywał go niski szept. Poruszył odstające kosmyki blond włosów, zwłaszcza te przykrywające wrażliwy płatek ucha nabiegły odcieniem karmazynu. Wzrok Ye Liana wżynał się w blat szklanego stołu, ale nie dało się nie zauważyć, jak był skupiony, spięty, jak próbował z całych sił nie pokazywać po sobie słabości; wytrzymywać te drobne gesty z eleganckim profesjonalizm. Przytaknął lekko, a usta złapały cichy oddech.
— Nie zbrukałeś we mnie dobra, Hiasobi. — Czuł, że tylko ten wewnętrzny opór powstrzymuje go przed zdradzeniem największej tajemnicy; że zwątpił w siebie lata temu. — Życie naruszyło je już pod wieloma innymi względami. Mamy zwyczaj idealizować ludzi, przez pryzmat tego, jak się prezentują.
Może dlatego, kiedy Shogo obrócił się i odsłonił kark, Ye Lian jak we śnie prześledził tą jasną odkrytą skórę; poczuł na ramionach balast odpowiedzialności. Może dlatego odetchnął też mniej dyskretniej, aż oddech świsnął między wargami, a później zamrugał powiekami, jakby chciał wybudzić się ze snu. Sięgnął po nóż; jego ostrze rozbłysło w pomarańczowym świetle tańczących na ścianach płomieni świec. Następnie w chwilowym zawahaniu przycisnął brzytwę do opuszka palca. Poczuł chłód stali. Wiedział, że z rany wyleje się więcej krwi, niż zapewne obaj podejrzewają, ale kontrakty takie jak te, wymagały ofiary; podzielenia się częścią siebie, nawet jeśli trzeba było dobierać się do niej, niszcząc barierę ciała i duszy.
Pierwsza kropla krwi skapnęła na stół — w momencie, w którym brzęknął odkładany nóż. Druga upadła na podłogę, tworząc niesymetryczny kleks tuż przy jasnej skarpetce okrywającą stopę. Trzecia zawisła u czubka palca — znalazła się nad odsłoniętym niematerialnym karkiem. Kropla drgała. Zbierała napływający do pęcherza płyn. Ale ruch nadgarstka Ye Liana był płynny, nawet nie sprawił, że zechciała pęknąć. Najpierw delikatnym podmuchem narysował prostą linię, jakby jeszcze szkicował przed przystąpieniem do ostatecznego projektu. Kiedy jednak był gotowy krew upadła z naparstka, a smuga w magiczny sposób zatrzymała się na podziurawionym ciele, jakby właśnie w tym miejscu powstał pomiędzy nimi pomost, umożliwiający dokonanie wszelkich formalności.
Wetknął opuszek w tę krwawą plamę i przesuwał nim gładko raz w górę, raz w dół. Dwa znaki. Wystarczyło do tego kilka rozciągłych smagnięć, jakby zamiast palca trzymał w dłoni pędzel.
— Czujesz mój dotyk?
Zapytał głównie z ciekawości.
— Domniemywam, że nie znasz nawet znaczenia tych znaków — stwierdził, kreśląc ostatnie miękkie linie.
— Zapis — w dokładnym chińskim tłumaczeniu — oznacza liść lotosu. — Palec zatrzymał się na chłodnej tkance i oderwał od męskiego ciała. — Przyjmuje się, że roślina ta jest symbolem czystości, bo pomimo iż mnoży się w mulistych rzekach i jeziorach, kwiaty i liście nie są nigdy brudne. Odkryto w nich również naturalny mechanizm, zdolność do samoczyszczenia. Czasem zastanawiam się, czy może faktycznie wraz z tym imieniem nie otrzymałem tej wierzchniej pokrywy. Nawet ty patrzysz na mnie przez pryzmat przystępnego, porządnego wyglądu. To nim się w głównej mierze sugerujesz.
Mężczyzna odsunął się i sięgnął po gazę (zaszeleścił rozrywany papier). Przycisnął opatrunek do zranienia wskazującego palca, tamując krwawienie.
— Powinieneś wiedzieć, co będziesz nosić na skórze. — Odchrząknął cicho. — Sam myślałem o miejscu. — Tknął palcem serdecznym końcówek włosów po lewej stronie twarzy (tam gdzie były asymetrycznie dłuższe). Za uchem. — Tutaj.
