Rynek główny znajduje się w najbardziej centralnej części miasta, jakby niegdyś to od tego miejsca zaczęto stawianie budynków, które otaczają wielki plac. Ów jest poświęcony głównie celom rozrywkowym, a każdego dnia przewijają się przez niego tłumy przechodniów. Ruch samochodów jest tu znacznie mniejszy – kierowcy raczej omijają najbliższe okolice rynku ze względu na duże ograniczenia prędkości i zbyt duże opóźnienia w ruchu spowodowane ciągłą obecnością pieszych na pasach. Jest to jednak idealne miejsce na spacery, zwłaszcza podczas wszelakich świąt, ponieważ władze miasta dbają o to, by akurat tu nie brakowało tematycznych motywów związanych z różnymi okazjami. Wśród kolorowych świateł licznych neonów, szczególnie wieczorami, można dostrzec prawdziwą magię tego miejsca, które zdaje się ożywać bardziej niż za dnia. Mieszkańcy Fukkatsu cenią sobie spacery po rynku i nic dziwnego – dookoła niego można znaleźć dosłownie wszystko. W powietrzu zawsze unoszą się zapachy jedzenia, które zapraszają spacerowiczów w progi restauracji, większość sklepów tu otwarta jest przez całą dobę, a skręciwszy w odpowiednie uliczki, nawet ci, którzy cenią sobie większą kameralność, znajdą coś dla siebie w podziemnych, wyciszonych klubach czy w salonach rozrywki.
Śniegi na dobre przykryły szerokie ulice Fukkatsu. Skrupulatnie zgarniane przez ciężkie, dudniące późnymi wieczorami pługi gromadziły zaspy na granicach asfaltu i chodników. Z dnia na dzień śmiech ludzi był coraz donośniejszy. Niektórzy powiedzieliby, że radosny. W harmonogramie następnych dni zdawały się mnożyć oferty świątecznych aktywności, które płowiły się w migoczących, małych jak świetliki neonach. To, co na zachodzie świata uznawano za czas wigilijny, bezpośrednio powiązany z chrześcijańską religią, w Japonii miało zdecydowanie inny wydźwięk. Ten przypisywany amerykańskim walentynkom.
Miałki uśmiech pełznie przez wąskie usta, gdy absurd dzisiejszego dnia uderza z podwojoną siłą. Ile razy był już w podobnych sytuacjach? Nie jest w stanie zliczyć, gdzie wspomnienia jego, tak teraz nieistotne w stosunku do zaplanowanego spotkania, rozmywają się. Ostatnie tygodnie przeszywane były krótkimi rozmowami, spotkaniami na kawę tuż po jego zajęciach a raz jeden jedyny zawędrował pod drzwi pubu, w którym Heizō pracował. Szybko zeń uciekł, gdy goniła szkoła, edukacyjne zaległości, ale i klanowe obowiązki, które od ostatniego ataku w Asakurze zdawały się piętrzyć. Mimo to nastrój Rainera utrzymywał się na poziomie neutralnym, jeśli nie pokusić się o stwierdzenie, że w poszczególnych momentach bywał radosny. Dziwne, piętrzące się pod klatką piersiową uczucie spokoju, paradoksalnie, z czasem zaczęło przerażać. Kawałek po kawałku wgryzać się w kości i weń wlewać płynny stres. Za spokojnie. Na tyle, że ani ojciec, ani matka nie drążyli tematu jego zniknięć, jakby nie wiedzieli bądź, co było bardziej prawdopodobne, wiedzieli, ale wstrzymywali gwałtowniejsze reakcje. Rainer udawał, że wszystko jest okej; że nie brodzi w majakach wymalowanej pod czaszką wizji drugiego chłopca i że, po raz pierwszy od dawna, najzwyczajniej w świecie wpełzł w zdrowy rodzaj relacji. Przestał śledzić ruchy poszczególnych członków klanu, trzymanym w akwarium mrowiskiem zajmował się na tyle, na ile owady potrzebowały. Więcej biegał, a że pogoda bywała uciążliwą, to w pokoju zamontował bieżnię. Rozkochiwał w sobie muzykę i ją też miłował, by przy nutach raz porywczych, raz niemal dogorywających, doceniać ruszające się ciało. Tylko wtedy, w momentach pełnego na ćwiczeniach skupieniu, odpływał na dobre. Wdech, wydech, wdech, wydech. Proste plecy, odpowiednio zgięte ręce, naciągnięte mięśnie. Należało ciała pilnować, by te nieświadomie się nie rozpadło. Być uważnym, nie ufać i kontrolować.
Krok jednak gubił. Nie często, bo wraz z przecinającymi dyscyplinę myślami a te o charakterze złowieszczym jak gadzi jad, ale zdarzało się. A gdy już wpadał w wir niekontrolowanych wspomnień, zatrzymywał urządzenie, łapał o jej rozgrzany godzinną aktywnością metal i dyszał ciężko. Ile tak biegł? Ciche przekleństwa starały się stawiać kropkę pod wsiąkniętego do głowy myśl-intruza, ale nie działało. Kalka rozmowy sprzed niespełna miesiąca mierziła gwałtownie pompujące serce. Oddzwonił, jak końskie kopyta o krzywiznę potylicy stukały niedopowiedzenia. Ale nie to było najgorszym. Nie sama akcja a słowa je komentujące.
— Niepotrzebnie, heh — wycedza teraz, jak wycedzić powinien wtedy. Ale, zamiast słów wylewających się z gardła, zamilkł przy czymś ostrym rozrywającym skórę na klatce piersiowej.
To przeszłość, Rainer; to już nieważne; było minęło. Dlaczego oni wszyscy, dlaczego on — sam Heizō — nie widział czegoś więcej w krótkim, bardzo prostym oddzwoniłeś? Aż w końcu, dlaczego nikt, tak jak Seiwa, nie żyje niczym notatnik z wyrywanymi kartkami? Te, które nieodpowiadają wyrwać i spalić. Skoro to przeszłość to dlaczego wciąż jej jeszcze pilnujesz? Nie pozwalasz spłonąć wraz z bólem, który niosą wspomnienia? Schodzi z bieżni i sięga szklanej butelki z zimną, falującą weń wodą. Pierwszy łyk. I byłby pewien, że, napomknięte przez Hattoriego, granie na dwa fronty, byłoby łatwiejsze. Bo wyeliminowanie rzeczywistości, tego, co dzieje się teraz, jest łatwiejsze. Woda opada na rozgrzane biegiem, ale i nagłą złością gardło. Podirytowanie parsknięcie i czubek języka szukający ostrości prawego kła. Niemożliwe, że tego nie widział. Przecież dostrzegł u Hattoriego tę pauzę; sekundowe zatrzymanie się w czasie na przemielenie jednego z niewygodnych wspomnień. Byłoby łatwiej, gdybyś pozwolił mu, Heizō, zetrzeć przeszłość jednym ruchem kciuka. To serce na kartce złamać, krzywe cyferki z numeru wygiąć wraz z właściciela kręgosłupem. Do skroni dobija się ból głowy, który stara się rozmasować. Odchodzi od bieżni, rozsuwa przymknięte shoji i staje przy łóżku. Na starannie ułożonej pościeli leżą opakowania z tabletkami przeciwbólowymi. Połyka dwie z nich. Ale, skoro poprosił, da mu szansę. Ekran telefonu wygasza się na przepisanym z kartki numerze.
— Cholera — mruczy cicho.
Rynek Fukkatsu tętni życiem. Dosłownie, bo pod stopami wyczuwalny rytm miasta, gdy zewsząd pootwierane knajpy nachodzone są przez rzesze głośnych nastolatków. Nie przepada za tłumami. Tutaj, jak i na uczelni. Wolał przestrzenie spokojniejsze, intymne; takie, które nie zawierały w sobie kolorowych rozpraszaczy ani spojrzeń. A tych, tuż po rozwarciu samochodowych drzwi, widzi sporo. Czarne, błyszczące na tle opadniętego świeżo śniegu auto, oddala się w stronę rezydencji. Sam Rainer staje w miejscu i z miną co najmniej nieprzystępną, ale w przypadku publiki będącej zawsze tą samą — oddaloną od aktualnych zdarzeń, zdawałoby się, że niemiłą, sięga telefonu. Ostatnią przecznicę postanowił przejść samotnie, by z czystej ciekawości osadzić wzrok na twarzach innych. Sam swoją przyozdobił ciemnymi okularami, które wygłuszały kolory dla i tak już zmęczonych oczu. Na nogach kasztanowe, proste spodnie sięgające białych, sportowych butów oraz do tych pasująca koszula, którą rozpiął na połowę piersi. Zanim jednak roznegliżuje obojczyki, zdjąć musi i sporą, puchową kurtkę w kolorze grafitu oraz szalik szczelnie okalający wciąż nie do końca wyleczone gardło.
Pierwsze kroki ku wskazanemu w esemesie miejscu towarzyszą słuchawkom wkładanym w uszy. Po to, by zgrabnie ominąć fale słów nawiedzających ulice takie, jak ta. Głośnych, niepotrzebnych, i r y t u j ą c y c h. Większość zebranych na rynku osób mija go bez większej uwagi, ale znajdują się trzy, może cztery, które na chłopcu zawieszą wpierw wzrok ciekawski, by ten przeszedł w widoczny grymas. Uśmiecha się ku nim a i jednego znajomego pozdrawia uniesioną ręką. W gardle perli się rozbawienie, na które pozwala sobie za każdym razem, gdy ktoś zostawia na nim brudne spojrzenie. A oczy tychże osób utytłane w marności, nic nieznaczące, miałkie, n u d n e. Dlatego drwina. Uśmiech żłobi ten nienawistny, nienaturalny dla ciała dołeczek w lewym policzku, by puszczona w słuchawkach muzyka nadała szybsze tempo dla nóg.
