Rynek główny - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Wto 27 Gru - 10:33
First topic message reminder :

Rynek główny


Rynek główny znajduje się w najbardziej centralnej części miasta, jakby niegdyś to od tego miejsca zaczęto stawianie budynków, które otaczają wielki plac. Ów jest poświęcony głównie celom rozrywkowym, a każdego dnia przewijają się przez niego tłumy przechodniów. Ruch samochodów jest tu znacznie mniejszy – kierowcy raczej omijają najbliższe okolice rynku ze względu na duże ograniczenia prędkości i zbyt duże opóźnienia w ruchu spowodowane ciągłą obecnością pieszych na pasach. Jest to jednak idealne miejsce na spacery, zwłaszcza podczas wszelakich świąt, ponieważ władze miasta dbają o to, by akurat tu nie brakowało tematycznych motywów związanych z różnymi okazjami. Wśród kolorowych świateł licznych neonów, szczególnie wieczorami, można dostrzec prawdziwą magię tego miejsca, które zdaje się ożywać bardziej niż za dnia. Mieszkańcy Fukkatsu cenią sobie spacery po rynku i nic dziwnego – dookoła niego można znaleźć dosłownie wszystko. W powietrzu zawsze unoszą się zapachy jedzenia, które zapraszają spacerowiczów w progi restauracji, większość sklepów tu otwarta jest przez całą dobę, a skręciwszy w odpowiednie uliczki, nawet ci, którzy cenią sobie większą kameralność, znajdą coś dla siebie w podziemnych, wyciszonych klubach czy w salonach rozrywki.

Haraedo

Hattori Heizō

Czw 12 Sty - 21:42
Przenikliwe spojrzenie sunęło od jednej czarnej tęczówki do drugiej – wydawały się równie bezdenne. Cały czas przyglądał mu się ze stoicką uwagą i kto wie, czy właśnie świadomie – może nieco naiwnie – ignorował te drobne rysy na chłopięcej twarzy czy umykały one tylko pozornie czujnym oczom, które zrzucały na rozmówcę ciężar. A może po prostu wychwytywał niedoskonałości i wpasowywał w całościowy obraz Rainera, który przecież jeszcze nie był mu znany w całej swojej okazałości i kto wie, ile jeszcze czasu potrzebował, by w pełni go zrozumieć. Nie wiedział przecież, skąd brały się te wątłe przebłyski wrogości w oczach, a było to za mało, by postawić grubą kreskę na zbudowanych już pomiędzy nimi wspomnieniach – na wszystkich wywołanych uśmiechach, na bezinteresownych prezentach, na aktach niepotrzebnej troski, które nie zostały zapomniane i wciąż niosły ze sobą rzadko doświadczane ciepło. Stąd właśnie nie ugiął się pod wpływem jeszcze obcych mu wrażeń. Sylwetka w nieskrępowanym i naturalnym odruchu nachyliła się nad stołem, jakby te minus dwa centymetry w odległości pomiędzy nimi robiły jakąkolwiek różnicę. Zamiast cofać się bliżej światła, z zainteresowaniem sięgał ku ciemności wejrzenia, do której – jak to w przypadku ciemności bywa – trzeba przyzwyczaić oczy. Nie zadawał niewygodnych pytań, spodziewając się kolorowych odpowiedzi. Nie zadawał ich też po to, by jeszcze zastanowić się nad tym, czy uchylone za jego plecami drzwi kuszą go ucieczką. Heizō nie miał jednak w zwyczaju oglądać się za siebie, bo gdyby zbyt długo poświęcał się rozmyślaniu o przeszłości, nie byłoby go ani na drzewie, gdy pierwsze płatki śniegu opadły na miasto, ani w gorących z źródłach, ani tutaj. Nie pozwoliłby, by choćby najdrobniejsza siła przyciągania miała szansę na niego wpłynąć, a wiedział, że z tą całą wyuczoną samokontrolą bez trudu pozatrzaskiwałby wszystkie spusty. Teraz jednak siła ta była zbyt silna i nie słabła, choć starano się go odepchnąć. I może miał co do tego mylne wrażenie, ale to bez różnicy, bo nigdzie się nie ruszał. Palce, które w mocniejszym, ale niebolesnym, uścisku uwięziły Rainerową dłoń, utwierdzały w przekonaniu, że pytanie Hattoriego było aktualne. Nie bał się ani Seiwy, ani tego, co miał mu do powiedzenia, bo może i podświadomie zdaje sobie sprawę, że wrogość nie dotyczyła jego bezpośrednio. A nawet jeśli – co z tego?
  W końcu go lubił.
  To durne, ale nie potrafił znaleźć innego określenia, które nie brzmiałoby, jak wyjęte z nastoletniego słownika. Trzymał się tych infantylnych, ale neutralnych określeń, bo tego, co czuł, nie można było nazwać do końca dojrzałym. Może dlatego nie martwił się majaczącymi za rogiem cieniami, bo w tym dziwnym, niepojętym stanie częściowego zaślepienia wydawały się raczej pokracznymi straszydłami z bajek wciskanym dzieciom. Nie oznaczało to, że to, czego doświadczał czarnowłosy, Heizo uważał za fikcję. Słuchał go z wymalowaną na twarzy powagą, co jakiś czas przesuwając kciukiem po skórze jego dłoni, jakby samemu sobie musiał przypomnieć, że nadal ją trzyma. Pomiędzy ciemnymi brwiami zarysowała się niezbyt głęboka zmarszczka, gdy za mocno skupił się na wyciągniętej z Rainera odpowiedzi; podświadomie szukał w głowie strzępków przydatnej wiedzy, ale miał przed sobą kogoś, kogo cała rodzina żyła z duchami za pan brat. Jeśli do teraz nie znaleziono żadnego rozwiązania, jak mógł twierdzić, że jakkolwiek mu pomoże?
  Pokręcił głową, nie tylko w niedowierzaniu, ale i porzucając plan odnalezienia racjonalnej odpowiedzi. Wzrok złagodniał, bo czarnowłosy wiedział, kiedy należało zdjąć nacisk; tyle na razie wystarczyło.
  — Więc sądzisz, że istnieje, ale jej nie widziałeś — podsumował, stawiając pierwsze kroki ku zebraniu myśli; własnych – może i zbędnych – spostrzeżeń. Brzmiał, jakby mówił bardziej do siebie niż do niego i także zniżył głos, bo powierzone słowa były tajemnicą zdradzoną tylko jemu. — Sam nie wiem. Pierwszy raz słyszę o tak młodym yurei, ale to raczej nie powinno cię dziwić. Nie wiem, czy to możliwe, żeby duch przetrwał bez kontraktu aż tyle lat. Nie myśl, że z tego powodu ci nie wierzę. Coś cię prześladuje i wygląda na to, że jest uciążliwe, ale czy to twoja siostra? Może i ona. — Wzruszył ramionami w geście niewiedzy, a nie zobojętnienia. Wyprostował się i na powrót przylgnął plecami do oparcia. — A może coś, co dawno temu zdecydowało się żerować na rodzinnym nieszczęściu. Cel nie byłby przecież przypadkowy — rzucił, bo wciąż miał świadomość rzucanych ku Rainerowi spojrzeń, które od czasu do czasu odbijały się rykoszetem także ku niemu. Nie wszystkie z nich musiały być ludzkie. — To tylko teoria. Tak czy inaczej, duch to nadal duch i to nie jego miejsce. Coś wymyślimy.
Nie prosił go o to, ale zapewnienie bezwolnie opuściło jego usta, bo wzmianka o siedzącym w nim duchu nie mogła od tak przemknąć bez echa. Szczególnie, jeśli duch chciał się karmić życiem, które go niego nie należało. To normalne, że chciał pomóc, choćby poświęcając temu kilka swoich myśli i odkrywając karty, których nikt jeszcze nie odkrył; ewentualnie zapuszczając się w ślepe zaułki, w które niechętnie chadzano, bo prowadziły donikąd.
  „Ale przyjdę. Wieczorem.”
  — Przypomnę ci — obiecał, jednocześnie dając znać o tym, że nie było już odwrotu. — Ale zostaniemy w domu. Tym razem nie zasnę — dodał z rozbawieniem. Nie myślał w tej chwili o sobie, bo nie obchodziło go, kto na nich patrzył i jak patrzył; uwzględnił przede wszystkim spokój Seiwy. Zresztą pamiętał, że sam spędził miło swój urodzinowy wieczór z dala od spojrzeń innych, więc warto było odwdzięczyć się tym samym.
  Spoglądał na niego znad przechylonej czarki, gdy upijał niewielki łyk za gorącego jeszcze napoju. Obwódki dookoła jasnych oczu w sztucznym świetle wydawały się jeszcze wyraźniejsze, nienaturalnie odcinając tęczówki od białek. Słabe błyski, które rozświetlały spojrzenie, były jednak rozbawione, choć wspomnienie balu było zaprzeczeniem przyjemnych wspomnień. Sam nie wiedział, jaka siła zmusiła go wtedy do interweniowania; znał ostateczny wynik tamtego spotkania, jeszcze zanim jego ciało wyrwało się do przodu.
  Z cichym stuknięciem odstawił naczynie na stół, znajdując dla niego miejsce obok postawionej przed nim miski z daniem, którego zapach przyjemnie wdzierał się w nozdrza; przypominał o tym, że od dobrych kilku godzin nic nie jadł.
  — Nie była obca — sprostował, ujmując w palce parę bambusowych pałeczek. — Ale to nie tak, że dobrze ją znam. Może to nie ja byłem wzorem samokontroli, a ci, którzy nie kiwnęli palcem i zdecydowali się po prostu stać w miejscu? — zawiesił na chwilę głos – o dziwo, niezrażony obojętnym postępowaniem – i w tej chwili zastanowienia przemieszał jedzenie, by ułożony pod warstwą mięsa ryż zmieszał się z sosem. — W każdym razie czasem musisz zrobić to, co trzeba zrobić. Jeśli to, że potrafię zagryźć zęby, może się do czegoś przydać, to poświęcę chwilę osobistej wygody. To nie takie destrukcyjne, jak ci się wydaje. Zresztą nie jest źle tak po prostu móc decydować o własnych reakcjach. — Nawet jeśli skłamał, nie dał tego po sobie poznać, bo uśmiech, który ledwo widocznie rozciągnął usta był szczery. Przede wszystkim szczery w tym, że nie chciał, by się tym martwił.
  — Czemu ci na tym zależy? — spytał, bo dziwnie było usłyszeć, że potrzebuje czasu, by naruszyć jego granice. Czy raczej po prostu z góry zakładał, że ten moment nastąpi? Jak z wcześniejszymi przypuszczeniami co do tego, że odejdzie. — Skoro mówisz, że nie jesteś mistrzem w kontrolowaniu emocji, to czemu to robisz? I dlaczego wybrałeś mnie, skoro wiedziałeś, że byłem taki już wcześniej?
  Zawiesiwszy kolejne pytania w przestrzeni ponad dzielącym ich stołem, wsunął do ust pierwszy nabrany kęs, nie spuszczając wzroku z chłopięcej twarzy. Ciekawość stłamsiła zdrowy rozsądek, który uderzył w niego dopiero chwilę później, gdy nie było już możliwości wycofania się z zadanych pytań. Gdzieś podświadomie wiedział, że nie wszystkie rzeczy musiały mieć racjonalny powód. Z tego samego braku powodu jadł z nim właśnie kolację i, przygnieciony do mentalnej ściany dokładnie tym samym pytaniem, nie znalazłby lepszego wyjaśnienia niż „bo tak”.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Nie 15 Sty - 16:00
Zagubiony kosmyk czarnych włosów niezgrabnie upada na policzek. Zarysowuje na nim niewidoczną dla ludzkiego oka linię, która na skórze objawia się delikatnym muśnięciem. Rainer sięga zguby, poprawia ułożenie grzywki, bo choć wie, że znajduje się w prywatnej sytuacji, to i zewsząd zerkają ku niemu obce spojrzenia. Przysiągłby, że nazwa klanu — zniecierpliwione sylaby składające się na słowo Minamoto — uciekają spomiędzy naprędce rozchylanych a obcych warg. Gdyby mógł, zebrałby ten skroplony w małe łzy przestrach, przerzucił do małej fiolki i nosił przy sobie jak jeden z największych skarbów. Bo czymże innym, jak nie reputacją, przyszło mu manewrować każdego dnia? Przynależność do Seiwa-Genjich, zdawałoby się, że najlepszej odnogi rodziny, miała negatywne konsekwencje, jasne. Większość najmłodszych nań się właśnie skupiała. Brak całkowitej swobody, ucisk ze strony starszyzny, patologie skrywane w skromnych uśmiechach, acz ostrych jak brzytwa spojrzeniach. Skłamałby mówiąc, że udało mu się obejść wszystkie z wymienionych, ale — bo zawsze istniało ale, które rozpuszczało nieszczęścia w prozaicznych przyjemnościach — z drugiej strony były one, korzyści. Zgromadzone w realnym świecie sylwetki, które Minamoto uwielbiały bądź wręcz przeciwnie, zerkały ku członkom w wyrazie dogłębnego niezrozumienia i nienawiści, która swoje podłoże najczęściej miała w ludzkim, najzwyklejszym strachu. Lubił to. Poczucie, że wzbudza na wskroś skrajne uczucia, że w jego klatkę piersiową wbijane są malowane w fantazjach sztylety. Uśmiechał się ku tym wizjom i ich nierealności. W pewien sposób i je rozumiał. Sam często brodził w paranoidalnych wyobrażeniach, które istniały gdzieś na brzegu fantazji a realności; wystarczył krok, by się ziściły. Chłopiec spogląda ku przedstawicielce Yōzei-Genji. Szybkie pokręcenie głową, by odciągnąć myśli od Rajki. Czy dzisiaj też powinien złożyć jej życzenia?