Shogo Tomomi ubóstwia ten post.
Zdawało mu się kiedyś, że miał przed sobą kruchą, jak na warunki wojskowej rzeczywistości, istotę. Mylnie biorąc mierzony chłodem wzrok, za czystą słabość. Wszystko w nim mieniło się wymienioną czystością. Schludna bladość skóry, zawsze gładkie materiały noszonego munduru, sztywność zachowań, które topiły się się w lodowym pseudonimie, odsłaniając więcej niż można było sobie wyobrazić. Ostrość spostrzeżeni, kreacja bezbłędnych konkluzji, plany, które skutkowały sukcesem nawet w sytuacjach beznadziejnych. odnajdował zgubione nici, które on sam zdolny był zdeptać i zapomnieć. Zaufanie, przychodziło jak sen. Niepostrzeżenie topiło się w jego cieniu i rozumiało jego znaczenie dopiero, gdy światło i świadomość trącały powieki do uchylenie. I mimo to, nigdy nie przewidywał, że rozdzieleni przez czas, przez cudze śmierci, spotkają się znowu, splatani losami, których nie łączyła czerwień wstążkowego przeznaczenia. Ich krańce znaczyli sami szkarłatem krwi, wiążąc ze sobą w sposób, który dla śmiertelności nosił miano przekleństwa.
- Tego się nie zapomina - chrypiące upomnienie osiadło w gardle. Wstawał już, gdy mierzył się z szarością odbitego w oczach medium nieba - a nawet jeśli zapomnisz, będę przypominał tyle razy, ile zechcesz - tym razem obietnica, wciąż nisko brzmiąca, nadając tonowi charakteru wilczego mruczenia. Zapowiedź zmiany, szykowanego drapieżnie skoku, który kończył się dokładnie u boku wyznaczonego celu - Przypomnę i inne, zapomniane, wyparte, przysypane popiołem, wytarte - szeptał jeszcze, ciągnąc za sobą nienaturalną dla yurei miękkość. Zwodzącą jego samego, że potrafił byc taki rzeczywiście. I tylko smukłość dłoni należących do Liana, potrafiły teraz utrzymać ich pełgające - jak rozstawione wokół świec - płomienie - i kiedyś też zwrócę życie, którym mnie darujesz - cudza bliskość działa zawsze jak elektryzujący narkotyk. Z nieobliczalnością jego efektów, mierzył się codziennie. Nie bez przyczyny nosząc za sobą miano - igrającego z ogniem. Bo i ogniem były cudze emocje, wrażenia. Wszystko to co emanowało energią.
- Zgodzę się, Kori, ale pamiętajmy że to obusieczny miecz - ciepło oddechu zniknęło z policzka, nie poruszyło lekkością rozsypanych kolorem popioły pasm - Mamy też zwyczaj widzieć to, co potrafimy dostrzec - w głos wkradło się coś na kształt rozdrażnionego rozbawienia. Wiodąc w kierunku, którym były wojskowy już znał, być może też pozwalając rozproszyć otaczające ich napięcie. W końcu - dopóki człowiek nie zahaczył o śmierć, nie potrafił zajrzeć za jej zasłonę. Nie dostrzegał świata nadnaturalnego, pełnego kami, yokai i duchów - jak on.
Czuł się odsłonięty. Nigdy nie przeszkadzała mu nagość, a mimo to - przez krótką chwilę, odsłaniając miejsce, w którym miało powstać znamię kontraktu - czuł się paskudnie wręcz słaby. Oddawał się całkowicie woli przyjaciela, pozostawiając mu ostatni już - cień odmowy. Własne ślepia wbił w te kocie, oddalone, wpatrzone w pochylone sylwetki, dokładnie tak, jak patrzyło się na bolesne zjawisko. Drgniecie, niby impuls wcale niebijącego serca, przeszłego w momencie, gdy otuliła go woń krwi. dziwnym było przypomnieć sobie, jak kusząca wydawała mu się w tym momencie. Jak wampir na niekończącym się głodzie. Wari uniosły się, odsłaniając kły, odbijając jak w lustrze wyraz kociego syknięcia złości. Odwrotnie niż u Shogo, na którego - po raz pierwszy od utraty pierwszego kontraktu - poczuł ból. Przeszywający, wbijający w komórki. Brzydko pociągający, gdy przeszedł go dreszcz dotyku.