Widzi go chwilę później. Jak senny powidok pokryty przyciemnianą taśmą filmową. Kąciki ust ponownie sięgają wyżej, ale tym razem jest to uśmiech lisi, częściowo zuchwały. Kiwa głową już z daleka, ale nie przyspiesza. Wraz z rytmem piosenki podchodzi do drugiego ciała chwilę później.
— Heizō — mówi wraz z dłonią chwytającą materiał szalika Hattoriego, by poluźnić go na tyle, na ile pozwoli szybki ruch palców. Gdy spod bawełny wysupła się fragment aorty, pozostawia na zimnej skórze rozgrzany oddechem pocałunek.
Pięć. Piąte spojrzenie zerka na niego w tej właśnie chwili, gdy nachylony nad drugim ciałem, dostrzega mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat. Jest on niski, ma zgrabiałe palce i nos ścielony czerwienią wykwitłą od niskiej temperatury. Oczy duże jak denko ceramicznej miseczki i grymas niczym nóż tnący niewinność gestu. Rainer zatrzymuje się i znad ramienia mówi ku mężczyźnie głosem mającym podjudzającą nutę:
— Jakiś problem? — pyta z tonem formalnym, acz i komediowo prześmiewczym. — Znamy się?
Mężczyzna nie odpowiada. Nie od razu. Rusza dalej. Poręcze trzymanych przez mężczyznę kwiatów na nowo skłania się ku chodnikowi.
— Jebani Minamoto — szepce nieznajomy a uśmiech Rainera spływa do napiętej uwagi.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Niespełna miesiąc temu obiecał mu, że porobią coś w ciągu dnia, ale nie mógł dotrzymać tej obietnicy. Sen zmorzył go jeszcze na kilka godzin, gdy zaledwie przewrócił się na drugi bok, ale po pracy do późna nie można było mieć mu tego za złe. Gdy obudził się koło południa, zrobił to gwałtownie, ale ulga przyszła wraz ze świadomością, że na zewnątrz wciąż było jasno. Był tylko jeszcze jeden problem – nie miał jeszcze pomysłu, a poza tym nie sądził, że wypadało wybierać się na spotkanie z pustymi rękami. Jeśli Heizo znał się na czymś wyjątkowo źle, to z pewnością było to robienie prezentów i być może stąd w głównej mierze wywodziła się niechęć do ich przyjmowania. Jasne, Rainer miał wobec niego inne plany rekompensaty, ale Hattori nie zamierzał porzucić planu podarowania mu czegoś od siebie. Chociaż już samo wymyślenie czegoś właściwego przyprawiało go o ból głowy.
A czasu było coraz mniej.
Dokładnie tak, jak go tego nauczyła. Końcem namoczonego czarnym tuszem pióra starannie nakreślił znaki na niewielkim, równo przyciętym skrawku papieru. Wraz z każdym zapisanym symbolem odczekiwał chwilę, by atrament wysechł, nie chcąc przypadkiem rozmazać go palcami, którymi przytrzymywał drobne rogi karteczki. Rzadko kiedy był aż tak dokładny w swoich działaniach, ale teraz odtwarzał w swoich ruchach skupienie, które towarzyszyło jego babci, gdy tłumacząc co robi, z uwagą przelewała słowa modlitwy na papier. Nigdy nie pozwalała spojrzeć na to, co właściwie było tam napisane – szczegóły tej techniki zgłębił dopiero później, gdy wreszcie przyszło mu uwierzyć w to, że takie drobiazgi rzeczywiście są w stanie przynieść ochronę. Jedynie sam twórca powinien wiedzieć, co znajdowało się na kartce, przelewając na nią swoją intencję, dlatego nie wierzył w masowo sprzedawane turystom amulety. Nie sądził, by w ich przypadku zawracano sobie głowę tym, czy faktycznie przyniosą kupującemu szczęście. Stara Chisato była tego samego zdania i dobrze pamiętał jej oburzenie, gdy pewnego dnia napomknął, że widział mnóstwo podobnych sakiewek na stoisku przy świątyni. Komercyjna bzdura – tak to nazywała, bełkocząc z niezapalonym papierosem pomiędzy ustami. I dlatego uszyty woreczek, który leżał na jego biurku różnił się od tych kolorowych, zdobionych całą masą haftowanych ornamentów. Przez gładki, czarny materiał przeciągnięto białą nić, która na trwałe uformowała na nim wyraz yakuyoke. Tę część procesu lubił najmniej, bo operowanie igłą na tak niewielkiej powierzchni było niewygodne dla męskich rąk. W momencie nieuwagi wbił sobie w palec szpikulec mikroskopijnego narzędzia, a gdy niewielka kropla krwi wykwitła na jego palcu, wsunął go pomiędzy usta, ledwo co wyczuwając na języku metaliczny posmak. Przeżyje. Chwyciwszy za brzeg kartki, poruszył nią, by przyspieszyć proces schnięcia tuszu, gdy prawie wszystko było już gotowe. Pokryty znakami papier wsunął ostrożnie do niewielkiej sakiewki, starając się go nie zgiąć. Przy dnie, pod warstwą materiału pod palcami można było wyczuć coś sypkiego. Sól, która w ogólnych wierzeniach miała oczyszczać, a w tym przypadku potęgować też ochronną intencję. Wreszcie srebrny sznurek przypieczętował zaklęcie, gdy najpierw jedynie przewiązał go w estetycznym splocie, a na koniec – dla większej ochrony zawartości woreczka – dyskretnie przeszył go nitką, by zwalczyć pokusę otwierania sakiewki.
Omamori powinno pozostać zamknięte.
Na miejscu zjawił się niewiele przed czasem, ubrany w dużo bardziej codzienny strój, jakby pozwolenie sobie na tę swobodę było przywilejem spotkania się z kimś, kogo już trochę znasz i przy kim możesz odejść od sztywnych ram, w które musisz wpasowywać się w środowisku pracy. Jak zawsze starał się być odpowiednio zadbany; jego włosy były starannie ułożone, a dookoła niego unosił się ten charakterystyczny zapach lekkich, męskich perfum. Spodziewał się, że tego dnia na mieście zgromadzą się tłumy, ale jednocześnie o tej porze roku nie było lepszej opcji. Rynek mienił się kolorowymi światłami i na szczęście był na tyle spory, że udało mu się przemierzyć go bez niepotrzebnego zderzania się z innymi przechodniami. Nie poświęcał większej uwagi ludziom dookoła. Z rękami upchniętymi w kieszenie płaszcza, by nie marzły, owinięty szalikiem aż pod sam nos – nauczony ostatnimi wydarzeniami – wpatrywał się w migoczące lampki, którymi ozdobiono wielki plac otoczony budynkami. Na jakiś czas mimowolnie pogrążył się w zamyśleniu, tracąc przy tym poczucie czasu.
Dopiero dźwięk własnego imienia ściągnął go z powrotem do rzeczywistości. Wcześniej do bólu poważny wyraz oczu, momentalnie przemienił się w nieco radośniejszy, gdy powieki zmrużyły się nieznacznie wraz z uśmiechem, który lekko wykrzywił usta pod grubym szalikiem. Ten nie ukrył się jednak na długo, gdy jednym ruchem Seiwa zsunął materiał z jego twarzy. Nie oponował, bo od ostatniego czasu dużo chętniej przyjmował pocałunki przy każdym spotkaniu, które udało im się uskutecznić. Korzystając z okazji, przysunął usta do skroni chłopaka, równie rozgrzanym powietrzem rozdmuchując kilka plączących się na niej kosmyków, zanim musnął dosięgnął ustami zimnej skóry tuż nad zausznikiem ciemnych okularów.
„Jakiś problem?”
Uśmiech spełzł z chłopięcych ust, ustępując miejsca niememu zapytaniu. Cofnąwszy głowę, od razu spostrzegł, że pytanie nie było skierowane do niego. Choć oczy Rainera przysłonięte były ciemnymi szkłami, Heizo powiódł spojrzeniem ku miejscu, w które spoglądał, dosięgając nim wyjątkowo niezadowolonego mężczyzny. Starał się nie żywić niechęci do konkretnych grup społecznych – chociaż nie zawsze mu się to udawało – i dlatego nie wziął pod uwagę ewentualnej niechęci, którą ludzie żywili do klanu Minamoto. Tym razem ciężko było się obejść bez gorzkiego przeświadczenia, że słowna zaczepka mężczyzny, uderzyła w niego personalnie, a niesmak, który wymalował się na jego twarzy był ciężki do przeoczenia. Był jednak daleki od jakiejkolwiek chęci prowokowania awantury. Cały jego komentarz ograniczył się do dezaprobującego pokręcenia głową, bo najwidoczniej takie zachowania uważał za typowe dla ograniczonych umysłowo ludzi.
— Prawie zapomniałem, że spotykam się z celebrytą tego miasta — rzucił, ale zamiast urazy czy niechęci, w jego głosie pobrzmiewała łagodność. Niekierowany ogólnymi uprzedzeniami, traktował Rainera jako odrębną jednostkę i teraz, gdy dookoła przebłyskiwało jeszcze więcej niechętnych spojrzeń, przestał na nie patrzeć tak, jak zwykle nie spoglądał ku złym duchom tłoczącym się dookoła, by odebrać im prawo istnienia. — Wybacz, nie przemyślałem tego. Jeśli będą za bardzo się naprzykrzać, możemy pójść w inne miejsce.