  Wybija się z zamyślenia, gdy ku niemu nachyla się sylwetka chłopca. Od razu wzrok, jakby wcześniej cofnięty ku przeszłości (może nie przeszłości a światu równoległemu), wraca ku aktualnej rozmowie. Nieprzyzwyczajony do faktu, że to on jest aż tak intensywnie obserwowanym, wzdryga się. Nieprzyjemny dreszcz tylko przez chwilę skacze po lędźwiach, ale zaraz zastępuje go ciepło spojrzenia i uśmiech znikąd wpełzający na usta. Cały czas zapomina, że ma do czynienia z człowiekiem równie spostrzegawczym, co on sam. W dziwny i niezrozumiały sposób fakt ten wydaje się Rainerowi pociągającym. Gra na uwagę, na minimalne wręcz gesty, które raz zapoczątkowane, zaraz rozpłyną się pod naporem słów. Nic dziwnego, że ponownie w jego oczach grają nuty rywalizacji; z tą różnicą, że wyścig nie ma końca a jego zwieńczenie nie winno być celem. Wprawdzie chodzi o wszystko pomiędzy. O ten palec haczący o drugi, o zdanie niepotrzebnie przeciągnięte bądź celowo niedopowiedziane. Krótki wydech ucieka spomiędzy warg a on wygodniej siada na fotelu, wnętrze kolana intensywniej wbija w drugą nogę i odchyla plecy. Podbródek machinalnie już wędruje ku górze, by słowa, nieważne o jakim znaczeniu, nabrały tonów bardziej wyniosłych. Bawi się. Bawi się w rozmowie i spojrzeniach poń pełznących. Wie, że nie ucieknie plotkom w domu i to jeszcze bardziej podjudza chęć na nieczyste zagrania; zagrywki, które ojcu wygryzą rozsądek a wokół serca matki zakiełkują nowe pnącza niepewności. Jak bardzo nieważni są teraz oni, rodzice, pochowani w swoich szerokich, klanowych przestrzeniach jak duchy Fukkatsu, obrońcy Asakury, samozwańczy shinigami decydujący o innych śmierci i życiu. Liczy się jedna postać, tak wcześniej niepozorna a teraz w detalach zarysowana i już na zawsze wszczepiona w jego wspomnienia. Jest tego pewien. Tych jednych jedynych konturów się nie pozbędzie, bo już teraz wygrawerowane pod myślami, dotykalne bardziej niż stojąca przed nim filiżanka. Ta wciąż gorąca. Porcelana rozgrzewa palce wsuwające się w ucho naczynka, by ciepło herbaty rozlać się mogło na ułożonych w uśmiechu ustach.
  Rozbawienie jest jego naturalną reakcją na skonfundowanie drugiego z chłopców. Nie oczekuje zrozumienia, wzniosłej rady. Bardziej interesuje go sam fakt przyjęcia informacji, który zdaje się nie być niczym nad wymiar zaskakującym. Kiwa głową, jakby w wachlarz cech Hattoriego wpisywał nowe — empatię. Przekrzywia głowę i wsłuchuje się w jego słowa z zainteresowaniem, choć to kierowane jest ku zupełnie czemuś innemu. Nie tyle sensu wypowiadanych zdań, ale ogółowi zachowania. Tak teraz rozczulającemu.
  — To urocze — mówi w końcu pewny siebie i własnych spostrzeżeń; niemalże mierząc chłopaka łapczywie, ale dłonie wciąż trzymając przy sobie — blisko, bo na wciąż zlepionych ze sobą nogach. Po chwili tłumaczy: — Urocze, że w ogóle poświęcasz czas na próbę rozwałkowania tego problemu. Nie wiem, czy cię tym uspokoję, ale niepotrzebnie się martwisz. Przynajmniej nie na ten moment. Każda z twoich teorii może być prawdą, może być totalną bzdurą. Trudno określić. Jedno tylko wiem. Dusze, tak jak i każda rozumna istotna, mają prawo do współistnienia, więc świat żywych to wciąż ich miejsce. Różnica, że nie posiadają ciała, tyle. Jeśli chcą je odzyskać, dokończyć niezamknięte sprawy za życia, proszę bardzo. Po to istniejemy my, łącznicy pomiędzy realnością żywych a, nazwijmy ich na potrzeby tej rozmowy, martwych. — Milknie na krótką chwilę. — Może dlatego nigdy nie byłem fanem egzorcyzmów. — Poświęca dłuższy moment na przemyślenie sensu przekazanych przez Hattoriego informacji, po czym w zastanowieniu, oczyma uciekając za lewę ramię, doda: — Nie wiem, czy ona, moja siostra, nie posiada kontraktu. Zastanawia mnie, czy możliwym jest zawiązanie go przy porodzie. Dajmy na ten przykład, ze mną samym. — Wzrusza ramionami. Temat Sary wciąż jest dla niego zagadką. Wraca do wyobrażeń o dziewczynce dość często, ale postanowił, że przypatrzy się rozwojowi sprawy. Mijają dwadzieścia trzy lata jego życia na tym świecie a on zawieszony w prostej, nudnej czynności. Czeka. Może dlatego te zabawy w trakcie, jak dziecięce zachcianki, które pozwalają zapełnić czas, wprowadzić w dni nutę przyjemności. Ponownie rytm pląsającego w tle utworu wygrywany zostaje przez palce. Tym razem na zewnętrzu uda.
  — (…) nie zasnę.
  Krótki, przerwany myślą śmiech urywa się z gardła i strzepnięty zostaje nagłym pokręceniem głowy. Ciało Rainera, podobnie do wcześniejszej pozycji rozmówcy, nachyla się. Paliczki złączone zostają w mocnym — mającym na celu podtrzymanie głowy — splocie a nań usadowiony zostaje podbródek. Teatralnie, delikatnie, acz gest sam w sobie jest zastanawiający. Nienaturalny, ale pasujący do prowadzonej rozmowy. Niewidoczne dla Heizō drgnięcie stopy pod płaszczyzną stolika, wygranie i tamże krótkiego rytmu, towarzyszy kolejnym słowom Seiwy:
  — To moje urodziny. Nie dam ci zasnąć — mówi przy złowróżebnym, rozbawionym, ale wciąż zakręconym nieprzystającą obietnicą tonie. Jak wystawiony do szermierki łapie tamtego spojrzenie i kontakt wzrokowy utrzymuje na tyle, by raz tylko czubkiem wypolerowanego buta musnąć znalezioną pod stołem łydkę Hattoriego. Udaje mu się to w momencie, w którym tamten wlewa na język ciepłą herbatę. W lewym policzku Seiwy rysuje się zawadiacki dołeczek, którego intensywność skierowana jest i do wszystkich zerkających ku niemu osób.
  —  Nie była obca.
  — Znałeś ich, ją? Skąd? — Realne zainteresowanie towarzyszy pałeczkom sięgającym przyniesionej przez obsługę potrawy. Gyūdon jest dobry, nie najlepszy, z jakim miał do czynienia, ale niewpływający na jakość sytuacji. Co ważne, bo gdy smak przeszkadza, to i rozmowa się nie klei. — Swoją drogą, poszedłeś na bal sam z siostrą? Nie wydajesz się być aż tak rozrywkowym. Sam też zwlekałem z decyzją, ale finalnie nieco mnie do tego zmuszono. Wiesz, widzialność klanu, pilnowanie Enmy, bo sam Noriaki najwidoczniej nie był wystarczającym. — Nie komentuje pozostałej części wypowiedzi. Jego samokontrola również plasowała się na wysokim poziomie, ale gdy tylko z niej rezygnował, popełniał decyzje dużo śmielsze, bardziej destrukcyjne, niż te opisywane przez Heizō. Jednocześnie nie miewał wyrzutów sumienia. Czasami własną opinię wykładał w inny sposób, niż zalecany, niż werbalny. Może i wróciłby do tematu po chwili, ale wraz z kolejnym łykiem herbaty, zalany zostaje pytaniami. Śmieje się cicho, po czym w spokoju kończy przeżuwać ryż. Kręci głową w rozbawieniu.
  — Wolniej, Hei, za dużo informacji — Wraz ze spojrzeniem i pałeczki zanurzają się w daniu. Milczy, by przemyśleć odpowiedź. — Po pierwsze, to był żart. Nie zależy mi na tym, aby przeciągać strunę. — Sam nie jest tego taki pewny, ale puszcza myśl wolno. — Nie jestem mistrzem, ale całkiem dobrze sobie z nimi radzę. Mówiłem to w kontrze do twojego zachowania. Plasujesz się dużo wyżej niż ja sam. I dlaczego ciebie wybrałem? — Krótkie parsknięcie zdobi nieśmiały uśmiech. — Śmieszne, że w ogóle myślisz o tym, że to akurat ja wybrałem ciebie, ale niech będzie. Może jest w tym krztyna prawdy. — Zanim wypowie ostatnie zdanie skieruje ku rozmówcy złączone ze sobą pałeczki. — Powiedzmy, że mam słabość do dachowców.



Rynek główny - Page 2 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Wto 17 Sty - 23:08
Urocze? – myśl zawtórowała wydobywającemu się z gardła, pytającego „hm?”, bo poruszany temat wydawał mu się na tyle poważny, że nie dostrzegał w nim niczego uroczego. Zaintrygowany tematem, nie brał pod uwagę tego, że to jego zachowanie było powodem nagle ocieplającego się spojrzenia Seiwy i wykwitającego na chłopięcych wargach uśmiechu. To oczywiste, że nie brał pod uwagę tej możliwości, skoro ten niewymuszony akt troski i chęć rozwiązania problemu – nie jego problemu – były dla Hattoriego zupełnie odruchowe. Nie musiał poświęcać im ani jednej myśli, jakby ich mechanizm niczym nie różnił się od oddychania. To dziwne, bo sprawiał wrażenie kogoś, kto racjonalnie układa sprawy, w które zamierza ingerować. Nie zawsze jednak ten racjonalizm trzymał się go równie mocno, gdy w grę wchodziły sprawy bliskich mu osób, choć mimo tego zawsze starał się analizować je na chłodno; bez zbędnego słodzenia, bez klepania po głowie. Teraz jednak wydawał się być nieco zbity z tropu i zaskoczony tym, że Rainera jakkolwiek dziwiło, że wykazał się tak niewielką inicjatywą. Był przekonany, że to normalne, dlatego jego własne zdziwienie już za moment skryło się pod grubą płachtą pobłażliwości. Opuścił podbródek, za uniesioną czarką kryjąc wygięte rozbawieniem usta; zbył tę uwagę, kręcąc lekko głową.