Czuł. Znowu.
- Tak
Westchnienie. Głębokie. I pełne napływającej ulgi.
- Nie. Ale... widzę - zmarszczył brwi, nie mogąc do końca opisać dojmującego wrażenia, jakie - swój początek miało właśnie w miejscu zetknięcia palców Ye Liana z jego skórą. Bo nie widział w najbardziej oczywistym znaczeniu. Odwrócony, nie miał fizycznej? możliwości by zajrzeć pod smukłość paliczków. A mimo to - w umyśle dostrzegał jarzący się czerwienią ślad, odcisk, który miał pozostać w miejscu nawet mimo potencjalnej niewidomości.
Trwał w pochyleniu jeszcze chwilę. Czuł, jak rozmazane drobiny - nawet mimo niewielkiej ilości, rozchodzą się falą przez koniuszki kończyn, wypełniając postać czymś na kształt skumulowanej, gotowej do werbalizacji energii. I słuchał wypowiadanego znaczenia, jak dawno zapominanej melodii, mrużył przy tym zielone ślepia w toczącym się niejako zaprzeczeniu. Co - mimo okoliczności - działało na niego kojąco. Znajomo. Kusiło, by wypalił zaraz niepoważnym komentarzem, przemycając ziarno prawdziwej opinii.
- Liść lotosu - powtórzył wolno, spoglądając w stronę rozmówcy. W kącikach mieściło się zgięcie, zalążek niedopowiedzianego parsknięcia - Chciałbyś, żebym się z Tobą zgodził? Czy zaprzeczył upierając, że jednak widzę więcej? - odpowiadał, przekręcając ciało, prostując plecy, znowu - jakby wynurzył się właśnie z wody i musiał chwycić oddech, nim coś wciągnie go znowu na dno. Coś wisiało w powietrzu, jak zbierająca burza. Ta nosiła się dziś w kolorze jadeitu.
- Dziękuję - padło czysto, bardziej miękko, zupełnie pozbawione początkowej wibracji. I jeszcze nim pisarz opuścił dłoń, nim oderwał opuszkę od miejsca za uchem, Tomomi, sięgnął własną, najpierw przykrywając tę delikatniejszą, pozbawioną żyłek blizn. Zahaczył kciukiem o jasne pasma, zaskoczony, jak miękkie były - Będzie ci pasowało - rzucił niejednoznacznie, w końcu uwalniając ujęcie i sięgając po ostrze, które zwinnie obrócił między palcami. Gdy odkładał metal, szkarłat kuł cięciem miękka część wnętrza ręki. W miejscu, do którego sięgnął opuszką palcat tej samej ręki. Wolną ręką wsunął najpierw pod szczękę, postem sięgając skroni i odsłaniając miejsce, gdzie - tym razem to on rozciągnął kilka znajomych, bo tworzących jego tożsamość - szkarłatnych kresek. Im bliżej końca był, tym materia nabierała mocy. Ten sam posmak cierpienia, który dusił go w duchowej formie, ustąpił miejsca piekącej fali cielesności, wrzynającej się miedzy kości, mięśnie, skórę. Pochylił głowę nisko, pieczętując ostatni znak ciepłem żywego oddechu. Dudnienie serca zalało pustkę, która wylotem - jeszcze dwa odurzenia wcześniej - znaczyło dymiącą pierś.
- Wróciłem - szepnął, w końcu odsuwając głowę, potem i ręką, którą finalnym gestem, poprawił wilgotne nici włosów, od nieproszonego maźnięcia - Oficjalnie, mogę powiedzieć, że należę do ciebie - do oczu, do ust, do zawadiackiego tonu - wróciła zgubiona do tej pory rezolutność. Tak różna od dotychczasowej aury. Sam, zamiast sięgnąć po gazę, okrywając bielą płytkie cięcie, podsunął nadgarstek i wnętrze ręki pod usta. Nie zawahał się, zgarniając rozmazane krople na język.
Zreflektował się po chwili.
- Jak się czujesz?
@Ye Lian
but you do decide who owns who.
Ye Lian ubóstwia ten post.