Odsunąwszy się lekko, ujął palcami ciemne okulary, by zsunąć je z chłopięcego nosa. Srebrne tęczówki z uwagą skupiły swoje spojrzenie na tych ciemnych, jakby badał, czy przebywanie w tym miejscu było dla niego uciążliwe. Jeśli zamierzał zaprzeczyć, Hattori przynajmniej liczył na to, że wyczuje kłamstwo. Złożył okulary i powoli wsunął je do kieszeni jego kurtki, jakby Seiwa już wcześniej nieświadomie dał mu ten przywilej. Z powracającym na usta uśmiechem, który był zaledwie cieniem malującym się na wargach, przypomniał sobie, że ten krótki incydent nie pozwolił im na odpowiednie przywitanie. Nie bacząc na tłumy dookoła, przysunął się bliżej, zimnymi dłońmi ujmując jego twarz, by zamknąć ją w niezbyt silnym, ale zdecydowanym uścisku. Kciukami przesunął po gładkiej skórze policzków, sunąc nimi ku zarysowanej pod skórą kości żuchwy, gdzie wzmocnił nacisk, zanim przysunął własne usta do jego ust. Pocałunek był krótki i wyraźnie zaczepny. Celowo nie chciał go przedłużać, jakby ten był jedynie zaczątkiem wieczornych planów. Przygryzłszy dolną wargę chłopaka tak, by pozostawiona w tym miejscu bolesna pamiątka drażniła go jeszcze przez chwilę, wyprostował się i uniósł brew, starannie poprawiając szalik na jego szyi, bo przecież od samego początku chodziło tylko o ten niewinny gest. I gdyby nie te zawadiackie kurwiki w oczach – choć twarz skąpaną miał już w spokoju – byłby całkiem wiarygodny. Nie to, żeby szczególnie starał się taki być. Jeśli na czymś w tym momencie szczególnie mu zależało, to na skierowaniu całej uwagi na siebie. Nie przyszli tu po to, by zawracać sobie dupę niezadowolonymi przechodniami.
— Jakieś specjalne życzenia? Pomyślałem, żeby na początek zjeść coś w jednej z tych spokojniejszych restauracji.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
— Nie uważam, że jest to naprzykrzanie się — mówi łagodnie i wolno, kierując prawy policzek ku nieco uniesionemu barkowi. — Poza tym przyzwyczaiłem się.
Czy nie tak było najwygodniej? Na ręce przyjąć konsekwencje bycia częścią potężnego klanu Minamoto, ale i z satysfakcją opinię rodu rozszarpywać. Wrogie spojrzenia mieszkańców miasta nie tyczyły się więc tylko pochodzenia Rainera, ale i czynów, które sam chłopiec popełnił. Gnieździł się w tym wszystkim pewien rodzaj fetyszyzowanej przez Seiwę swobody. Przyjemne mrowienie nachodziło wraz ze świadomością, że rozpoznawalność, którą zyskał na tle pozostałych twarzy z klanu, tyczyła się nie nazwiska a faktu, że to umiejętnie zszargał.
— Nie przejmuj się. — Wypowiedź zakończona zostaje krótkim, rozbawionym parsknięciem towarzyszącym delikatnemu uśmiechowi. Ten zaraz niknie w wyraźnym niezrozumieniu, gdy po długości nosa sunie metal oprawek. Pozbawiony ciemnych szkieł krzywi się ku światłom wpadającym pod nagle opadnięte powieki. I oponowałby, gdyby nie dłoń wnet chwytająca spiętą szczękę i usta kradnące z jego własnych niewygodę. Krótkie, miałkie syknięcie ucieka spomiędzy rozchylonych warg, gdy dolna zostaje boleśnie ugryziona. Cmoka w nagłym rozdrażnieniu, ale i przy cieple panoszącym się za uszami, dodaje: — Zapamiętam to. — Groźba odbija się przy cichym śmiechu; jak płatek śniegu nagle rozpuszcza się za sprawą ciepłego oddechu.
Miasto skąpane jest w uroczej, kochliwej atmosferze młodych, którzy w pierwszych miłosnych podrygach w onieśmieleniu sięgają drugich ciał, przyjmują nieznane dusze w swoje myśli i dają się, tak prosto, oszukać rytmom własnych serc. Ale on, kiedy mięsień w klatce zaczyna bić mocniej, jest czujniejszy. Bo choć krew krąży szybciej, to i rozwaga wyprzedza miłosne fantazje. Nakazuje pilnować sytuacji i dbać, by oczy tamtego nie uciekły dalej. Rainer nie odpowiada a jeszcze przy krótkiej chwili zawieszenia patrzy ku tęczówkom drugiego chłopca i stara się, tak bardzo próbuje, dostrzec w nich coś więcej niż szczerość. Klisze z podobnych sytuacji z przeszłości Heizō; w porzuconym na ustach posmaku pocałunku wyczuć aromat obcy. Ten, który pozostawiony został dawniej. Przez kogoś, kto ujmował twarz Hattoriego przed nim, kto opuszkami niegodnymi tak gładkich policzków pogwałcał chłopca cielesność. Spierzchnięte od zimna wargi zostają zwilżone językiem.
— Zjem wszystko — odpowiada cicho i zerka za siebie, jakby właśnie tam kryła się wskazana przez Heizō restauracja.
Przestrzeń knajpy jest spora, ale zajęta na tyle, że zdaje się być dużo mniejszą. Trzy pomieszczenia zawierają boksy podzielone wysokimi ścianami zieleni. Po metalowych prętach pnie się ciemny bluszcz o fioletowych kwiatach. Rainer kurtkę zdejmuje już na wejściu. Kawowy kolor narzuconych na ciało materiałów zdaje się współgrać z ziemistymi barwami stołów i wygodnych, przypominających fotele krzeseł. Wzdycha, gdy dopadają go przypadkowe spojrzenia zebranych, więc własne tęczówki kieruje ku Heizō. Będąc częścią tłumu nie czuje się pewnie, choć zawahanie chowa w dłoniach wciśniętych w kieszenie spodni i oczach zbyt neutralnych, by uznać je za zwyczajowe, codzienne Seiwy spojrzenie. Wyraz podobny tym, które towarzyszyły publicznym wystąpieniom, obchodzonym w klanie świętom. Wnętrze lewego policzka zostaje przygryzione, gdy kelner prowadzi ich dwójkę do jednego ze stolików. Seiwa nie mówi zbyt wiele. Pozwala Hattoriemu zająć się rozmową z obsługą, wybrać dla siebie danie przy pojedynczych z jego strony wskazówkach. Toczące się pod językiem pytanie nie chce zostać połkniętym. Wiruje też i w zakleszczonych na Heizō oczach, ale nie pozwala zdaniu ulecieć zbyt szybko. Zakłada nogę na nogę, odchyla klatkę piersiową, by dla ugruntowania znaleźć oparcie w masywnym krześle.
— Mam coś dla ciebie — mówi, by niewygodnym pytaniom dać moment na ucieczkę. Dyskomfort kotłujący się w okolicach serca pozostawia samemu sobie, by prawą dłonią sięgnąć małego kartonika. Przy wolnym, uważnym geście pozostawia prezent na blacie postawionego pomiędzy nimi stołu. Za daleko. Za daleko, bo chciałby ręce chłopca ująć w własne a w międzyczasie słodycz skrytego w opakowaniu prezentu wsunąć między tamtego wargi, przypieczętować je wyjaśniającym słowem i ustami osiadającymi na tych drugich. Tęsknota za dotykiem jest chwilowa. Zaraz znika. Wie jednak, że przy następnej zachciance wróci silniejszą. — Podczas tamtego balu rozdawali pudrowe mochi. Nie najlepsze. Pomyślałem, że skoro i tak nie miałeś dobrego wtedy wieczora, to nie zdążyłeś niczego spróbować. W każdym razie te ciastka są na pewno dużo lepsze.
Milknie na dłuższy moment.
— Z tym prezentem chyba nie przesadziłem, co? — Uśmiecha się słabo, ale jest to rozbawienie przykrywające realną niewiedzę i wyczekujące na osąd, czy aby na pewno nie popełnił kolejnego faux pas.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Oczywiście. Do takich sytuacji można było się przyzwyczaić. Były stosunkowo niegroźne, gdy ludzie żywili niechęć, ale jednocześnie bali się bezpośredniej konfrontacji. Mimo tego Heizo ściągnął brwi, bo zapewnienia Rainera nie do końca go przekonały i to zwątpienie wielkimi literami wypisane miał w swoich oczach, gdy znów spoglądał na chłopaka.
— Mam nadzieję, że na spojrzeniach i nieszkodliwych docinkach się kończy — stwierdził i chociaż po chwili pokręcił głową, jakby sam chciał porzucić ten temat lub przynajmniej samą myśl o tym, że bywało gorzej, chciał jeszcze w tej ostatniej chwili doszukać się potwierdzenia dla swoich słów. Upewnić się, że może – choć wcale nie było to bezpodstawne – był tylko przewrażliwiony.
„Nie przejmuj się.”
Parsknął krótko, bo polecenie wydało mu się absurdalne. Pokiwał jednak głową, przyjmując je do wiadomości, bo równie absurdalne było to, że przejęcie faktycznie się pojawiło. Nie chodziło tu o przejęcie obserwującym ich tłumem. Nie. Przejęcie to miało formę szczerego zmartwienia, które pojawiało się, gdy zwyczajnie zaczynało ci na czymś lub na kimś zależeć. I był to jeden z mniej przyjemnych odcinków na trasie emocjonalnego rollercoastera. Moment, w którym – choć jeszcze nic się nie wydarzyło – umysł sam podpowiada najczarniejsze scenariusze, by nocą spędzać sen z powiek; by zwyczajnie dać znać, że znów masz przejebane, bo otworzyłeś drzwi. A jednak akceptował to słodko-gorzkie uczucie przejmowania się, które Seiwa już od jakiegoś czasu podsycał. Było nieuniknione, bo zazwyczaj pojawiało się, gdy ktoś zaczynał gościć w życiu jako stały element codzienności. Nie przejmuj się. Cały problem w tym, że świadomość przejmowania się jedynie w nim narosła, a odruchowo złożony na chłopięcych ustach pocałunek był tego deklaracją, choć na razie oczywistą tylko dla Hattoriego.