  Pozwolił sobie na solidniejszy łyk herbaty po wcześniejszym ostudzeniu jej wydmuchiwanym przez usta powietrzem. Nawet jeśli nie go końca zgadzał się z Rainerem w kwestii duchów, ze spokojem przyjmował do siebie sprzeczne ideologie. Robił to, co niektórym potrafiło przychodzić z niewyobrażalnym trudem – słuchał i nie przerywał, by nie tracić czasu i od razu wdrożyć zaciekłe przekonywanie go do własnych racji. Nie zależało mu na tym, by myśleli tak samo, ale każda upuszczona przez Seiwę myśl posyłała go gdzieś dalej, w głębsze rejony własnego umysłu. Słowa chłopaka przez cały czas docierały do jego uszu, ale wzrok, choć zawieszony na wysokości jego oczu, zdawał się lawirować gdzieś w połowie niewidzialnej liny, która spajała ze sobą ich spojrzenia. Być może o kilka sekund za długo tkwił nieruchomo z przytkniętym do dolnej wargi brzegiem czarki, zanim mrugnął, jakby wyrwany z transu. Powoli odstawił niewielkie naczynie na blat, jakby celowo odwlekał swoją odpowiedź, bo to, co siedziało mu w głowie, w jego odczuciu wymagało ostrożności większej niż stawianie kroków na śliskich kamieniach, które wyglądały ponad powierzchnię głębokiej, rwącej rzeki.
  — Nie na wszystkie „niezamknięte sprawy” można machnąć ręką. Nie popieram egzorcyzmów, jeśli ostatnia wola wiąże się z czymś, co nie ingeruje szkodliwie w świat żywych. Ale zdaję sobie sprawę, że niektórym odpowiada trzymanie przy sobie tykającej bomby — w niski głos wkradła się ledwo słyszalna nuta niezadowolenia, ale nie zdołała całkowicie zdusić neutralności, którą starał się zachować. W gruncie rzeczy to nie to zaprzątało mu teraz głowę i było to głównym powodem, dla którego nie rozwodził się nad swoimi uprzedzeniami co do wielbicieli drastycznych wrażeń. — Z tego, cowiemsłyszałem na temat kontraktów, mógłbym śmiało powiedzieć, że to bardzo mało prawdopodobne. Jeśli nie niemożliwe. Na pewno słyszałeś o tym znacznie więcej od swojej rodziny. Dla zwykłego człowieka jest to tym bardziej ciężkie, a przecież nim właśnie byłeś, gdy przyszedłeś na świat. — Zawiesiwszy głos, potarł ręka podbródek w zastanowieniu. — Nie wiem na ile kontrakt powinien być własnym wyborem, ale myślę, że wiele z tego, co na jego temat wiadomo, przemawia za tym, że jesteś bezpieczny. Twoja siostra może posiada kontrakt, ale na pewno nie z tobą.Przynajmniej już nie. Ostatnie słowa wypowiedział tak, jakby do ostatniego momentu walczył ze sobą, by go nie rozczarować. Jeżeli wcześniej dał mu do zrozumienia, że czuł się, jakby zamieszkiwała go obca dusza, nad źródłem problemu wciąż wisiał alarmujący znak zapytania. Na końcu wypowiedzianego zdania postawiona została słyszalna kropka, którą dodatkowo przypieczętował już do bólu obecnym i wymownym spojrzeniem. Takim, które nie znosiło sprzeciwu. Pierwszy raz prezentował je Rainerowi, choć zapewne nieświadomie i może to lepiej, że za moment zupełnie mimowolnie opuścił je ku czarce z herbatą. Na pewno lepiej, bo tej ostatniej sekundzie, podczas której spojrzenie nacierało jeszcze ku czarnym tęczówkom, w tych srebrnych pojawiały się pierwsze chmury niezrozumiałego przygnębienia. Bo niełatwo było mówić o czymś, co dotyczyło samego ciebie, bez choćby cienia żalu, który jak wygłodniała bestia wyglądał z wnętrza skrzętnie ukrywanych przed światem zakamarków duszy. I tym nagle opuszczonym spojrzeniem bezwolnie dał do zrozumienia, że gdzieś w jego głowie wciąż były rzeczy, do których nie chciał wracać. Nie teraz.
  Zasłyszany śmiech na powrót rozluźnił atmosferę, choć wcześniejsze spięcie było iluzją jego własnej głowy i dotyczyło tylko jego samego. Na szczęście wystarczyło niewiele, by rozmyło się ono bezpowrotnie, budząc cieplejsze odczucia, które przypominały o tym, że przecież po to tu przyszli – by śmiać się z idiotyzmów teraźniejszości, a nie roztrząsać pozostawioną za plecami przeszłość. Że teraz wszystko było dobrze; że Heizo zwyczajnie był na swoim miejscu. Słowna zaczepka zmusiła go do przymrużenia oczu, w których też zatliło się wyzwanie, bo z tonu chłopięcego głosu wyłuskał tę umiejętnie wplecioną obietnicę. Nawet nieprzypadkowe muśnięcie nogi doczekało się swojej odpowiedzi, gdy wyciągnął nogę pod stołem, by bokiem łydki zetknąć się z chłopięcą nogą, jakby uznał to za nieme zaproszenie. I prowokowany tymi subtelnymi przysięgami – czy to w głosie, czy w pozornie niewinnych gestach – żałował, że jeszcze przez jakiś czas musiał znosić obecność ludzi dookoła; tych o czujnych spojrzeniach, którym nie podobały się dwuznaczne uśmiechy, i całej reszty. Ale zadowalały go te małe gesty, bo ich niezrozumiale elektryzująca siła potęgowała apetyt na ten długo wyczekiwany, ulubiony deser.
  — Nie daj — podjudził tonem, w którym dźwięczało rozbawienie. Poruszył nogą, by celowo otrzeć się o Rainerową nogę i podrażnić ją materiałem jego własnych spodni.
  „Znałeś ich, ją? Skąd?”
  Przez nos uleciało krótkie parsknięcie, bo fala zainteresowania była ciężka do zignorowania. Ten ożywiony ciekawością ton był na swój sposób uroczy, ale Hattori wiedział, że akurat w tym przypadku nie miał mu za wiele do powiedzenia. Choć pałeczki głęboko zatopił w ryżu zmieszanym z mięsem i warzywami, przez cały czas przytrzymywał je palcami, gotów wziąć kolejny kęs. Teraz jednak przyszła jego kolej na mówienie, a najwidoczniej wychowano go na tyle dobrze, by nie mówił z pełnymi ustami.
  — Jak mówiłem, to nic wielkiego. To, że sam nie pamiętam, jak to do końca wyszło, już o czymś świadczy. Powiedziałbym, że nasza znajomość to raczej kwestia kojarzenia siebie nawzajem po jakimś kompletnie przypadkowym spotkaniu — stwierdził, wypuszczając powietrze ustami, bo relacja z kobietą nie miała żadnego znaczenia w całym tym zamieszaniu. Wypuścił powietrze ustami, bo sama próba przypomnienia sobie tych wydarzeń musiała kosztować go wiele wysiłku. W dodatku zupełnie niepotrzebnego, bo efekt końcowy i tak był raczej mało satysfakcjonujący. — Widzę, że kwestia balu spędza ci sen z powiek — rzucił przy lekkim przechyleniu głowy, jakby nie do końca rozumiał, czemu ta jedna impreza ciągnęła za sobą aż tyle pytań. — Tak, poszedłem tam ze względu na siostrę. Chociaż w sumie… teraz to dość zabawna historia. Jeszcze przed balem napisał do mnie właśnie Enma, ale zignorowałem wiadomość, bo formalnie się tam nie wybierałem. No i wyszło na to, że beze mnie Himari nie ma szans pójść na bal, więc sam poniekąd zostałem do tego zmuszony. Jak pewnie się domyślasz, nie uśmiechało mi się szlajanie po balu z licealistami, więc powiedzmy, że skorzystałem z tego kompletnie przypadkowego, niezobowiązującego zaproszenia. Jeśli zastanawia cię, skąd się znamy, to za tym też nie kryje się żadna porywająca historia. Trafiliśmy na siebie na kursie strzeleckim, wymieniliśmy kilka ogólnikowych rozmów i sam nie wiem, dlaczego ze wszystkich kontaktów w jego telefonie, padło akurat na mnie. — Wzruszył ramionami. — Komunikacja między nami raczej zgrzyta, ale może to po prostu nie mój typ człowieka. Tylko o co z nim właściwie chodzi? — Uniósł brew, bo informacja o tym, że robiono za czyjegoś ochroniarza, raczej nie mogła obić się echem. — To już kolejny raz, gdy o nim słyszę. W zasadzie jest mi obojętny, ale jestem w stanie zrozumieć, że znajdą się osoby, które chętnie wybiją mu zęby. Stąd to całe pilnowanie?
  Nabrał na pałeczki kilka warzyw, pozbywając się z nich nadmiaru sosu, który spłynął leniwie po wewnętrznym brzegu miski. Przyglądając się Seiwie wyczekująco, wsunął na język kolejny kęs, by przeżuć go bez większego pośpiechu. Teraz to on był zaciekawiony jego dziwną relacją z chłopakiem, bo nie przypominał sobie, żeby wcześniej czarnowłosy wspominał cokolwiek o swojej roli ochroniarza.
  — Co w tym śmiesznego? To ty przyszedłeś do mnie, pomimo mojego gorzkiego niezadowolenia. — Choć słowa zdawały się temu przeczyć, wspomnienie ich dawnego spotkania przywoływało pozytywne odczucia. Kącik ust uniósł się w rozbawionym uśmiechu, a wszystkie pozory sprzed miesięcy zdawały się zniknąć bez śladu. — Dachowców? — Rozbawienie go nie opuściło, ale teraz dodatkowo przeplotło się z teatralną rezygnacją. Widok wycelowanych w niego pałeczek zadziałał jak zapalnik, bo – na tę chwilę zaklęty w świecie ograniczającym się do jednego stolika – zakleszczył na nich własne pałeczki, zmuszając go do nieznacznego opuszczenia ręki. Nie obyło się bez figlarnego błysku, który przemknął przez srebrne tęczówki, bo refleks, z jakim pochwycił wycelowane w niego kawałki drewna, w dość zabawny sposób przypominał zwinność dachowców. — Co to ma niby znaczyć? Uznaję tylko dobre odpowiedzi.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Pon 23 Sty - 20:36
Rzeczywistość duchów jak mara tej tutejszej; mgła przesiąkająca przez cienką granicę, gdy dusze niczym plamka w oku przemykają pod chłopięcymi oczyma. Wychowany w nich, w tych plamkach jak maźnięciach matczynego pędzla, którym czasami starała się wychwycić piękno zaświatów. Od małego ululany był w miłości do przestrachu. Do tego, co w popkulturze niewidoczne dla normalnego człowieka przewraca wazony, przez okna jak świst wiatru przedziera się do wnętrza mieszkań, chowa w czarnych jak noc krzewach, by oczętami lukać ku realności. Dobre duchy, złe duchy. Miszmasz tego, co prezentowano w książkach dla dzieci, w horrorach, w mitach i legendach japońskich, ale i pozostałych. Te same stwory, choć w zależności od kultury nazywane różnymi przydomkami. Z czasem zauważył, jak niewiele trzeba, by światy te — ludzki i duchowy — spoić w jedno. Płynny metal ze złotem złączyć i w formie tej dziwnej, gdzie rzeczywistości dwie zaprezentowane jako jedno, przekazać żyjącym. Rainer wciąż był i jest człowiekiem, więc podskórnie dreszcze jak pajęcza sieć, jak tkana przez babkę przypowieść, wzbudzają delikatne fale obawy. Mimo to wygodnie moszczą się one w mięśniach i na twarzy, zamiast czujnych oczu i spiętych ust, wywołując szczery acz skromny uśmiech. Taki jak teraz. Kończąc wzmianki o świecie duchów, poprawia sylwetkę i pomiędzy pałeczki nawleka kolejną porcję makaronu. Myśli jednak wciąż przy siostrze, która przysiągłby, że zerka do nich zza restauracyjnego okna. W szybę chucha małymi jak wisienka usteczkami i śmieje się przeciągle rozbawieniem dzieci robiących psikusa. Rainer strzepuje wyobrażenie z ramion i spojrzeniem wraca ponad porcelanową misę z daniem.
  Marszczy brwi, ale słucha ze wzrokiem zawieszonym na tamtego twarzy. Spojrzenie ma niemalże posłuszne. To jak pouczanego szczenięcia, gdzie w białkach błysk zrozumienia, ale i bezpodstawnej radochy. Wystarczy chwila, by mu radość wsiąkniętą została jak woda przez rzuconą na plamę szmatę. Nieruchomieje z pałeczkami opartymi o miseczkę, gdzie paliczki drugiej dłoni wybijają rytm przygrywającej w tle piosenki. Raz, dwa, trzy. I jeszcze raz. Raz, dwa, trzy. Uwaga, wcześniej sączona jak przez sito, tym razem w całości przelewa się na wypowiadane przez drugiego chłopca słowa. Niezamknięte sprawy. Pojęcie tak mu obce, tak dziwne i niepasujące do prowadzonego przez niego życia, że zawiesza się na moment. Przygryza wnętrze lewego policzka w automatycznym, maniakalnym niemal geście uspokojenia całego ciała, które sztywne i nieprzyjemnie napięte. Mimo to słucha. Słucha jak nigdy dotąd o kontraktach; o wiedzy, która wydawałoby się, że jest dość strzeżoną. Naturalnie, że wiedział. Wiedział, jak to wszystko działa i w jaki sposób winno być rozgrywane. Wiedział, bo mu ojciec nauki wykładał jak życie codzienne, jak należyte każdemu dziecku obowiązki. Skąd więc zdziwienie, że i druga osoba współdzieli te informacje? Kalkuluje w głowie wiele faktów, które jak na złość mieszają się z domysłami. Już nie wie, czy aktualnie oglądane myśli, wspomnienia są rzeczywistą prawdą, czy przeklętym przez przestrach kłamstwem. Na moment odwraca wzrok za ramię rozmówcy, by złapać wniosek, który przed nim ucieka jak na polu ofiara za myśliwskim psem. Policzek zaczyna krwawić od środka a on w tym bólu syczy kwaśno i orientuje się, że pomimo wychwycenia wszystkich detali wypowiedzi Heizō, na moment gdzieś zniknął. A owo Gdzieś schowane w nieprzyjemnych zakamarkach głowy, nierozrysowanych. Labiryncie myśli, po którym kroczył już nie raz. Zgubił się nie dwa. Ciężkie jak ołów powietrze ucieka przez rozchylone w miałkim bólu usta.
  — Sporo wiesz o kontraktach. Skąd? — Odbija wypowiedź chłopaka podobnym spojrzeniem. To królicze, które odziane w wielkie oczy i płochliwość, umyka na rzecz wzroku bardziej bojowego. Przyprawionego nutą nieustępliwości i srebra, które na codzień to Heizō nosił w tęczówkach. Kolor zimnej jak ostrze miecza stali odbija ciepło uwieszonych nad nimi żarówek. I byłby skłonny przyznać, że po raz pierwszy prowadzi z Hattorim podobną, niepisaną nigdzie sprzeczkę na spojrzenia. Te, które nie znoszą sprzeciwu. Nie ulega jego wymownej kropce a utrzymuje rozmowę z pytaniem niczym nóż gilotyny zawieszony nad ich głowami. W końcu jednak odpuszcza i ponownie wywija pałeczkami w powietrzu a jest to ruch zgrabny i szybki, który wraz z teatralnością gestu usuwa nieprzyjemne dla Seiwy napięcie. Dopiero później z rozmowy wyłuskuje strzępki realnych informacji, które dotyczyły i wciąż zresztą dotyczą jego siostry. Podejrzenia, które w ostatnich kilkunastu latach wałkował każdego dnia. Dosłownie. Jak ciasto rozciągał we wszystkie strony. Sprawdzał, czy aby na pewno pod każdą z warstw nie ma kolejnej. Seiwa wzdycha mieszając makaron, ale nie podąża za rzuconymi tropami. Nie ma to sensu. Fantazje i wyobrażenia powinny być rozważane tylko wtedy, gdy jednym ze składników byłby chociaż gram logiki. Łapie jego ostatnie, upuszczane ku daniu spojrzenie i poddaje się. Jak rycerz słowa wyciąga niczym białą flagę powiewającą na wietrze:
  — Nie odpowiadaj — mówi cicho, dużo spokojniej i jakby z urazą. Ale to nie uraza a strach przebija się do myśli, że w efekcie usłyszałby o czymś, o kimś, kto zatrułoby jego głowę bardziej niż na ten moment sam Heizō. Siła osób, która posiadała nieopisywalne natężenie. Miała możliwość zagnieździć się w umyśle Rainera, tam też wpić w neurony, niczym bluszcz opleść chropowatą czaszkę. Nie odpowiadaj, bo kolejne słowa jak cięciwa łuku wydadzą szelest towarzyszący puszczanej strzale. A ta przebije jego serce raz i drugi, przez sam środek a on przełknie słoność łez i uśmiechnie się mdło, by maski nie upuścić w tak kruchej chwili. W momencie, w którym wszystkie wokół spojrzenia wręcz czekają na chłopięce potknięcie. Na nogę wpadającą pod ciężar rzuconej w rozmowie kłody. Może dlatego w bezwarunkowym odruchu ucieka w delikatny flirt. Zaczepkę odciągającą myśli od puszczonego pytania. Z nadzieją, że nigdy nie znajdzie na nie odpowiedzi. Słodkie kłamstwo. Czasami lepiej przełknąć słodkie kłamstwa, niż gorzką prawdę. Dla własnego dobra. Na wspomnienie własnych zdań parska cicho, niedosłyszalnie. Słowa jak powracający bumerang uderzają w ciało, ale odpycha je szybko pędzącymi myślami. Na tyle, że przeszłość nie zdąży zakleszczyć się w danej sytuacji.
  — Widzę, że kwestia balu spędza ci sen z powiek.
  Małe ukłucie.
  — Co w tym złego? — Zastopowane na moment niezrozumienie podkreśla pytanie, gdy wcześniej ruszona noga ponownie zajmuje miejsce na drugiej. Patrzy ku rozmówcy z widocznym urazem, jakby tego faux pas nie był w stanie przewidzieć. Powinien? Do tej pory był przekonany o słuszności zadawania pytań. Szczególnie tych, które potencjalnie wydawały się nieprzemyślanymi i całkiem naturalnymi. Tymi wynikającymi ze zwykłego, dziecięcego zainteresowania. — Lubię wracać do tamtego wieczoru, ale nie muszę, jeśli w jakiś sposób ci to nie odpowiada.
  Wzruszenie ramionami.
  Enma. No tak. Czyli jednak i tutaj kuzyn musiał naznaczyć relację swoją obecnością. Zaistnieć w świecie, w którym potencjalnie nie miał do tego prawa. Mimo to zdaje się nie poruszać w Rainerze groźniejszych odczuć. Jest przecież tylko Enmą. Potencjalnie nieszkodliwym, choć pretendującym do bycia dużo agresywniejszym. Wzmianka o chłopaku wydaje się być mało go poruszającą, chociaż bezpośrednie o dziedzica pytania wywołują na twarzy Seiwy pobłażliwy uśmiech. Jeden z tych, który skrywa w sobie wszystkie słowa pomiędzy. To, czego nie powinien wypowiadać. Szczególnie nie pomiędzy ciekawskimi uszami.
  — Jakiś czas temu, kilkanaście lat wstecz, Enma został mianowany na przyszłego dowódcę klanu. Przeszedł ceremonię, został senkenshą. Strzegą go jak naszego najdroższego skarbu, choć w mojej skromnej opinii jest to jeden z drzeworytów samego Hokusaia Katsushika. — Gładki uśmiech jak pędzlem samego malarza namalowany zostaje pod czubkiem zgrabnego nosa Rainera. — Mogę ci go kiedyś pokazać. Dzieło, nie Enmę. Enmy nie musisz już spotykać. Jestem tą lepszą opcją. — Śmieje się, ale nie za głośno, bo w zdaniu ukrył więcej niż jedno ziarno prawdy. — Teoretycznie wszyscy w Minamoto powinni mieć na celu jego bezpieczeństwo.
  Pochwycenie pałeczek wybija go z rytmu prowadzonej rozmowy, ale docenia zgrabny manewr Hattoriego i nie ucieka z tak stworzonych kleszczy. Kręci głową w rozbawieniu, po czym wolna dłoń celuje w jego kierunku.
  — To znaczy, że lubię proces oswajania. Puść.




Rynek główny - Page 2 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Czw 26 Sty - 13:50
Nie nazwałby pytania niespodziewanym i nie zdziwił się, gdy od tak padło zawieszone gdzieś pomiędzy nimi; splecione z gwarem wnętrza lokalu. Nie mógł jednak udawać, że go nie dosłyszał i nie udawał, przez co wydawało się, że znów celowo trzymał go w niepewności albo – jak wtedy w gorących źródłach zapytany o własną śmierć – po prostu szukał dla Rainera właściwej odpowiedzi. Ta odpowiedź wcale nie musiała być taka trudna, bo wiedza, którą się dzielił, z roku na rok powszedniała. Ale może tylko dla niego samego. I może było już za późno na to, by mówić o tym, że nasłuchał się o kontraktach od znawców, których spotkał na swojej drodze, choć to też była prawda. Była jednak zbyt neutralna, by chronić ją tak, jak chroni się ważne tajemnice i to zdradzało, że nosił w sobie coś więcej niż banalną historię o zdobywaniu książkowych teorii. Coś, przez co o niektórych sprawach wiedział aż za dobrze i przez co innym też trudno było się oprzeć wrażeniu, że wiedział. Chyba był tym zmęczony, bo na chwilę cienie pod srebrnymi oczami wydawały się odrobinę wyraźniejsze – wtedy, gdy spod półprzymkniętych powiek przyglądał się przemieszanym w misce składnikom.  
  „Nie odpowiadaj.”
  No tak. Znów zastanawiał się zbyt długo i poczuł ulgę, że Seiwa jednak zrezygnował. Trwało to tylko chwilę, bo prawie od razu zastąpiło ją niezrozumienie. Dlaczego już nie chciał wiedzieć? I skąd ten ton? Powieki uniosły się, gdy spojrzenie znów powędrowało ku chłopięcej twarzy w poszukiwaniu odpowiedzi na niezadane pytanie. Takie, które i tak miało nie paść, bo tkwił gdzieś pomiędzy przekonaniem, że chciałby mu o wszystkim opowiedzieć a tym, że ta przeszłość, którą w sobie nosił, przecież niczego między nimi nie zmieniała i nie sądził, by kiedykolwiek miała coś zmienić. Nieważne, czy wiedział o kontraktach z własnego doświadczenia, czy z cudzego.
  — Zostawię to na kiedy indziej, Rai — obietnica czy nie, słowo właśnie się rzekło, ale nie miał zamiaru na siłę bombardować go informacjami, o których brunet nie chciałby słuchać. Resztę pozostawił jemu i na razie zaakceptował to, że zrezygnował z słuchania nieznanej sobie opowieści, która i tak nie nadawała się na ten wieczór. Może w przyszłości – bliskiej czy dalekiej – miał szansę być bardziej przygotowanym. Nie chodziło tu bynajmniej o wymyślenie nieprawdziwego scenariusza, którym chciałby wiarygodnie zatrzeć dawne ślady przeszłości, a o tę psychiczną gotowość, by już bez resztek emocjonalnego bagażu dzielić się tym wszystkim, jak starymi legendami. Bo przecież nie chciał go od niczego odcinać z myślą, że sam zapraszał go, by uczestniczył w tym wszystkim; w tym całym poznawaniu go kawałek po kawałku. Lżej było wytłumaczyć sobie samemu, że po prostu na ten moment nie chciał podawać mu całego deseru.
  „Co w tym złego?”
  To prawda, że nie lubił wracać pamięcią do tamtego wieczoru, ale teraz, gdy wpatrywał się w twarz chłopaka – kompletnie nieświadomego, jaki błąd mógł popełniać – przyszło mu do głowy, że może przesadzał. Bo to normalne, że ludzie zadawali pytania, gdy im zależało i uczepiali się tego, co było dla nich znajome. Tego, czemu w przeszłości mogły towarzyszyć silniejsze emocje. Ta nagle wpełzająca do jego głowy świadomość sprawiła, że Heizō miał za złe samemu sobie, że wcześniej nie wziął tego pod uwagę. Westchnąwszy głębiej, jakby tym razem pozbywał się jakiegoś ciężaru – może ciężaru własnego niedopatrzenia – obdarzył Rainera łagodnym uśmiechem.
  — Tylko to, że nie śpisz — wyjaśnił lekko rozbawiony, bo w tej chwili wydawało mu się, że był to jedyny słuszny powód do zmartwień. Nie zakładał, że czarnowłosy rzeczywiście nie sypiał, bo jego mózg nieustannie mielił sprawy z niedalekiej przeszłości, ale skoro Hattori wspomniał o śnie, uznał, że to idealny punkt zaczepienia, by rozluźnić atmosferę. Na kolejne słowa w pierwszym odruchu odpowiedział przeczącym ruchem głowy. — Nie chciałem, żebyś tak to odebrał. Po prostu zastanawiałem się, skąd bierze się to zainteresowanie. Poza tym wtedy zniknąłeś na jakiś czas. Trafiłeś na coś ciekawszego niż typ próbujący poderżnąć komuś gardło?