— Na to liczyłem — odpowiedział, pozwalając sobie na nutę zgryźliwości. Nie obsypywał go gestami, by po ich kolejnym spotkaniu odejść w niepamięć czy dać się zastąpić, choć podobne obawy nie mąciły jego myśli. Nie był to przejaw godnej podziwu pewności siebie ani absolutna wiara w bycie niezastąpionym – raczej pełna świadomość tego, że głupotą jest z góry zakładać, jak wiele rzeczy może pójść nie tak.
Od dłuższego czasu był zbyt uważny, by chwila zawahania umknęła jego spojrzeniu. Nie wiedział, kiedy dokładniej zaczął podejmować próby wydobywania tego, co starano się przed nim ukryć – a raczej tego, co akurat Seiwa próbował zamknąć w sobie – ale od niedawna byle dłużące się milczenie czy zbyt długo zawieszone spojrzenie było dla niego kolejną zagadką do rozwikłania. Ale nie taką, którą mógł rozwiązać za sprawą nachalnych pytań. Dlatego teraz przechylił nieznacznie głowę na bok, gestem tym dając chłopakowi do zrozumienia, że chce się upewnić, czy wszystko w porządku, bo przecież nie rozumiał, dlaczego cokolwiek miałoby być nie tak. Miał za to świadomość, że środek rynku nie był odpowiednim miejscem na rozmowy.
Kiwnął głową, unosząc kącik ust w nieco niepewnym półuśmiechu, bo nowe spostrzeżenia nie dawały mu spokoju. Na razie nie odezwał się ani słowem i zamiast tego, jakby w próbie rozluźnienia atmosfery, trącił ramieniem chłopięce ramię, gdy wyminął go, by skierować swoje kroki do pobliskiej restauracji.
Ciepło wypełniające wnętrze osiadło na zmarzniętych policzkach. Przekroczywszy próg lokalu, od razu zsunął z szyi szalik i zwinął go niedbale, zanim rozpiął płaszcz. Wyczuwalny ciężar spojrzeń zdawał się nie robić na nim wrażenia, bo i przez wszystkie lata pracy w tłumie, zdążył przywyknąć do tego, że ludzie mieli tendencję do gapienia się, tyle że rzadko kiedy robili to kierowani nieuzasadnioną wrogością. Wyobraziwszy sobie, że ta sytuacja niczym nie różni się od innych, skupił się na kelnerze, który w swoim zapracowaniu nieszczególnie zawracał sobie głowę tym, kogo prowadzi do stolika. Musiał zresztą zachować właściwy profesjonalizm, z którym także już w niedługim czasie przyjął zamówienie. Heizo nie zastanawiał się długo nad wyborem odpowiedniego posiłku – widniejący w karcie dań gyūdon przekonał go od razu. Wcześniej upewnił się jedynie, czy danie odpowiada też czarnowłosemu. Chwilę później odprowadził pracownika knajpy wzrokiem, jakby upewniał się, że jest już wystarczająco daleko, by im nie przeszkadzać. Gdy srebrne tęczówki na nowo zatrzymały swoje spojrzenie na twarzy Rainera, rozchylił usta, ale nie zdążyło wydobyć się z nich żadne słowo. Niezadane pytanie nie zniknęło i cały czas krążyło po jego głowie, teraz zagłuszone jedynie niespodziewanym odzewem Seiwy.
„Mam coś dla ciebie.”
W spojrzeniu Hattoriego zawitała znajoma iskra pobłażliwości. Nic dziwnego, skoro już uprzedzał, jak wielki problem stanowiło dla niego przyjmowanie prezentów, zwłaszcza że jeszcze nie miał okazji odwdzięczyć się za poprzedni podarunek. Ale trudno było nie zauważyć, że tym razem z mniejszym oporem przyjrzał się postawionemu na blacie pudełku. Był to już trzeci raz, gdy Rainer decydował się coś dla niego zrobić – wystarczająco dużo, by Heizo zdał sobie sprawę, że najwidoczniej tak już miał.
— Nic cię nie powstrzyma? — spytał zgryźliwie, ale i z nutą łagodności, która gościła też w jego jasnych oczach. Szybko jednak zastąpiło ją zaskoczenie, bo sam już prawie zapomniał o minionym wydarzeniu. Wspomnienie powróciło, ale już bez siły, z jaką oddziaływało na niego jeszcze niespełna dwa miesiące temu, bo było mało znaczące w perspektywie otrzymania tak przemyślanego prezentu. A przecież to tylko mochi. — Nie miałem? Ostatecznie nie skończył się tak źle — przyznał bez zbędnych wyjaśnień, jakby celowo pozostawił te słowa do interpretacji. Uśmiech wykrzywiający jego usta był jednak na swój sposób znaczący, tak samo jak spojrzenie, które z podniesionego ze stołu pudełka uniósł ku czarnym tęczówkom.
— Nie przesadziłeś — przyznał, nawet jeśli przez głowę i tak mimowolnie przemknęło mu, że to za dużo. — Ale tylko dlatego, że też coś dla ciebie mam — dodał w akompaniamencie cichego stukotu odkładanego na stół pudełka. Postawienie go bliżej siebie przypieczętowało przyjęcie prezentu. — Nie chciałeś powiedzieć mi, kiedy masz urodziny, więc uznałem, że zadowolę się tą okazją. Spójrz na to z przymrużeniem oka, bo to pierwszy raz, gdy pomyślałem, żeby dać je komuś w prezencie — zaznaczył, bo im bliżej sięgnięcia po upominek był, tym bardziej zastanawiał się nad tym, czy będzie trafiony. Odciął sobie drogę odwrotu z chwilą, gdy w ogóle wspomniał o prezencie, dlatego z chwilą, gdy palce ujęły gładki materiał niewielkiej sakiewki, nie mógł uciec przed zaprezentowaniem jej chłopakowi.
— Raczej nie muszę tłumaczyć ci idei omamori. Wiem, że daleko mu do tych, które widzi się na straganach, ale nigdy nie byłem mistrzem wyszywania i musiałem trochę improwizować — przyznał, dając ujście krótkiemu śmiechowi. Woreczek, który trzymał w palcach zakołysał się lekko nad stołem i dopiero, gdy znieruchomiał, można było bez trudu odczytać pionowy rząd znaków (厄除け „yakuyoke”). Wbrew jego słowom, talizman wyglądał na starannie przygotowany, a przynajmniej w ostatecznej wersji sprawiał takie wrażenie. — W każdym razie po ostatniej sytuacji w świątyni uznałem, że może ci się przydać. Służy do ochrony przed złem. Wiem, że to dość ogólne pojęcie, ale może dzięki niemu nie tylko duchy dadzą ci spokój. — Wzruszył ramionami, starając się mówić na tyle cicho, by nie było możliwości, by ktoś z sąsiedniego stolika dał radę go usłyszeć. — Jeśli to idiotyczne, to w najgorszym wypadku go wyrzucisz. W każdym razie dużo opowiadałeś mi o tworzeniu przedmiotów i pomyślałem, że może szczere intencje są głównym nośnikiem duszy, więc z egoistycznych pobudek ma ci o mnie przypominać. Ale, jak mówiłem, to twoja decyzja, co z nim zrobisz — wyjaśnił ze słyszalnym rozbawieniem. Egoizm, o którym wspomniał, był teraz bardziej dostrzegalny w doborze monochromatycznych materiałów, z których powstało omamori. — Tylko go nie otwieraj.
Uprzedziwszy Seiwę zdecydowanym tonem, wyciągnął rękę, by podać mu prezent. Spojrzenie zawiesił na wysokości jego oczu, jakby to one miały przekazać mu całą prawdę o tym, co na ten temat myślał. Teraz to on miał nadzieję, że nie przesadził.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Rainer odwraca wzrok i gna nim po sylwetce stojącego przy stoliku kelnera. Mimowolnie zakłada nogę na nogę, przedramię kładąc na oparciu ni to krzesła, ni niskiego fotela i przy spojrzeniu czujnym jak u uwieszonego zadania drapieżnika zarysowuje tamtego kształt twarzy. Delikatny zarost, jasne, niepasujące Japończykom oczy, ciemne włosy zakręcone nad czołem i szerokie, gęste brwi. Głos przychodzi później. Jest przyjazny, ale nie znudzony, choć posiadający na końcu nutę zmęczenia. Plakietka na uniformie chłopca oznajmia: “Fujiko”.
Fujiko zdaje się z łatwością łapać kontakt z Hattorim. Rozmowa jest krótka, ale rzetelna, trochę dla Seiwy irytująca. Spojrzenie neutralne, acz jeszcze bardziej badawcze kieruje ku Heizō. Łapiąc z nim kontakt wzrokowy jedynie unosi brew, ale by wyzbyć się nagłej fali negatywnych odczuć względem kelnera, uśmiecha się delikatnie. Z tym kącikiem wędrującym po lewym policzku i głowa obraca się ku barkowi. Jakby pozwalał mu kontynuować, gdy samemu słowa ogranicza do przytakujących monosylab. Nie robi tego celowo. Raczej z ciekawością spogląda ku zaistniałej interakcji orientując się, że ku podobnej analizie nie było wcześniej sposobności. A szkoda. Kark wygina delikatnie, gdy Fujiko opuszcza ich stolik. Za chłopcem ciągnie się zapach taniej wody kolońskiej i mdłej ospałości. Nic dziwnego przy aktualnie wykonywanej pracy. Spojrzenie z ramion odchodzącego pracownika spada ku twarzy starszej, należącej do aż za bardzo wyprostowanej kobiety. Spojrzenia ich krzyżują się. Rainer mlaska niezadowolony.
— Nie sądziłem, że Yōzei-Genji tak śmiało wychodzą poza rezydencję, no proszę — mówi ciszej, do siebie, podbródek nachylając ku odsłoniętym przy rozpiętej koszuli obojczykom; kobieta odwraca twarz i niknie w niewygodnej z partnerką rozmowie.