  Sięgnął po czarkę z herbatą, jakby właśnie szykował się do usłyszenia bardziej porywającej historii niż jego własna. Zdarzenie, w którym brał udział, trwało zaledwie kilka minut, ale i tak zdążyło przesądzić o ogólnej jakości imprezy. Z biegiem czasu wspomnienie o odczuciach, które mu towarzyszyły, zaczynało blaknąć – przynajmniej wspomnienie większości z nich.
  — Dowódcę klanu? — powtórzył te słowa, jakby musiał posmakować ich własnym językiem. O Minamoto słyszało się wiele rzeczy, ale Hattori nie był fanem plotek; nie był też zagorzałym tradycjonalistą, stąd kwestie dziedziczenia pozycji w rodzinie były dla niego obce. Jakby wzięły się z innego świata albo po prostu były zarezerwowane dla innych klas społecznych. Przy Rainerze nie czuł jednak tego podziału, bo jakiekolwiek różnice – te, które już zauważył, i te, które dopiero miał poznać – nie miały znaczenia w obliczu odczuwanej sympatii. Dlatego to nie absurdy dziedziczenia zaprzątały mu teraz głowę, a to, kogo te absurdy dotyczyły. Kiedy już przetrawił to po swojemu, zaśmiał się pod nosem – bardziej z Rainerowego żartu niż z faktu, że tak ważne stanowisko przypadło właśnie Enmie – a na koniec pokiwał głową, jakby coś właśnie zrozumiał. — Chętnie zobaczę. Dzieło, nie Enmę — podchwycił, wyginając usta w zaczepnym uśmiechu. — W każdym razie to wiele wyjaśnia. Nie usprawiedliwia jego poczucia, że jest lepszy od innych, ale przynajmniej tłumaczy, skąd się wzięło. Statystyczny przykład nadużywania władzy. Wychodzi na to, że nie tylko dla mnie jesteś lepszą opcją. — Przechylił głowę, by przyjrzeć mu się pod innym kątem; oceniający błysk z trudem umykał uwadze. — Wyglądasz na kogoś, kogo traktowano by poważniej, ale może nie znam się na kanonach przywództwa.
  Wyrażając swoje zdanie, nie zastanawiał się nad tym, czy bezpieczeństwo głowy rodu obejmowało też stawanie w obronie jego dobrego imienia. Nic dziwnego, że nie zawahał się choćby na chwilę, gdy dzielił się swoją opinią – zapewne mało znaczącą. Sam Heizō nie przywiązywał się zresztą do wizji siedzącego przed nim chłopaka w roli przywódcy klanu. Dał upust słowom, które zaledwie zawisły pomiędzy nimi, nie mając jakiejkolwiek mocy sprawczej, bo brunet był przecież z zewnątrz i nie znał się na hierarchii słynnej rodziny. Koncepcje płynące z jego ust brzmiały, jakby były proste; jakby od tak dało się je wykonać. Tym też się różnili, ale to przecież nieważne.
  Nieważne, bo gdy rozbawienie iskrzyło w obu parach oczu – w tych srebrnych i w tych czarnych – granice zacierały się. Jak na przekór poleceniu, zakleszczył pałeczki jeszcze mocniej, ale trwało to tylko chwilę, zanim odpuścił, zanurzając je z powrotem w parującym jeszcze jedzeniu. Wcześniejszy uśmiech skurczył się, pozostawiając po sobie ledwo widoczny cień, bo teraz był przede wszystkim zaciekawiony. Ciekawość ta była podszyta nieuzasadnionym jeszcze niepokojem, zrodzonym z wyciągania spomiędzy wierszy czegoś, czego wcale nie musiało tam być, choć przecież proces kiedyś się kończył. Akurat to rozumiał aż za dobrze.
  — I co później? Co, gdy już będę „oswojony”? — spytał, wciąż siląc się na żartobliwy ton, który zadźwięczał przede wszystkim w tym niepasującym do relacji międzyludzkich określeniu. — Nie wiem, na ile mam ci utrudniać życie. Dachowce to w końcu liczna grupa, a chyba nie sądzisz, że dam się tak łatwo zastąpić? — Parsknął, gdy w zadanym pytaniu zagnieździła się subtelna groźba i znane tylko jemu samemu kłamstwo. Jasne, mógł być uparty. Mógł trzymać go w tym procesie tak długo, jak tylko było to konieczne, ale przecież tylko do czasu. Do czasu, gdy nie mógłby już zatrzymać kogoś, kto nie chciałby zostać. Ale to nie był dobry moment na wyciąganie takich wniosków. Wcześniej czytał tylko pomiędzy wierszami, ale teraz już realnie czekał na odpowiedź – jego punkt widzenia, który, do cholery, nie musiał być taki, jak wszystkie kalki przeszłości, rzutujące na to, co Heizo w tej chwili sobie myślał. Wymyślał. W tym oczekiwaniu zajął usta kolejnymi kęsami potrawy, której coraz bardziej ubywało, byleby tylko już nie przerywać i nie zabarwiać żartobliwej rozmowy jakimiś pierdolniętymi przypuszczeniami.

@Seiwa-Genji Rainer
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Czw 26 Sty - 18:00
Nie miewał za złe ciszy, gdy ta jak ciężka, teatralna kotara z niechęcią i wolno opadała na rozmowy. Pozwalała wprowadzać w konwersacje potrzebny przestój. Myśli wtedy, w tych chwilach potrzebnego wytchnienia, kumulowały się na potrzeby aktualnie budowanej relacji. Łapie się na tym, że z dnia na dzień, z godziny na godzinę, nie musi przewidywać tamtego kroków; że stają się naturalnymi tak, jak zapowiadany przez opasłe, ciemne chmury deszcz czy grzmot po piorunie tnącym nieboskłon. Wzdycha. Ta cisza jest inna. Zawieszona w niedoczekaniu, niepokój podnosząca do gardła, w którym grdyka drga nerwowo tak, jakby u dziecka zapowiadając falę płaczu. Ale nie łzy cisną się do oczu, ale dziwna dawka złości skorelowana ze smutkiem. To sparowanie emocji, któremu zawsze ulegał; któremu jak niczemu innemu oddawał ciało i pozwalał bezwiednie kierować kończynami. Samo wyobrażenie, jak wspomniany piorun przeciąwszy myśli, o tym, że dusza Heizō oddana była komuś — komuś zapewne tak innemu od samego Rainera — kruszy ciało od wewnątrz. I bardzo się stara nie rozpaść, dłonią nie drgnąć w niepokojącym geście. Wzroku badawczego, acz i jak u sarny skruszonego, nie zawiesić na srebrnych, jaśniejących czymś nieznanym tęczówkach. Seiwa nie klnie. Nie w słowach znajduje ukojenie, ale teraz pod językiem jak nieznośne larwy kotłują się ojcowskie wyklęcia. Niczym złowróżbne wiersze słowa tak brutalne i w swej prozaiczności potrzebne, że jedynie ząb o ząb się spinający utrzymuje chłopca w ryzach. Chwilę później usta uchylają się, wypuszczają wstrzymywane powietrze, gdy, nie wiedzieć kiedy, ująwszy kolejną porcję makaronu pałeczki sięgają warg. Jest mu niedobrze. W podbrzuszu kotłuje się niewygoda przeszłości. Tak zarazem dobrze znane, ale i przy tym zapomniane uczucie. Mimo to przełyka kęs jak zawsze; jak zawsze pozostając wiernym chwili i potrzebie względnego spokoju, gdy myśli jak stado koni pędzą przed siebie. Choć logiczniejszym byłoby stwierdzić, że daleko w przeszłość. Kopytami taranują nie jego, nie Seiwy wspomnienia a on w tym wszystkim stoi pośrodku i nie wie, co robić. Nie wie, czy brnąć w temat dalej i dać się zgniatać kolejnemu słowu raz po razie, usta układając w kurtuazyjny uśmiech. I ta cisza. Nie pomaga ona teraz, chociaż wie, że Heizō w zwyczaju ma mielić słowa i przyglądać się im ze wszystkich stron jak monecie, której zarówno awers jak i rewers jest piękny, grawerowany. On, Hattori, również zdania wypowiada ładne, ułożone przez dokładne ich przemyślenie. Czubek języka jak wąż zakrada się na górną linię zębów. Czego nie chcesz mi powiedzieć? Walczy z dwoma siłami. Jedna z nich pragnie wytargać z tamtego wspomnienie, nić ku wydarzeniom z kiedyś a druga wzbrania się wiedząc, gdzie poniosą ich konsekwencje zasłyszanej wiadomości. I sam nie wie, ten chłopiec zatrzymany w pytaniu, na moment jeszcze przez Hattoriego słowną ucieczką, jak długo trwa chwila niedopowiedzenia. Urwana ona zostaje krótkim:
  — Zostawię to na kiedy indziej, Rai.
  Pozwala mu temat przerwać, ale przypominający konwulsję niepokój tkwił będzie do końca tego spotkania, z którego urwie się wcześniej niż zamierzał. Dla własnego — ich? — dobra. Tajemnica rzęzi pomiędzy jak zepsuta maszyna a Rainer zawiesza na nim wzrok pełen obcego wycofania. Tego, które towarzyszyło i publicznym wystąpieniom. Maska, jak banalnie by to nie brzmiało, potrzebna, by nie palnął o słowa za dużo, nie sięgnął po to, co nieswoje. Wie, że to reakcja na jego prośbę i jedna z sił, ta spokojniejsza, oddycha z ulgą, gdy druga ląduje w gardle i tam wstrzymuje oddech. Ciężki głaz mości się pod żebrami a świadczy on o jednym, tylko jednym uczuciu, że znowu przekonał się o irracjonalności własnych zachcianek. Nigdy nikogo nie będzie miał na własność. Przeszłości ludzi jak nocne mary prześladować będą i jego. Głośne przełknięcie śliny, by tę siłę okropną zepchnąć w głąb brzucha, gdzie swą niewygodą umieści się na resztę wieczoru. Nigdy nie będzie dla nikogo całością, jak plama tuszu nie przesiąknie ku latom wstecz i to go pożera. Smok na prawym boku rusza zamaszyście ogonem a on ze wzrokiem wciąż oddalonym od dziejącej się rozmowy, wzrusza ramionami.
  Odchyla się na krześle i niedokończony makaron odsuwa od wyprostowanej sylwetki. Wzrokiem wraca do jednej z kuzynek siedzącej przy ścianie, mierzy się na spojrzenia z dwójką innych osób. Nie wie, czy to rzeczywiste najedzenie, czy stres zżera apetyt. Wszystko jedno, efekt ten sam. Zapija niewygodę ostatnim łykiem herbaty i z wyuczoną neutralnością wraca do prowadzonej rozmowy.
  — Ciekawszego? Nie. Wolałem sam siebie nie podjudzać a zauważywszy Enmę w centrum sytuacji postanowiłem odnaleźć jego zawodowego ochroniarza. Wydziedziczyliby mnie, gdybym znowu przysporzył rodzinie publicznego ambarasu — odpowiada sucho, ale nie niemiło. Ton ma raczej informujący. Na tyle, że zdanie potencjalnie wydawać się może koleżeńskim. — I tak mam już nie najlepszą opinię w Fukkatsu, więc wolałem oszczędzić sobie bójki ze szkłem w łapie. Poza tym… to amatorskie. — Uśmiech szybki jak machnięcie skrzydeł Kolibra rozkwita pod nosem, po czym dodaje: — Wolę bezpośredniość walki wręcz. Nie operuję bronią białą, jak zresztą mogłeś zauważyć.
  Odchylone ciało odnajduje przyjemną pozycję w plecach ułożonych na oparciu, nodze zarzuconej na nogę i dłoni skrzyżowanych przy udzie. Mimo dość teatralnie rozrysowanej sylwetki mięśnie zdają się być rozluźnionymi i dość naturalnymi. Matka powiedziała mu kiedyś, że nosi w sobie dziwną korelację próżności i flirtu, co z czasem już nieświadomie zaczął wplatać w codzienne zachowanie. Na wzmiankę więc o Enmie, całej klanowej hierarchii, uśmiecha się delikatnie i na nowo pozwala dołeczkowi zaznaczyć lewy policzek. W rytm zasłyszanych słów macha stopą i śmieje się cicho, gdy wypowiedź Hattoriego dobiega końca.
  — Dowódca, przywódca, opiekun. Nazywaj go jak chcesz — poprawia wcześniejsze wypowiedzi, bo o Enmie mówiło się różnorako. Daruje słuchaczowi bardziej negatywnych określeń. — Dał ci odczuć, że jest lepszy od innych? — Rozbawione parsknięcie. — Widzisz, przynajmniej to mamy wspólne. Poczucie. Ale nie spieszy mi się do kierowania Minamoto. Wymagałoby to postawienia się rodzinie i obalenia, zapewne przez zabójstwo, głowy klanu. Czy ja ci wyglądam na mordercę? Bez przesady. Poza tym członkowie Minamoto są dla mnie jak trzymane w rezydencji dzieła. Starzy, z kurzem historii przysłaniającym spojrzenie na świat. Nudni. A powiedziałem ci kiedyś, że nie lubię się nudzić.
  To, że nie je, pomaga w obserwacji. Chociaż w chwilach ciszy smok na nowo szasta ogonem i zagarnia wcześniejsze niedopowiedzenie do teraźniejszości, to milczy. Zerka w ekran telefonu, odpisuje na parę esemesów, pozwala tamtemu spokojnie dokończyć posiłek. Nie spodziewa się, że przy uniesieniu oczu spotka tak inny jego wyraz twarzy. Zatrzymuje wzrok na maźniętych ni to rozbawieniem, ni czymś nieznanym, dużo smutniejszym, oczach. Telefon wyłącza nie odrywając od rozmówcy własnych tęczówek. Prostuje nogi, prawy łokieć opiera na blacie drewnianego stołu, gdzie wnętrze dłoni staje się podpórką dla policzka. Luźno położona na ciele koszula lgnie ku ziemi, na gołą klatkę piersiową rzuca gładki, skontrastowany z ciepłym światłem, cień. Nie oddaje chłopcu podobnego rozbawienia. Milczenie Seiwy jest zastanawiające, uważne, ale spokojne.
  — Heizō, nie zostawię cię. — Rezygnuje z metafor na rzecz poważniejszego tonu, po czym unosi pytająco brwi, jakby nie do końca odnajdywał sens w słowach drugiego z chłopców. Smok ciepłym powietrzem ogrzewa żebra a on przy dłoniach krzyżujących się pod podbródkiem dodaje pewniej, niemal powtarzając wcześniejsze słowa: — Nie porzucam ludzi.
  Milknie na moment. Gdy po pauzie oczy zahaczą o pustą miskę Hattoriego. Neświadomie i bez przemyślenia rzuca:
  — Chcesz coś na deser?



Rynek główny - Page 2 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Sob 28 Sty - 16:25
Zauważył to już wcześniej – wtedy w parku – ale wówczas nie przypisywał sobie prawa do wydawania werdyktu na temat cudzych nawyków. Wtedy nie wiedział jeszcze, że to jedna z tych rzeczy w Rainerze, która taka już była; nie wiedział, że była nawykiem. Może teraz też było jeszcze za wcześnie, żeby to oceniać, ale już nie pierwszy raz mierzył się z tym obcym spojrzeniem, jakby coś, co jeszcze przed chwilą chciało mu się pokazać w czarnych tęczówkach, nagle umknęło gdzieś w głąb duszy, a Hattori nie za bardzo wiedział, jak powinien się tam odnaleźć. Dopiero poznawał schematy zachowania Seiwy, a kiedy jakieś potknięcie wywoływało taką reakcję, próbował zrozumieć, dlaczego tak było. Na razie w milczeniu poruszając się po tym zawiłym labiryncie, bo nie przywykł do ciszy, która nie była jego własną ciszą. Zawsze to on był tym, który zatrzymywał się na chwilę – czasem, żeby pomyśleć, a czasem, żeby przetrawić coś po swojemu, by nie dać ujścia tej nieopisanej i niekontrolowanej sile, która kumulowała się wewnątrz i zdawało się, że wypełniała każdą komórkę ciała. Nieczęsto zdarzało się, by ta siła rozpierdalała go od środka, ale teraz zastanawiał się, czy inni też tak mieli. Znał ludzi, którzy na prawo i lewo szastali swoimi emocjami – nie widział w tym nic złego, bo przez to nic w nich nie wzbierało. Grymasy na ich twarzach były oznakami nadchodzącej burzy i zazwyczaj nadciągała od razu, trzaskając otrzeźwiającymi piorunami. Burze nie zawsze przechodziły szybko, ale przynajmniej po tej ulewnej goryczy zawsze wiedział, na czym stoi. Dużo łatwiej było czytać z podniesionego tonu, krzyków czy – bo i tak się zdarzało – cudzego płaczu. Teraz grunt był niepewny i tę samą niepewność czuł też pod skórą, gdy odłożywszy na chwilę pałeczki do miski, nadal wpatrywał się w postawioną przed nim ścianę w chłopięcych źrenicach. Nie miał mu za złe, że to robił, bo przecież zdarzało mu się tak uciekać i był przekonany, że robi to dla jakiegoś wyższego dobra, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie tędy droga. Nie chciał przecież zmuszać go do takich ucieczek i nie sądził, że go do tego zmusi, więc przyglądał mu się z nierozumiejącym wyrazem twarzy. Niezrozumienie trwało tam jednak jedynie przez chwilę, zanim w tężejące rysy wplotło się niezadowolenie. Było ono skierowane do wewnątrz, bo wyglądało na to, że na chwilę też gdzieś zniknął, ale po to, by przez chwilę walczyć z samym sobą. Z początku chciał powstrzymać słowa, które cisnęły mu się na usta, bo podświadomie zdawał sobie sprawę, że nie powinien mieć żadnych wygórowanych oczekiwań, ale wiedział też, że jeśli pozwoli czarnowłosemu tak siedzieć i tylko słuchać zza ściany, takich wycofanych spojrzeń będzie jeszcze więcej, a już teraz były dla niego nie do zniesienia.
  Poruszył palcami dłoni, jakby te ścierpły od wcześniejszego przytrzymywania pałeczek i chwilowego bezruchu. Wracał, teraz już z nieco przygnębiającym spokojem na twarzy, ale i z błyskiem podjętej decyzji w oczach; ciężar, który zebrał się w okolicy mostka, był tylko jedną z wielu niewygód. Był w stanie go zignorować, bo miał nadzieję, że zniknie, gdy wyrzuci go z siebie z nadmiarem słów, który zbierał się na języku.
  — Znowu to robisz — zaczął, ale bez wyrzutu. Brzmiał, jakby dokonał jakiegoś oczywistego spostrzeżenia. — Uciekasz. To dlatego, że na razie urwałem temat? Nie chciałem zepsuć ci wieczoru. Ani też poprzednich, bo zdarzało się, że było podobnie, tylko że nie jestem w stanie połączyć tego w jedną całość. Nie chcę też zepsuć przyszłych okazji, więc jeśli robię coś nie tak, to po prostu mi o tym powiedz. Umiem słuchać i wyciągać wnioski, a nie chcę wzbudzać w tobie… cholera, nawet nie wiem, jak to nazwać. Za to ty doskonale wiesz, o co mi chodzi i nie będę udawał, że nie widzę tego spojrzenia. — Może teraz też robił coś nie tak, ale od tego momentu nie było już czasu na odwrót. Słowa płynęły dalej, wylewając się z ust bez przerwy na byle zająknięcie: — Jasne, zdaję sobie sprawę, że może robisz to nieświadomie albo i z jakiegoś konkretnego powodu. Nie musisz mi o nim mówić, jeśli nie chcesz. Tylko daj mi szansę, zanim zdecydujesz, czy chcesz się odcinać. Przecież nie robię niczego specjalnie.
  Zamilkł wreszcie, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że paznokciami jednej dłoni żłobił w blacie niewidoczne rowy. Przez ten cały czas Heizo wpatrywał się w Rainera, choć nieraz korciło go, by uciec spojrzeniem w bok i wśród ludzi – w większości pochłoniętych celebrowaniem dzisiejszego święta – odnaleźć instrukcję tego, co powinien robić. Jak się uśmiechać, jak patrzeć, co mówić, by druga osoba czuła się komfortowo. Ale Seiwa nie był kimś równie zwyczajnym co większość osób przy stolikach. Było w nim coś, co sprawiało, że musiał samodzielnie to zbadać, poznać i nauczyć się tego. Ale to go nie zniechęcało, bo w tym momencie jasno dał chłopakowi do zrozumienia, że przecież zamierza temu sprostać. I czekał.
  Ciężar wcale nie zelżał.
  Poprawił się na fotelu, przy okazji wycofując wcześniej wyciągniętą pod stołem nogę. Gdy Rainer wyprostował się i wycofał, on w kontraście wsparł przedramię o stół, nad którym nieznacznie się pochylił. Wyczuwał zmieniony ton wypowiedzi, ale słuchał słów tak samo uważnie, jak robił to wcześniej.
  — Aż tak? — spytał mimowolnie, gdy usłyszał o wydziedziczaniu. Była to kolejna rzecz, której nie pojmował, choć oczywiście sytuacje były różne. Nastolatków czasem wyrzucano z domu, zakładając, że od teraz poradzą sobie już sami i działo się tak, gdy nieodpowiednie osoby zostawały rodzicami. Nie wiedział nic o wydziedziczaniu i wyrzucaniu, ale wiedział bardzo dużo o niewłaściwych rodzicach. — Ale to dobrze. Mam na myśli to, że nie wziąłeś w tym udziału, a nie, że mogliby cię wydziedziczyć — rzucił, upuszczając przez nos krótkie parsknięcie. — Zauważyłem. Właściwie do pewnego momentu wydawało mi się, że walka wręcz nie będzie mi potrzebna. Później zmieniłem zdanie, więc nauczyłem się podstaw. Przynajmniej na razie — podjął, a na jego twarzy pojawił się wyraz zastanowienia. Ująwszy pałeczki, które wcześniej ułożył płasko na misce, zastukał nimi bezgłośnie o swoją dolną wargę, przyglądając się w głowie nowemu pomysłowi. — Jeśli kiedyś będziesz miał wolną chwilę, możesz pokazać mi coś nowego. Lekcja za lekcję.
  Propozycja nie była w żaden sposób zobowiązująca i nie oczekiwał, że Seiwa wyrazi na nią zgodę. Trudno było sobie wyobrazić, że staje z nim po przeciwnej stronie maty, ale ta myśl wydała mu się ciekawa i na pewno trochę zabawna, co dało się wyczytać z oczu roziskrzonych, zdawało się, jakimś szczeniackim błyskiem.
  — Dał mi odczuć, że ma się za takiego. To różnica — poprawił go, ale zaraz uniósł brew w niemym zapytaniu, jakby zastanawiał się, czy czarnowłosy uważał, że przyszły dziedzic faktycznie jest lepszy od innych. Może w perspektywie klanu taki był, ale wobec reszty świata już nie. — Hah. Przynajmniej sam nie musiałem tego mówić. Myślałem, że czasy mordowania się dla władzy już dawno przeminęły. Ale może zatrzymali się w czasie, bo do tej pory nikt nie próbował podejść do tego inaczej. W każdym razie masz rację, nie wyglądasz ma mordercę. Chociaż… — Przyjrzał mu się dokładniej wraz z lekkim przymrużeniem powiek. Wyraz jego twarzy przybrał na powadze, gdy bezkarnie go oceniał. — Nie. Jednak nie. I gdy chwilę się nad tym zastanowiłem, to jednak lepiej. Gdyby padło na ciebie, musiałbym znieść towarzystwo ochroniarza przy stole. Wyobrażasz sobie to? — Pokręcił głową na boki przy krótkim, niskim śmiechu, który z trudem przedarł się przez gwar rozmów, brzdęki naczyń i cichą muzykę.
  Uśmiech, który jeszcze przez moment błąkał się na jego ustach, zniknął. Nagła intensywność chłopięcego spojrzenia starła zadowolenie z jego twarzy, jakby zrozumiał, że teraz musi dopasować się do powagi zaistniałej sytuacji. Albo dotarło do niego, że trudno było mu ukryć tę wcześniejszą niepewność, która przecież już ulokowała się w pozornie żartobliwym przekazie, bo bywa i tak, że w żarcie kryje się odrobina prawdy. Gdzie pozostałe dachowce? Wsunął do ust kolejny kęs jedzenia, jakby tylko tak mógł pokazać, że nagła cisza wcale nie wybiła go z rytmu. Ruch ten był jednak wyraźnie spowolniony, jakby nie był pewien, czy w ogóle powinien kontynuować jedzenie w tak niepewnym momencie. Znów nie wiedział, co chodziło mu po głowie. Za to znał własne myśli, które jak zimne igły wrzynały się w umysł, gdy czarnowłosy ociągał się z odpowiedzią. Chciał i nie chciał jednocześnie, by zawczasu go uprzedził.