— Nic cię nie powstrzyma?
Rozbawione westchnięcie a i pokręcenie głową w bezgłośnej już pobłażliwości komentuje reakcję chłopca. Wspomnienie tamtego wieczora i u Rainera zdaje się być wydarzeniem dawnym, ale paradoksalnie żywszym, niż teraz dziejąca się sytuacja. Jak szybkie klisze przed oczyma migają urywki ich rozmowy, śmiałe — może aż za bardzo — uśmiechy z jego strony. Czubek języka sięga kła, o którego ociera się przy roześmianej twarzy i wesołością maźniętych oczach. Przysiągłby, że teraz zna go jeszcze mniej. Pomimo ostatnich tygodni Heizō wciąż wydaje się być nieodkrytą, pokrytą powierzchownym spokojem postacią. A on chciałby przy zębach nadgryzających chłopięcą skórę dorwać się do czegoś ciekawszego. Czegoś, co chowa się pomiędzy gwałtownym impulsem a wykalkulowaną harmonią. Brwi marszczą się nad poważniejącym spojrzeniem. Nie wie, czy to tropicielska nuta jego osobowości drga przy tamtego nienaturalnej samokontroli, czy już sam uroił sobie fascynację. A może ani jedno, ani drugie. Może najzwyczajniej w świecie zapałał sympatią do obcego człowieka i za tą obiecującą wonią jak pies pełznie nosem przy ziemi.
Kiwa głową. Więc nie przesadził, dobrze. Chociaż pod klatką piersiową buszuje chęć nadgryzienia granicy. Jeśli nie tej przy okazji prezentu, to może innej, bardziej nieoczywistej. Zanim jednak pozwoli sobie zadać niewygodne pytanie, lisie spojrzenie umknie jak zwierzę chowające się w norze. Na twarz wpłynie niezrozumienie. No tak. To z miejsca przeistacza się w neutralnie ułożoną linię ust, surowsze spojrzenie. Nieprzemyślana to reakcja. Raczej ta z wachlarzu wstrzemięźliwszych acz impulsywniejszych.
— Nie było tak, że nie chciałem ci powiedzieć. Po prostu nie obchodzimy w rodzinie urodzin, tyle. Są też datą śmierci mojej siostry, więc byłoby to co najmniej nietaktowne. Ósmego stycznia odwiedzamy jej grób. Bardziej symbolicznie, niż religijnie, bo rodzice są przekonani, że dusza Sary jeszcze gdzieś tutaj jest. — Słowa chłopca są jak pierwszy opad zimowego śniegu, zimne i zaskakujące. Mimo to nie kryje się między nimi złość, czy inne pokłosie negatywnych uczuć. Ot, zwykła wzmianka o dawnej historii. Wzrusza więc ramionami, ale wzroku nie spuszcza z tamtego twarzy. Dopiero po chwili, gdy pomiędzy nimi powietrze rozegra pojedynczy dźwięk odkładanego prezentu, spojrzenie falą spłynie ku sakiewce. Tę przejmie z nadzwyczajną delikatnością; opuszki w pełnym skupieniu gładzą materiał. Jak zawsze, gdy na dłonie składano mu nowe, nieznane przedmioty.
Yakuyoke. Palce niczym nić przeszywająca sakiewkę śledzą jej kształt, szukają naturalnych zagnieceń, ale i mankamentów, które przy naturalnej niedoskonałości ludzkich dłoni mogły wkraść się w podarowany prezent. Seiwa nie upuszcza żadnego dodatkowego słowa a i nie sili się na szybką, energiczną reakcję. Nikły, ledwie zauważalny uśmiech pojawia się przy kolejnych słowach Hattoriego. Rozbawienie ma charakter nieco protekcjonalny, ale w tej słabej nieprzyjemności iskrzą się i łagodne nuty. W końcu spogląda na niego z półprofilu, by wolniejszym gestem schylić się nad stolikiem. Jednej z dłoni znajduje oparcie na drewnianym blacie, drugą wyciąga ku chłopięcej szczęce. Palce wsuwają się za ucho, by usta mogły złożyć na czole Heizō krótkiego całusa. Szybko jednak prostuje kręgosłup, bo ciało, niesione nieprzemyślanym gestem, zaczyna niebezpiecznie się chybotać.
— Dziękuję — mówi przy zatrzymanym na pierwszej sylabie śmiechu; ponownie zajmuje miejsce i zamykając prezent w obu dłoniach kontynuuje: — Nie wiedziałem, że zajmujesz się tworzeniem magicznych przedmiotów. I co to za głupie myślenie, że miałbym je od razu wyrzucić? — Cmoka kilkakrotnie i kręci przy tym głową. — Tylko wtedy, jak dobrowolnie będziesz chciał zniknąć. Ale do tego czasu przyjmuję ochronę, tylko proszę, nie daj mi spokoju zbyt szybko.
W machinalnym geście dolna warga zwilżona zostaje językiem i dodałby jedno zdanie więcej, ale ku stolikowi wraca kelner z zamówionymi napojami. Jego narzucona, sztuczna gościnność uwiera, więc i Rainer spina ciało. Przy kolejnej poprawności nie powstrzymuje zirytowanego westchnięcia. Nie lubi, gdy nieprzemyślanie odwraca się od niego uwagę.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Pokręciwszy głową, zwrócił wzrok z powrotem ku chłopakowi. Srebrne oczy wydawały się na wpół nieobecne, gdy z niewyjaśnioną badawczością przesuwał spojrzeniem od jego brwi, przez oczy, aż po same usta, bo każde skrzywienie mogło być oczywistą oznaką odczuwanego przez niego dyskomfortu, a dla Hattoriego sygnałem, że powinni się zbierać, bo wątpił, że do takich sytuacji dało się po prostu przyzwyczaić. Był za to pewien, że to elektryzujące napięcie dookoła brało się z wyczekiwania – bo te wygłodniałe oczy, które co jakiś czas ostrzeliwały ich stolik czujnymi spojrzeniami, szukały odpowiedniego pretekstu do ataku. I w całej tej sytuacji zastanawiało go jedynie to, czy nie sprawia Rainerowi zbyt dużego problemu, choć – zapewne całkiem słusznie – miał też świadomość tego, że poddanie się presji społeczeństwa oznaczałoby przegraną. A to nie tak, że ku uciesze ludzi mieli trzymać się od nich z daleka.
„Nie było tak, że nie chciałem ci powiedzieć.”
Więc jak? – pytanie ugrzęzło w jego gardle już w chwili, w której zauważył zmianę w chłopięcej mimice. Wystarczyła pierwsza sekunda, by zrozumiał, że poruszył strunę, która powinna pozostać nieruchoma, nawet jeśli pociągnięcie za nią nie doprowadziło do wybuchu. Zrobiło się po prostu mniej przyjemnie, ale to właśnie doprowadzanie do niewygodnych rozmów obnażało te sfery życia drugiej osoby, o których chciało się wiedzieć najwięcej, nawet jeśli spychały cię w martwy punkt i nie miałeś pojęcia, co odpowiedzieć. Heizo właśnie doświadczał nieprzyjemnego poczucia bycia w kropce. Jego reakcja nie była niczym zaskakującym – reagował jak ktoś, kto właśnie dowiedział się o cudzej tragedii i w naturalnym odruchu ciężko było mu się do niej odnieść, bo przecież nawet go nie dotyczyła. Zamilkł, jakby słowa Rainera magicznie związały mu usta, bo przecież nie dążył do tego, by natarczywie wyciągnąć z niego tę informację, ale podświadomie chciał tej wiedzy, bo wydawało mu się, że Seiwa wiedział o nim więcej i uznał, że w taki czy inny sposób musi za nim nadążyć. Głupie, bo przecież nie nazwałby tego wyścigiem.
Wsunął palce na kark, mocno napierając nimi na własne kręgi, by rozmasować je w zakłopotanym geście. Ściągnąwszy brwi w skupieniu, które przykryło przebłyskujące w srebrnych tęczówkach poczucie winy, na chwilę wbił spojrzenie w blat stołu. W całej tej sytuacji nie było nic do analizowania; Rainer wysunął argumenty nie do przebicia. A jednak coś ewidentnie go gryzło. Ta idiotyczna świadomość, że lata temu po prostu podjęto decyzję za niego. Słuchał go, ale nie do końca się z tym wszystkim zgadzał. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że nie poruszy tak trwałych fundamentów rodzinnych tradycji. Właściwie nie miał na nie żadnego wpływu. Nie miał też prawa, by jakkolwiek te tradycje kwestionować.
— Wybacz. Nie wiedziałem — wyrzucił z siebie to, co jako pierwsze przyszło mu na myśl. Widok tężejącej na ułamek sekundy szczęki świadczył o tym, że wraz z zaciśniętymi zębami powstrzymał słowa, które zdroworozsądkowo zatrzymał dla siebie. Bo nie mógł oceniać, czy coś było sprawiedliwe lub nie. Nie siedział też w głowie Rainera, a myśl o tym, że taki stan rzeczy mógł mu przeszkadzać, był wynikiem bezsensownej nadinterpretacji. — Nie zamierzam na ciebie naciskać, jeśli masz mieć przez to problemy. Skupię się na innych okazjach.
Wraz z wzruszeniem ramion i uspokojonym spojrzeniem powracającym do twarzy czarnowłosego zakończył ten temat. Nadal wierzył, że potrzebowali tej niewygody, ale tylko na chwilę. Miał nadzieję, że wręczony podarunek rozluźnił nieco atmosferę. To, co Heizo na pewno był w stanie stwierdzić, to to, że na pewno skutecznie odwrócił uwagę Seiwy. Dostrzegłszy u niego rozbawienie, przygarbił się na moment, przybierając teatralnie marudny wyraz twarzy.