  „Heizo, nie zostawię cię.”
  Zabawne. I trochę przerażające. Jakby czytał mu w myślach – miał nadzieję, że było to tylko jego wrażenie. Miło było to słyszeć i chciałby w to uwierzyć; mieć w sobie tę dawną naiwność, której nie uczepiały się żadne negatywne myśli. Jednocześnie nie wątpił w szczerość Rainera, ale nie traktował jego słów jako formy obietnicy i nie zamierzał prosić, by mu to obiecał, zrzucając na jego barki chory obowiązek trzymania się słów, które wypowiedział i o których gdzieś po drodze mógłby zapomnieć. Nie byłoby to jego winą, ale Heizo mógłby tak pomyśleć, gdyby kiedyś coś się zmieniło. Nie chciał tak myśleć, dlatego nie chciał też obietnic. Tylko czego właściwie chciał? Wzrok z oczu ześlizgnął się ku wargom, które układały się w kolejne słowa – niby wszystko słyszał, ale samo znaczenie zgubiło się gdzieś w jego własnym poszukiwaniu odpowiedzi. Czego? Spojrzenie dosięgnęło policzka, wędrując ku skroni, na której zawijał się czarny kosmyk włosów. I brnęło dalej, jakby nie tyle, co w jego rysach szukał jakichś oznak kłamstwa, ale kawałek po kawałku dopasowywał go do wizji kogoś, kto go nie zostawi. A skoro od teraz Seiwa miał tutaj być, musiał znać go bardzo dobrze i z tą samą dawną naiwnością dać mu szansę, o którą sam wcześniej prosił. To oczywiste. Wraz z tą oczywistością coś jakby w nim przeskoczyło, jakby dopiero po chwili dotarło do niego to, co właśnie usłyszał. Uśmiech, który rozciągnął jego usta, ukrył za dłonią, jakby idiotyzmem było zadowolenie z kilku wypowiedzianych słów. Ale to zadowolenie dosięgnęło i srebrnych oczu, które na uciekły spojrzeniem gdzieś ku reszcie lokalu w chwilowym skrępowaniu. W skrępowaniu tym idiotycznym zadowoleniem i chłopięcymi zapewnieniami, których nie oczekiwał.
  — Nie o to pytałem — rzucił, zsunąwszy rękę z ust i wsunąwszy ją pod własny podbródek, gdy chwilę wcześniej wrócił ciepłym spojrzeniem do przyglądającego mu się Rainera. Może to dobrze, że widział trochę więcej. Ktoś, kogo chciał, musiał wiedzieć wiecej. — Ale cieszę się. Zdążyłem się przyzwyczaić. Do ciebie, nie do bycia porzucanym.
  Drugą ręką odsunął puste naczynie od siebie, choć poświęcił mu jeszcze chwilę swojej uwagi, gdy w ślad za chłopakiem opuścił wzrok. Już w pierwszym odruchu pokręcił głową w zaprzeczeniu.
  — Nie. Jeden już dostałem. — Kiwnięciem głowy wskazał na leżące na stole pudełeczko z ciastkami. — Zapłacę. Niedługo na mieście będą pokazy fajerwerków, ale jeśli masz dość gapiów na rynku, możemy przejść się w inne miejsce.
  Wymownym gestem przywołał kelnera.

Hattori Heizō

Gotō Keita and Seiwa-Genji Rainer szaleją za tym postem.

Seiwa-Genji Rainer

Wto 31 Sty - 14:32
Pewna w Heizō wstrzemięźliwość irytuje, ale nie jest to typowe dla człowieka zdenerwowanie. Nie to, które w żyły wpuszcza nieprzemyślaną agresję. Pobudzane przez chłopaka struny drgają przy granicach cierpliwości, bo za każdą ciszą, każdym słowem obleczonym w dogłębne jego przemyślenie, kryje się prawdziwsza prawda. Nie ta wykalkulowana, wyczekana i wygładzona przez logikę. Ku niej właśnie swoimi jak igły długimi palcami sięgnąć chciałby sam Rainer. Ku tej wyrwanej z czeluści, emocjonalnej, jeszcze przez czas nieprzemielonej prawdy. Emocji, która jako pierwsza pcha się na język. Wspomnieniu, które za sprawą jednej iskry wydarte zostaje z przeszłości. Ale widzi ten wzrok zawieszony. Wsłuchuje się w ciszę za zadanie mającą wprowadzić pomiędzy nich chwilę wytchnienia. Seiwa jej nie potrzebuje a wręcz w sercu rodzi się nagła potrzeba jej usunięcia. Wyciągnięcia na pierwszy plan pierwotnych uczuć. Wzdycha więc. Wzdycha cicho i w nagłym zdenerwowaniu jak opiekun, którego nieprzyuczono do rodzicielstwa. A być może w ogóle nie ma racji. Możliwe, że Hattori inaczej odbiera życie i to, co przeszłe zostawało przeszłym. Może. Ale by wątpliwość rozegnać jak słońce rozświetla mrok, należałoby zadać pytania. W klatce piersiowej serce wygrywa bolesny, przyśpieszony przez nagłe emocje rytm. Spomiędzy ust nie ujdzie ani jedno pytanie, nie teraz, gdy ze strachem myśli o jakiejkolwiek odpowiedzi. Możliwe, że w tym wszystkim nie chodzi nawet o Heizō a o coś, co złośliwie charczy w głowie samego Rainera. Warkot nasila się w chwilach narzuconej przez rozmówcę ciszy, co nie tylko denerwuje, ale i niesie dawki przestrachu. Bo za ścianą utkaną z przemilczenia kryją się emocje na tyle silne, że zabudowane grubym i wysokim murem. Szlag by to.
  Oddalone spojrzenie i z ust ściągane uśmiechy są naturalną dla chłopca reakcją. Podobną tej zwierzęcej, automatycznej, gdy przed uderzeniem przestrach postanawia skulić psi ogon. U niego jednak nie uległość a bezemocjonalna wyższość bierze górę. Wyuczony odruch ciała i głowy, by być ponad sytuacją, ponad pożerającymi mięśnie myślami. Dosłownie, bo pod pasmami skóry i kości uczucia zbyt mocno doświadczalne są obietnicą destrukcyjnych skutków. Dlatego ucieka. Dlatego cofa się o te dwa kroki, szyję prostuje i podbródek ciśnie ku górze, ponad pałaszującą brzuch niewygodę. W pozycji tej utrzymuje z drugim chłopcem kontakt wzrokowy, by dać samemu sobie poczucie względnej kontroli. Takiej, która nie tylko sylwetkę trzyma w ryzach, ale i słowa uspokaja. W zaistniałej sytuacji mości się zabawny paradoks. Bo i u Hattoriego, i u Rainera zauważyć można podobne, zapobiegawcze wycofanie. Wspomnianą ścianę w źrenicach, która białka oczu zasnuwa nieprzystępną mgłą.
  Słowa chłopaka jak płynny ołów gwałcą gardło, gdy rozmowa spada w zbyt realne tony. Zbyt prawdziwe i dotykalne, jakby przejrzał go na wylot, jakby serce wydrylował i zeń niczym plaster miodu z ula wyciągnął fragment Rainerowej prawdy. Nie podoba mu się to. Mierzi bezczelność takiego postępowania, które nieprzemyślane może wyrządzić więcej szkód, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Seiwa nerwowo obraca się na krześle, łączy dłonie w mocny splot i spojrzeniem ucieka gdzieś w bok, by płuca napełnić dwoma głębszymi wdechami. Złość jak narkotyk kumuluje się w żyłach i pędzi przez krwiobieg, obija o wnętrza serca i niemal czuje, jak gęstą i ciepłą lawą wpada do głowy. Nagle ożywiony otrzymaną adrenaliną zamyka czubek języka pomiędzy rzędami zębów. Wraca do niego spojrzeniem, w którym nadkruszona ściana a weń z dziur ziejąca niezaplanowana złość. Czy tego się bał? Sam nie wie, bo kolejne słowa Heizō w pełni zaprzątają rozdarte myśli. Chce mu przerwać w połowie agresywniejszym parsknięciem, ale w zamian za to paliczki mocniej uciskają zewnętrza drugiej dłoni a on milczy milczeniem wstrzymywanym, naciągniętym jak na uwięzi. Skończyłoby się gorzej, myśli chwilę później, ale druga część wypowiedzi chłopaka przebija się przez rozgrzane myśli. Ochładza pędzący temperament jednym tylko zdaniem: Przecież nie robię niczego specjalnie. Barki upuszczone zostają ku ziemi, palce poluźniają splot a on w zmęczeniu opada w ramiona siedziska i obdartym z większych emocji, ale maźniętym smutkiem spojrzeniem patrzy ku tamtemu. Nerwowe nawilżenie dolnej wargi, krótkie jej zaczepienie jednym kłem.
  — Czasami boję się twoich odpowiedzi. Boję się, że przyniosą informacje, których wolałbym nie słyszeć, ale jednocześnie bardzo ich potrzebuję. Nie wiem… Żeby ciebie poznać? Wspomnienia i przeszłość mają to do siebie, że nie da się ich zmienić czy zastąpić i to mnie martwi. — Milknie na moment, by nagle palące gardło ugładzić przełknięciem śliny zgromadzonej pod językiem. Źrenice rysują w powietrzu szybką linię pomiędzy przypadkowymi przedmiotami, ludźmi. — Chcę ci mówić rzeczy, ale mam wrażenie, że ty chowasz swoje. Że mają w sobie za wiele emocji zbyt aktualnych, by być po prostu wspomnieniem. — Wraca do niego spojrzeniem niepewnym, smutnym, ale jednocześnie i paradoksalnie butnym oraz zaborczym. — Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś komuś oddawał emocje, do których nie mam dostępu. Dlatego, może, uciekam. Dla bezpieczeństwa.
  Wzruszenie ramionami, lecz nie to bezczelne a nerwowe, strzepujące z barków nagromadzony dyskomfort. Odpowiedział, może nie powinien. Może odsłonił za wiele, więc jeszcze przez moment spogląda ku rozmówcy niepewnie, jakby ten wstać miał i zostawić go samego. Albo, co gorsze, przytaknąć jego słowom. Podwaliny ciała, jakim jest z pozoru silne, ale w praktyce słabe ciało Rainera, drgają dokuczliwie. Po opuszkach skacze nerwowość, wnętrze lewego policzka piecze wygryzioną weń raną.
  — Nie robisz niczego nie tak — Podsumowuje skruszony, ciszej, dużo ciszej, jakby na plecy przyjął głaz właśnie wypowiedzianego absurdu. I ma rację. Nie wydaje się, by Heizō naruszył jakąkolwiek granicę, nagiął jedną z niepisanych zasad. Krótki dreszcz biegnie po kręgosłupie. Ale przecież, jak ustalili już dawno, to już nie są zasady jego gry. Nie jest to zabawa narzucona przez Seiwę a coś pokracznego. Coś, co tamten wziął i nadał rozrywce nowy wymiar. Inne reguły. Może dlatego, gdy to odsunięcie, tak teraz potrzebne, gdy plecami wpada w rozgrzane ciepłem ciała oparcie, zostaje skontrastowane z nachyleniem drugiej sylwetki, wzdryga się. Nachylone nad stołem ramiona rozmówcy dają poczucie osaczenia. Tematy rodzinne jedynie przykrywają wierzgające pod uczucia, ale przyjmuje to wieczko. Korzysta z momentu, by w słowach oderwanych od wcześniejszych, znaleźć względny spokój.
  — To był żart, Hei. Nie wiem, czy by mnie wydziedziczyli. To raczej nie jest tak proste jak za Okresu Edo. Mimo wszystko mamy dobrze działającą administrację i nie tak łatwo wyrzucić dziecko na bruk. — Uśmiecha się krótko, by kropkę zwieńczyć potrzebnym, ale wciąż odgrywanym rozbawieniem. — Jeśli chodzi o walkę wręcz to jasne. I tak ćwiczę niemal codziennie. Znasz jakiekolwiek podstawy, czy zaczynamy od anatomii człowieka? Możemy. — Słowa wciąż podmalowane są ledwie wyczuwalną frywolnością, ale ta nie wzmacnia się. Mimo wszystko ciąży w nowym temacie wspomnienie wcześniejszego. Z chwili na chwilę niewygoda mija i zamiast uciążliwego bólu w mostku pozostaje jedynie mrowiące jego echo.