— Mówiłem, żebyś nie przyglądał mu się zbyt dokładnie — odparł, dając upust krótkiemu parsknięciu przez nos. Zaraz uniósł wzrok, podążając za podnoszącym się z krzesła chłopakiem. Zadarł podbródek wyżej, jedynie przez moment przyglądając mu się z niezrozumieniem. Czuły gest wydobył z niego zduszony śmiech; zabrał ze sobą wcześniejszy dyskomfort, bo Rainer raz jeszcze robił coś, co miło go zaskakiwało. Te małe rzeczy, które utrwalały się w pamięci i które sprawiały, że chciał więcej, chociaż wiedział, że obecne otoczenie temu nie sprzyjało. Dlatego Hattori wyglądał na częściowo zawiedzionego, ale trudno było ukryć ten ciepły błysk w spojrzeniu. Nie mógł mieć mu za złe, że nie pozwolił sobie na więcej. Już i tak wystarczająco się narażali.
— Myślę, że tworzenie ich to za dużo powiedziane — wtrącił przy pierwszej lepszej sposobności; w głos wkradło się słyszalne rozbawienie. Prezent uważał za bardziej symboliczny niż skuteczny, ale od dwóch lat z zapałem sięgał do różnych źródeł, chcąc rozgryźć działanie magicznych przedmiotów. Nie skłamał, mówiąc, że był to pierwszy raz, gdy wręczał komuś taki przedmiot, dlatego uznał, że większość zależała od wiary samego Rainera w ochronną moc talizmanu.
— Co tak nag- — urwał zdanie, gdy kelner pojawił się przy stole. Tym razem jedynie krótkim skinieniem głowy podziękował za napoje, nie spuszczając wzroku z Seiwy. Jakakolwiek forma uśmiechu, która jeszcze przed momentem mogła błąkać się w kącikach jego ust, zniknęła bezpowrotnie, ustępując miejsca wzmożonej uwadze, jakby na czas, gdy mężczyzna odkładał napoje na blat, usiłował zrozumieć, co siedziało w głowie bruneta. I co w jego własnym zachowaniu skłoniło go do myślenia, że coś takiego w ogóle nastąpi?
Milczał przez chwilę, gdy znów zostali sami; sekundę, może dwie – doszedł do wniosku, że nawet tyle to za długo, bo kwestia, którą poruszono, nie była kwestią, w której jakkolwiek się wahał.
— Nie dam — zapewnił, bo znał siebie na tyle, że był to jedyny pewnik w jego życiu. Powiedziałby, że zazwyczaj bywało odwrotnie i dlatego bywały chwile, gdy nie znosił tej stabilności, z jaką podchodził do relacji, jakby na przekór prawom całego świata budował coś, co prawdopodobnie nie mogło zaistnieć. I może właśnie był świadkiem potwierdzenia, że tak wyglądała naturalna kolej rzeczy, ale była to jedna z rzeczy, o których nie chciał słuchać. — Skąd pomysł, że miałbym dać ci spokój? — Podwinął rękawy, wspierając przedramiona o blat, by bardziej nachylić się nad blatem. Choć wewnątrz zaczęła trawić go nieuzasadniona niepewność – teraz objawiająca się jedynie krótkim przygryzieniem wargi od wewnątrz – spojrzenie miał uważne, jak ktoś, komu podsunięto pod nos zagadkę. Kilka tropów do jej rozwikłania pojawiło się już wcześniej, a teraz starał się poskładać elementy w jedną całość.
— Rainer — zaczął tonem, w którym dało się słyszeć upominające brzmienie, choć żadna uwaga jeszcze nie padła. — Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków, ale już wcześniej wydawało mi się, że coś jest nie tak. Wiesz, jesteś jakiś… sam nie wiem, cichy? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że od początku spotkania zastanawiasz się tylko nad tym, jak długo tu jeszcze będę?
Pokręcił głową, ale to, co dla niego było absurdalne, wcale nie musiało być takie dla Rainera. I chociaż chciał dodać coś jeszcze, na razie postanowił z tym poczekać, stawiając pierwszy niepewny krok na cienkim lodzie. W końcu jeszcze nie wiedział, czy słusznie ocenił swoje położenie. Może nawet zbyt egoistycznie uwzględnił siebie w roli powodu jego niezadowolenia?
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Herbata ma posmak jaśminu. Przypisywany kwiatu rajski zapach na języku staje się zwykłym, mdłym posmakiem, któremu bliżej do grobowych marmurów niźli boskich niebios. A może myśli tak, skojarzeniami szastając jak wprawiony hochsztapler kartami, gdy z ust ulatuje wzmianka o siostrze. Widzi chłopięce zmieszanie. To samo, które wkrada się zawsze, gdy imię Sary zasiada pomiędzy codzienne rozmowy. W podbrzuszu kręci się złość. To ogon smoka nagłym ruchem połechtał żołądek i ku podgardlu wypchnął obrzydzenie. Sama wzmianka o niej zatrzymuje chłopięcą twarz niby to w wyrazie neutralnym, ale pod mięśniami plecie się sieć nienawiści. Płynie ona w krwinkach a że krew w złości dotrze wszędzie, to i oczy barwi kroplą karminu. Czy nie tak się dzieje? Że w opisach osób szalonych zawsze dociera się do spojrzenia. Przepełnionego chorobliwą agresją wzroku, który jak na taśmie odtwarza źródło ku szybko wyprowadzanym ciosom. Ale nie tym razem. Tym razem tylko paliczki delikatnie wetkną się w materiał amuletu i ciepło, wcześniej przelane z rąk Heizō, przejmą jak własne.
— Nie ma za co przepraszać. — Uśmiecha się a jest to uśmiech anielski, malowany niczym innym a prostodusznością, którą skradł z najbardziej pogodnych twarzy, wyczuł się w kokieteryjności savoir vivre’u. Mówi, że nie ma za co przepraszać i rzeczywiście tak czuje, bo jedyne słowa pokuty winny uwić się na języku bliźniaczki, która w ciemnościach nocy i cieniach dnia łkała ku zabranemu za szybko życiu. — Nie jest to historia, którą ktokolwiek w Minamoto celebruje. Nie na tym buduje się złudne uczucie potęgi. Nie na emocjach. Tak głupia śmierć, w porę nieopanowana przez człowieka, bo zmarła przez głupotę lekarzy, podobno, byłaby tylko nieczystym śladem w historii klanu. A tego nie potrzebują. Nic dziwnego więc, że nie wiesz. Nie ma też potrzeby na zażenowanie. Czas leczy rany, jak mówią. A oni, rodzice, wciąż wierzą, że ich drugie dziecko żyje. — Delikatność chryzantemy przelewa się w kolejny, skromny uśmiech a Rainer wzrusza ramionami w geście bardziej uspokajającym, niźli obojętnym. — To naprawdę nic takiego, nie przejmuj się. Lubię, gdy pytasz i po to jestem, żeby na te pytania odpowiadać. — Wyciąga ku niemu rękę w geście pojednania, ale i potrzeby poczucia, że z buszującymi pod czaszką emocjami nie został sam. Zewnętrze prawej dłoni ląduje na drewnianym blacie, tuż obok porcelany, w której parzy się napój Hattoriego, a palce zapraszają te drugie do złączenia się w geście ugody. — Jeśli chcesz i to dla ciebie ważne, możemy się wieczorem ósmego spotkać. Nie będę mieć żadnych problemów, to głupota. Ale w takim wypadku bez prezentu. Nie mogę ich za wiele dostawać, bo za szybko się oswajam.
Spomiędzy warg wychodzą jedynie słowa prawdziwe, gdy ciało już dawno wie, że na nowo stało się własnością. Ponownie zanurza się w przyjemnym poczuciu przynależenia do kogoś, drugiej osoby. Za nie, za to przyjemne ciepło oplatające serce, porzuciłby i rodziców, dobił ducha siostry, by tylko pławić się w otrzymywanej czułości. Naprzeciwko niej ponownie wrogie spojrzenia, które kontrastują ze śmiałym uśmiechem igrającym z półprzymkniętymi powiekami. Was też by oddał Śmierci, wszystkich was wrogo zerkających ku ichniejszej dwójce, gdyby spojrzenia wasze choć trochę zagrażały zbudowanej relacji.
— A mimo to jeden stworzyłeś — kontynuuje temat, gdy kelner jak duch już, przez Rainera niezauważalny, gdy uwaga zakleszczona na drugim chłopcu. — Skąd to zainteresowanie? Magicznymi przedmiotami? Wiem, że w klanie twórcy yanone hobby zyskują w spadku, trochę przymusem, bo kto chętnie rozdzielałby duszę na przedmioty, ale domyślam się, że u ciebie całość wyglądała inaczej. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo przysięgam, że dorwę każdego, kto cokolwiek w ciebie wmuszał.
Zbudowane na końcu wypowiedzi zdanie nie kończy się śmiechem a jedynie wesoło rozchylonymi wargami. Na linii wodnej podobnie przyjazna nuta, gdy na nowo opiera się na krześle i w wyuczonej nonszalancji bogatszego trzonu społeczeństwa a i lepszej odnodze Minamoto, podnosi podbródek. Schowana w geście wyższość ma za zadanie wkłuć się w otaczające ich sylwetki, jeszcze bardziej podjudzić zebrane w knajpie wyobraźnie, gdy w lewym policzku na nowo rysuje się śmiały dołeczek. Mała dolinka świadcząca o paradoksalnie tragicznym wydarzeniu.
Utrzymałby podobnie wesoły humor, gdyby nie oczy wkradające się hen za jego pogodną maskę i odkopujące skryte tuż pod uczucia. Marszczy gniewnie brwi, złość kierując bardziej ku sobie niż Hattoriemu, bo najwidoczniej narzucona na ciało zaślepka była nieszczelna; przez otwory wielkości główki od szpilki musiała przelać się frustracja. Poprawia się na siedzisku, by na blat odłożyć prezent i opuszkami musnąć wierzchu rozgrzanej wrzątkiem porcelany. Na moment spojrzeniem ucieka ku parującej herbacie, ku woni jaśminu rozlewającej się pomiędzy nim a gorzkim pytaniem. Wzdycha cicho i w nerwowym, ale wciąż obleczonym w uśmiech geście oblizuje dolną linię ust.
— Powinienem na każdym spotkaniu zasypywać cię ciekawostkami o świecie i łażeniem po drzewach, co? — Cichy, łagodny śmiech narusza parę rysującą się nad filiżanką. Milknie na moment, po czym przy przekrzywionej ku naparowi głowie, choć spojrzeniu wciąż malującym linię pomiędzy herbatą a rozmówcą, tłumaczy: — Wszystko jest dobrze. To znaczy, jasne, zastanawiam się czasami, kiedy będzie ten moment, w którym zrezygnujesz, ale jest to rzadkie. Wiesz, wolę się przygotowywać na wydarzenia, niż być nimi niemile zaskoczony. Stop, jeszcze nie skończyłem. — Unosi palec w ostrzegawczym geście, choć słowa posiadają wesołą podszewkę. — To prawda, że się przejmuję, ale wynika to… No nie wiem. Nie dzieje się tak, gdy zaczyna ci na kimś zależeć? Poza tym powinieneś docenić mój spokój. Sam jesteś wzorem samokontroli. Ciekawi mnie tylko, na ile jest ona wyuczona. Myślę, że bardzo, ale mogę się mylić.
Rainer prostuje kręgosłup, by spojrzeć na Hattoriego przy płynącym pod tęczówkami wyzwaniu.
— Skąd to nagłe pytanie? Już się o mnie martwisz? Może nie jestem mistrzem w kontrolowaniu emocji, ale też nie dam im mną pomiatać. Umiem zawalczyć o swoje, Hei, więc nawet jeśli będziesz chciał odejść, to nie będzie takie łatwe.
Hattori Heizō and Vance Whitelaw szaleją za tym postem.
Na szczęście nie dał upustu swojemu zgorszeniu, które zepchnął na dalszy plan. Gwałtownie wypuścił powietrze przez lekko rozchylone usta, jakby wstrzymywał je zbyt długo w napięciu i wreszcie się poddał. Pokiwał głową, przyjmując do wiadomości tradycje, jakimi rządziła się rodzina Minamoto, opuszczając wzrok na wyciągniętą ku niemu dłoń. Bez chwili zastanowienia wyciągnął nad blatem własną rękę, starając się przy tym nie zahaczyć o gorące naczynie. Palce powoli przesunęły się po wnętrzu chłopięcej dłoni, jakby szukał dla nich właściwego ułożenia, by wreszcie zdecydować się na zamknięcie w uścisku chłopięcych palców. Chwyt na początku wydawał się wątły, dający ostatnią szansę na wycofanie się, szybko jednak przerodził się w bardziej zdecydowany – może wręcz stęskniony – gdy kciukiem naparł mocniej na paliczki.
— A ty co o tym sądzisz? — spytał, jakby wziął sobie do serca przywilej zadawania pytań. I może brzmiało to absurdalnie, ale nie pytałby, gdyby w tym wszystkim nie wychwycił jakiegoś zgrzytu. — Wierzysz, że żyje? Chociaż może to za dużo powiedziane. Zmierzam do tego, że przecież byś ją zobaczył. — Jeszcze chwilę przyglądał się splecionym ze sobą dłoniom, gdy opuszką kciuka pogładził wierzch palców Seiwy. Gdy uniósł spojrzenie z powrotem ku czarnym tęczówkom, spojrzenie miał znaczące i miał pełne prawo, by pomiędzy wierszami wychwycić kilka istotnych luk. Może znaczących, może nie – był tu teraz po to, by pytać.
Parsknął mimowolnie pod nosem, a jego usta znów wygięły się w rozbawionym uśmiechu. Bo to zabawne, że pośród wszystkich osób na świecie, to akurat Rainer wypowiadał się na temat prezentów. W srebrzyste tęczówki wkradła się pobłażliwość, bo trudno było oprzeć się wrażeniu, że celowo zdradził mu tę słabość.
— To twój dzień i to ty masz mieć na to ochotę. Ja chcę. Nad kwestią prezentu jeszcze się zastanowię. Jeśli oswajasz się z dostawaniem, może rzeczywiście powinienem się powstrzymać. Jeśli masz oswoić się ze mną, myślałem, że na tym to wszystko polega — rzucił, wzruszając ramionami z tak dużą lekkością, jakby było to poświęcenie, na które był gotów. Nie sądził, co prawda, że to, o czym mówił, wciąż było narzuconą na wcześniejszych spotkaniach grą czy zabawą w kotka i myszkę. To, o czym mówił, było tym zamierzonym mieszaniem w głowie, ale nie po to, by zdobyć przewagę. Chodziło przecież tylko o zajęcie głowy, o wypełnienie myśli, o to cholerne przywiązanie, od którego samemu spuszcza się gardę zupełnie dobrowolnie. Bo tak już jest i czasem po prostu warto nie myśleć za dużo o samym sobie.
„Skąd to zainteresowanie?”
Nie przypuszczał, że taki drobiazg wywoła falę kolejnych pytań. Rozchylające się usta, gotowe dać Rainerowi oczekiwaną odpowiedź, świadczyły o tym, że dla Heizo nie było to żadne uciążliwe pytanie. Zanim jednak zdołał wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo, zaśmiał się, bo umiejętnie wpleciony w wypowiedź żart, rozluźnił atmosferę. I chociaż Seiwa nie mówił poważnie, miło było usłyszeć, że był gotów stanąć po jego stronie.
— Rozumiem, że już wpisałeś się na swoją listę? Ostatnio wmuszałeś we mnie te paskudne leki — rzucił zgryźliwie, ale wspomnienie tego aktu troski ociepliło jego spojrzenie. I tak już wyparł z pamięci gorzki posmak płynnego lekarstwa. — Nie martw się. Jedyna osoba, która byłaby w stanie do czegokolwiek mnie zmusić, już nie żyje. Nie sądzę też, że byłbym taki entuzjastyczny, gdybyś postanowił zaczaić się na życie mojej babci — stwierdził, kręcąc głową na samą myśl o takim przebiegu zdarzeń. Rozbawienie wciąż się go trzymało, nawet jeśli tym razem to jemu przyszło mówić o zmarłej. — W każdym razie to od niej wszystko się zaczęło. Poniekąd. Nie będę zagłębiać się we wszystkie szczegóły historii. Ale wiesz, gdy byłem młodszy, nie traktowałem poważnie historii o duchach. W domu, w którym mieszkaliśmy, potrafiły dziać się różne dziwne rzeczy, ale wszystkiemu przypisywałem jakieś logiczne wytłumaczenie. Nie wiem, skąd brał się ten sceptycyzm, ale widocznie tak było prościej. Gdy pokazywała mi, jak tworzy się różne talizmany, uznawałem to właśnie za formę hobby. Myślałem też, że to tylko fiksacja z jej strony, bo starsi ludzie często szukają czegoś, czym zajmą sobie głowę. Ale od dawna wiedziała, że one istnieją i w ten pokrętny sposób chciała nas chronić. Sam nie sądziłem, że któregoś dnia ta wiedza może mi się przydać, więc trochę żałuję, że nie byłem uważniejszy, ale staram się łączyć to, czego już się nauczyłem, z moją obecną sytuacją. Nie powiem, że to zainteresowanie jest hołdem dla zmarłej, bo wiąże się ono raczej z potrzebą zapewnienia sobie spokoju. — wyjaśnił, poprawiając się na krześle. Plecami wygodniej przylgnął do oparcia, ale jego dłoń nie zmieniła swojego położenia, wciąż ujmując tę drugą. Kącik jego ust uniósł się wyżej, jakby podczas tej krótkiej pauzy przyszło mu do głowy coś jeszcze; coś uruchamiającego w nim niezrozumiałe pokłady samozadowolenia. — Zresztą nie tylko sobie, jak widać. — Zaledwie na chwilę zerknął ku własnoręcznie wykonanemu omamori. — To w zasadzie tyle.
Jak na potwierdzenie swoich słów, kiwnął głową, by uwieńczyć tym samym wzmiankę o kierujących nim motywacjach. Hattori nie powiedział mu wszystkiego, bo tak szumne miejsce nie sprzyjało długim historiom. Były też sprawy, o których być może nie chciałby nigdy opowiadać i uważał, że nie było w tym nic złego, bo to naturalne, że każdy miał swoje tajemnice. Nawet siedzący przed nim Rainer, który z dnia na dzień był dla niego coraz większą zagadką, a przecież powinno być zupełnie na odwrót.
I gniew na chłopięcej twarzy był kolejną niewiadomą, bo Heizo nie znał kryjących się za nim powodów. Mógł być zarówno efektem jego błędnych wniosków, jak i wyciągnięcia na jaw niewygodnej prawdy; czegoś, co chciał przed nim ukryć, gdy umiejętnie zmieniał swoje maski. Przyglądał się uciekającemu w bok spojrzeniu, wsłuchał się w wyrywające się z ust westchnienie, jakby to za jego sprawą miał ujść z Rainera niewypowiedziany jeszcze ciężar.
— Dobrze wiesz, że nie o to chodzi — zaprzeczył od razu, ale postarał się, by jego ton nie kładł na Seiwie nacisku. Dobrze wiedział? Skąd brała się ta pewność? Przecież nie mógł zrzucić wszystkiego na drobne glitche w zachowaniu. Ale czasem po prostu wiedział, że coś nie było do końca tak, jak powinno być. Gdyby spytano go, skąd wyciągnął te wnioski, być może najsłuszniej byłoby zrzucić całą winę na intuicję, która nie była żadnym cudotwórczym i niezawodnym mechanizmem.
„Wszystko jest dobrze.”
Ale? – mimowolnie przemknęło przez jego myśl. Poprzecinana cienkimi bliznami brew zawędrowała odrobinę wyżej, bo Rainer jeszcze nie skończył, a to oznaczało, że gdzieś po drodze wciąż mógł zaprzeczyć samemu sobie. Zacisnął usta, gdy gestem przeszkodził mu w kolejnym wtrąceniu, bo uważał te obawy za całkowicie niesłuszne, ale była to jedynie perspektywa teraźniejszości i na przekór czarnowłosy słusznie zakładał, że coś zawsze mogło pójść nie tak. Heizo też szybko uświadomił sobie, że sam też to robił, bo chociaż w Rainerowych słowach nie było niczego złego, mimowolnie nałożył na nie kalkę przeszłości, pamiętając, że nie przywykł do sytuacji, w których chciał odejść i starano się go zatrzymać. Ale postąpiłby głupio, gdyby pozwolił na to, by pomiędzy nich wkradł się dystans narzucony mu przez przeszłe scenariusze, więc zwyczajnie tego nie zrobił, ignorując wewnętrzne ukłucie bezsensownej niepewności. Bo było to tylko ukłucie – bodziec zbyt słaby, by przebić się przez potężniejszą falę cieplejszych odczuć.
Nie puścił mimo uszu tego, że mu zależało.
— Tak — przyznał, nie mijając się z prawdą. — Już się martwię. To nie moja wina. No i, skoro już dałeś mi dojść do słowa, na twoim miejscu skupiłbym się nie na tym, jak mnie zatrzymać, a na tym, jak się mnie pozbyć. — Żartobliwość w głosie pociągnęła za sobą wyzywający błysk, który pojawił się w jasnych tęczówkach; równy temu, który dostrzegł w czarnych oczach chłopaka. — Doceń, że uprzedzam cię, że przygotowujesz się na niewłaściwe wydarzenia. Chociaż może powinienem zachować to dla siebie? Wiesz, żeby miło cię zaskoczyć — stwierdził z rozbawieniem. — I nie wiem, skąd przekonanie, że jestem wzorem samokontroli.
Pokręcił głową, jakby uznał to sformułowanie za kompletnie niedorzeczne. Ale może po prostu nie dostrzegał żadnego problemu w kontrolowaniu się, gdy zatrzymywanie w sobie tego, czego nie chciał pokazywać światu, w którymś momencie zaczęło przychodzić mu naturalnie. Ostrożnie ujął w obie ręce niewielki czajnik, by przelać herbatę do czarki – to na tej czynności skupił teraz całą swoją uwagę, ale sprawiał wrażenie kogoś, kto nad czymś się zastanawia.
— Może nie zrobiłeś niczego, co przeciągnęłoby strunę?
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
— Myślę, że coś chowa się w czerni nocy i cieniach dnia. Myślę, że jest bezpośrednio z nią powiązane, ale niegotowe, by stawić czoła mi czy rodzicom. Albo się bawi, bo dzieci przecież to lubią. Zabawę. — Opuszki skaczą po tych drugich. Teraz, na drugiej skórze bawią się w rytmicznego berka, choć w tle piosenka inna, spokojniejsza. — Myślę też, ale jest to tylko moja filozofia, poparta niczym i przez nikogo, że takie dziecko, które zdążyło złapać dwa wdechy, ma więcej chęci do życia, celu, niż to, któremu pozwolono postawić pierwsze kroki. — Słowa jego ciche jak powtarzalna przez buddystów mantra, jak trzepot ptasich skrzydeł delikatna, płocha, ale z każdym momentem zyskująca na sile niczym wiatr wzmagający się na opustoszałej plaży. W ostatniej z sylab kiełkuje, by zaraz zniknąć, gardłowe, niskie rozbawienie. Ono wciąż wybrzmiałe przy spojrzeniu niebezpieczniejszym, niż to znane, to Rainerowe, które zazwyczaj oplecione w chwilową infantylność i nagłe podekscytowanie. — Z drugiej strony, czasami zdaje mi się, że ona, siostra, jest we mnie. Ten głupi przesąd, że bliźniaki powinny czy mogą odczuwać drugiego emocje. Coś w tym jest, bo siedzi we mnie duch, którego nie rozpoznaję; który czasami ciągnie mnie w tak dziwne kąty świadomości, że ewidentnie nie moje. Obce. Ścielone dziwną żarliwością, jakby pragnęły życia, które nie istnieje, nie jest jej.
I dostrzegą bystrzejsze osoby w ruchach chłopca coś obcego, w jego słowach dosłyszą nutę źle wygryzioną, cudzą i kuriozalną. Jakby rzeczywiście siedział w nim demon, którego nie wiedzieć kiedy przygarnął, albo bez własnej zgody wszedł z konkretnym duchem w kontrakt. Prawie niewidoczne wzruszenie ramion i wzrok Rainera ślizgający się po siedzącej naprzeciwko sylwetce. Czuje, że zbyt bardzo się odsłonił; że z ciała zdjął zakleszczający się na mięśniach bagaż potężnej, skrupulatnie i przez lata tworzonej zbroi.
— Nie uznaję czegoś takiego, jak moje dni. — Śmiech zasklepia otwory ku dawnym wydarzeniom. Ton głosu wygładza się, wraca ku torom rozmowy normalniejszej, bardziej przyswajalnej. — Ale przyjdę. Wieczorem.
Tylko krótkie, ciche parsknięcie umyka pod wpływem nawiązania do płynnych lekarstw, ale nie przerywa. Nie śmiałby historii zaszkodzić, stanąć naprzeciwko pędzącej ku niemu tajemnicy, która zdaje się już zza rogu wychylać i błyszczeć pociągającym uśmiechem. Jedynie zmarszczone brwi podkreślają wyswobodzoną z objęć przeszłości wzmiankę o kimś, kto byłby w stanie Hattoriemu zaszkodzić bądź zaszkodził, a spostrzeżenie to Rainer chowa głęboko w głowie. Nie na tyle, by wzmiankę zaraz zapomnieć, ale by w spokoju wyciągnąć ją na światło dnia w bardziej przyjaznych warunkach. Nie komentuje więc. Pozwala słowom płynąć tak, jak nieprzerwanie tyka zegar, jak czas przelewa się bez pędu a spokojnie, wyuczony własnego rytmu. Wspomnienie babci, tej tajemniczej kobiety, która w ich rozmowach jak ciepły cień padała na przytaczane przez chłopaka historie, niepokoi. Ale wciąż jest to wspomnienie a te nie powinny mieć wpływu na teraźniejszość. Mimo to, jak każda kalka z historii Hattoriego, pokrętnie dotyka i zniecierpliwione ciało Rainera. Jest dziwnie spięty, jak polujące kotowate zatrzymany w czasie. Mimo to czujność rozpuszcza skromny uśmiech drugiego z chłopców, tak naturalny i przyjazny, że nie sposób nie ulec jego urokowi. Mięśnie rozluźniają się i dłoń ujęta w palce drugiej przylega do niej nieśmielej, spuszczając napięcie ze zbyt mocno napiętych paliczków.
— Ładny prezent. Raz jeszcze, dziękuję — podsumowuje.
Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Śmieje się rozbawieniem łotrzyka przyłapanego na kuglarstwie. No tak, nie pora na unikanie tematu a zgrabne z niego wymanewrowanie. Nie chce go przekonywać do własnego zdania. Nie chce na siłę narzucać własnej historii, która tak teraz nieważna, ale natarczywie z pamięci przesiąkająca. Jak sceny z kiedyś obejrzanego filmu. Seiwa wie, że nadejdzie dzień, w którym ten tutaj odwróci głowę w innym kierunku. Ciekawszym, pewniejszym, n o r m a l n y m. Ale to dobrze, bardzo dobrze. Bo tym samym pozna świat w barwach znacznie ciekawszych, niźli te zaprezentowane przez samego Rainera. Rzeczywistość chłopca o czarnych jak nocne niebo źrenicach była równie wroga. Nie wyznaczono weń konkretnych ścieżek, więc w życiu błądził i wciąż zresztą błądzi po omacku. Jak dureń, jak nadworny błazen śmiejący się z własnej roli. Skupiłbym się nie na tym, jak mnie zatrzymać, a nie na tym, jak się mnie pozbyć. Wpisując się i w narzucony, figlarny nastrój, uśmiecha się. Ponownie i nieprzerwanie ukazuje światu chwilową, utkaną na bazie komentarza, wesołość. Możesz obiecywać, Heizō, bo na obietnicach i ich łamaniu opiera się każda relacja. To urocze, kiedy przed oczyma ścieli się przyszłość w barwach znacznie weselszych, niż te rzeczywiście będą. Z tym, co za chwilę jest tak, jak z tym, co było. Nadzieje winno się porzucić, wspomnienia spalić, a czas ograniczyć do sekund rozgrywanych. Tak jak teraz.
Rainer wzdycha i na zbyt długą chwilę przymyka powieki.
— Nie wiem, dlaczego zobaczyłem to dopiero na balu, bo byłeś taki wcześniej, ale podczas wydarzenia, wtedy, kiedy szkło powędrowało do obcej krtani, w sekundę zdusiłeś wszystkie emocje. Godne podziwu, ale też destrukcyjne. Przyjemnie było obserwować, jak próbujesz je uspokoić w ogrodach. Jeśli tamta sytuacja nie była idealną samokontrolą, to w takim razie ta nie ma swojej perfekcyjnej formy.
Kręci głową, jakby odrzucał kolejne natarczywe myśli i usuwa rozedrganą dłoń z blatu. Kiedy podają ich zamówienie odpowiada na ostatnie, zapewne retoryczne pytanie:
— Wydaje mi się, że nie zrobiłem. Daj mi czas.
Na wargach osiada ciepło herbaty.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.