  — Wydaje mi się, że nie potrzebuję ochrony. Całkiem dobrze radzę sobie sam. Chyba — odpowiada z parsknięciem, tym mimowolnym i dziecinnym. Nie ruszając się z miejsca, zastygając niemalże w jednej pozycji, odsuwa większe rozedrganie na dalszy plan. Mimo wszystko samokontrola czy wstrzemięźliwość emocjonalna wchodziła w plan nauk sztuk walki. Bez tego, bez pozornego nawet wglądu w nerwowość, byłby straconym. Szczególnie przy porywczej Seiwy naturze. Na tę myśl delikatny, pasujący Minamoto uśmiech wplątuje się na usta. Utrzymuje się dość długo. Nawet w momencie, w którym dostrzegalne niezrozumienie rozgrywa się na twarzy Hattoriego. Obserwacja zmieszania chłopaka wzbudza w Rainerze nutę rozczulenia, które podlane zostaje rozbawieniem. To tak łatwe? Czyżby trafił w jeden z delikatniejszych punktów? Noga na nowo oplata drugą, kiedy z satysfakcją przekrzywia głowę ku prawemu barkowi. Nie spuszcza z chłopca wzroku, jakby dane było obserwować mu nowy okaz zwierzęcia. Zmieszanego, dziwnie uległego pupila, który podstawia ucho do podrapania. Lewy policzek ponownie odzyskuje zadowolony dołeczek, gdy Seiwa nachyla się nad stołem, krzyżuje dłonie pod podbródkiem i teraz on, niczym drapieżnik osaczający swoją ofiarę, zakleszcza na Heizō ciekawskie oczy. Wzrok skrapla żartobliwość, ale i widoczne ukontentowanie wynikłe z odkrycia w chłopcu bardziej niekontrolowanych zachowań.
  — To co miałeś na myśli? — dopytuje znajdując w rozmowie nutę fetyszyzowanej przyjemności. — Co później? Co z innymi kotami? Hei, mam tak mało przedmiotów w pokoju, że wystarczy jeden, by wszystko wywrócić do góry nogami.
  Na wzmiankę o fajerwerkach krzywi się nieznacznie.
  — Będzie je dobrze widać z mojego akademika — To powiedziawszy kiwa głową ku kelnerowi.



Rynek główny - Page 2 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Pią 3 Lut - 1:06
To lepsze niż nic – ta złość, która wypełzła z wcześniej zaciemnionych zakamarków, które starał się przed nim ukryć. Lepsze niż fasada wyższości, którą uraczył go jeszcze chwilę wcześniej, jakby w ogóle była konieczna; jakby próbował coś udowodnić. Wznieść się ponad coś, czego Hattori już nie był w stanie sprecyzować – może ponad niego, może ponad tę mimowolną walkę na spojrzenia. Przez moment korciło go, by odwrócić wzrok, bo nie podobał mu się ten widok; jego ogólny wydźwięk, który rozbrzmiewał bez wyrzucanych na próżno słów. Gdyby jednak ten jeden raz uciekł, robiłby to za każdym razem. W tym krótkim czasie poprawił się na krześle, pozornie niezrażony tą dziwnie książęcą manierą, jakby swoją postawą wyprostowaną o dosłownie milimetry dawał Rainerowi do zrozumienia, że w tej niemej bitwie znajdowali się na równym poziomie – nie było tu miejsca na lepszych czy gorszych. Nie było zatem miejsca na spojrzenia z góry. Wiedział jednak, że gdyby nie one – gdyby nie to widoczne i zimne wycofanie – nie zostałby sprowokowany do przebicia się przez postawiony przed nim mur. Może dobrze się stało. Może Rainer „tak już miał”, z czego nie do końca zdawał sobie sprawę, dlatego irracjonalnie cieszył się, gdy agresywniejsza emocja błysnęła w ciemnych oczach i wydawało się, że ciepłe oświetlenie lokalu dodatkowo podsyciło tę iskrę niezadowolenia, z którym zderzył się, gdy wcześniej odwrócone spojrzenie na nowo natrafiło na skupione tęczówki. Nie przestraszył się, bo decydując się na taki krok, na te wszystkie wypowiedziane słowa, oczekiwał przecież jakiejś reakcji. Nie tworzył w głowie żadnych scenariuszy – zależało mu tylko na tym, żeby wrócił. Wrócił stamtąd, gdzie ukrył się, mimo że siedział naprzeciwko niego. Dlatego złość, choć budząca niewygodę i uświadamiająca mu, że jednak zrobił coś nie tak, była lepsza niż nic. Wrócił. Wytrącony z narzuconej sobie, chłodnej równowagi, którą Heizo przynajmniej częściowo zaburzył.
  Nie bez konsekwencji.
  Przechylił nieznacznie głowę, robiąc to zupełnie bezwolnie, gdy wcześniejsza fasada rozpadła się na kawałki. Rozluźnione ciało chłopaka jeszcze nie sprawiło, że napięcie w jego własnych mięśniach zmalało. Wciąż pozostawał czujny, jakby po zrzuceniu słownych min, musiał uważać, gdzie stawia kroki, bo to nie tak, że zależało mu na tym, by wywołać wybuch i siłą wydrzeć z Seiwy to, czego nie chciał mu teraz pokazać. Niektóre sprawy wymagały czasu, budowanego cegła po cegle zaufania – Heizo jak nikt inny miał tego świadomość, dlatego nie wywierał nacisku. Skłamałby, gdyby powiedział, że od wewnątrz nie mierziła go ludzka ciekawość i chęć odkrycia wszystkiego, co pozwoliłoby mu najzwyczajniej w świecie nie popełniać błędów. Błędów, które nawet teraz znalazły swoje odbicie w zasmuconym spojrzeniu Rainera. Musiał je wytrzymać, jak wszystko inne, ale gdy Hattori wyłapał tę niewielką zmianę, sposób, w jaki na niego patrzył, także się zmienił – skruszył się, złagodniał, ale wciąż czekał aż ukażą mu się kolejne małe rzeczy. Drobnostki, które przeważnie ignoruje się, nie zdając sobie sprawy, że one też są częścią większego obrazu.
  „Czasami boję się twoich odpowiedzi.”
  Wydawało się, że ściana zniknęła, ale jedynie zmieniła położenie – czuł jej chłód za swoimi plecami, bo został pod nią postawiony. Z początku nie rozumiał, skąd wziął się strach, ale nie chciał mu przerywać, więc to niezrozumienie raz jeszcze dało o sobie znać jedynie za sprawą wyrazu jego twarzy, który poszukiwał odpowiedzi. Nie czekał długo – i na odpowiedź, i na nieprzyjemny ścisk w gardle, bo prawda, choć wyzwalająca, niosła ze sobą niewygodę. Był na nią przygotowany, gdy sam o tę prawdę poprosił. Nie był przygotowany, że sięgnie tak głęboko, ale teraz na próżno było szukać drogi ucieczki, gdy już zdecydował, że zostanie.
  „Dlatego, może, uciekam. Dla bezpieczeństwa.”
  Wreszcie, jak dziecko skarcone reprymendą, opuścił wzrok, ale to nie skrucha zdominowała jego oblicze; raczej niezadowolenie. Niezadowolenie podobne komuś, kogo zmuszono do przemyślenia swojego zachowania i kto musiał pogodzić się z myślą, że przez ten cały czas nie miał racji. To głupie — pomyślał przy upuszczonym z ust ciężkim westchnieniu, które porwało ze sobą jakąś cząstkę towarzyszącej mu wcześniej energii. Ale czy sam tego nie robił? Nie wycofywał się w imię bezpieczeństwa? Może pojmował je nieco inaczej, ale to nie ta myśl uderzyła go najmocniej – najbardziej bolesna była świadomość, że Seiwa miał prawo go osądzać i rozumieć jego postępowanie po swojemu. Przez chwilę próbował spojrzeć na siebie jego oczami, ale nawet, gdy znów skrzyżował swoje spojrzenie z jego, było to trudne, bo przecież doskonale wiedział, że nie oddawał nikomu emocji.
  — Nie da się — przyznał, tym razem nie przedłużając milczenia, choć słowa z trudem wydobyły się ze stopniowo rozluźniającego się gardła. Nie chciał podsycać jego obaw, ale – choćby chciał – nie był w stanie zaprzeczyć oczywistości. Więc skąd ten zawód? — Wiem, idiotycznie będzie zasłaniać się teraz argumentem, że nie zamierzam niczego przed tobą ukrywać. Ale to prawda. Są rzeczy, które warto jest zostawić na później albo takie, które nie nadają się do roztrząsania w zatłoczonej restauracji. — W tle rozbrzmiał głośny śmiech, z innej strony dało się usłyszeć brzdęk uderzających o siebie naczyń – gdy tak otwarcie zwrócił uwagę na ten gwar, przez moment wydawał się jeszcze głośniejszy. — Nie chciałem dać ci odczuć, że jest inaczej. Nie chciałem też, żebyś źle to zrozumiał. Nie będę udawał, że niektóre sprawy nie są dla mnie świeże, ale nie chodzi o to, że kogoś ukrywam. Emocje, o których mówisz, są dla mnie i trzymam je tam dla bezpieczeństwa. Twojego — zawiesił głos, nie spuszczając wzroku z chłopaka. Potrzebował chwili, by zebrać do kupy natłok własnych myśli. Wydawało mu się, że wręcz czuje ich pulsowanie pod czaszką – niełatwo było mówić o własnym postępowaniu. Czuł się, jak przesłuchiwany, dla którego za późno było na szukanie alibi, gdy wszystkie dowody zbrodni zostały wyłożone na stół. Musiał rozwinąć zaczętą myśl. W jaki sposób chronił kogoś, komu nie podobała się taka forma ochrony? Nie twierdził, że Rainer cierpiał z powodu jego zachowania – nie przypisywał sobie aż tak dużego wpływu – ale mógł mieć mu za złe, że nie zapytał go o zdanie. — Nie wiem… chyba każdemu czasem wydaje się, że jakaś historia zatoczy koło? Te emocje to tylko obawy i nie mówię o nich, bo nie twoja w tym głowa, by z ich powodu zachowywać się inaczej, ostrożniej albo obiecywać, że wszystko będzie zajebiście. Nie musi być i nie zawsze będzie. I to normalne. Gdybym w jakkolwiek inny sposób był uwiązany w przeszłości, nie siedzielibyśmy tutaj, dlatego możesz sprzedać mi cały emocjonalny rollercoaster, ale nie zniosę wycofywania się.
  Zamilkł, a ciężar jakby odrobinę zelżał, choć teraz pojawiło się wyczekiwanie. Czuł się, jakby właśnie mieli zawrzeć między sobą niepisaną transakcję i wiedział, że być może znów powiedział o kilka słów za dużo, bo wciąż pozostawił Rainerowi otwartą furtkę. Chciał ją zatrzasnąć, ale zdawał sobie sprawę, że nie zmusi go do gry według wszystkich zasad – zwłaszcza, gdy te wymagały wystawiania samych otwartych kart. Dlatego czekał. Nie naciskał, chociaż koniec języka mierziła prośba, która pozostała ukryta za zębami.
  — Mam nadzieję — rzucił, a w tonie jego głosu dźwięczała słabo słyszalna nuta zachęty. Gdyby było inaczej, wolałby to usłyszeć, bo martwiła go chłopięca reakcja. Wewnątrz wciąż miał poczucie tego, że zepsuł Seiwie wieczór, bo ciężar poruszonych tematów, wciąż zagęszczał aurę otoczenia; osiadał na barkach, które mimowolnie ciągnęły w dół. Starał się jednak zachować ten znajomy spokój, choć spojrzenie, odkąd wypluł z siebie to, co stanowiło realny problem, miał już inne – pozbawione wcześniejszych oznak dystansu czy ostrożności.
  — Dziecko może nie, Rai. Ty już nim nie jesteś. — Nie stłumił zaczepnej zgryźliwości, którą przypieczętował krótkim parsknięciem. — Mówisz, że które to będą urodziny? Zaraz okaże się, że jesteś starszy ode mnie — dodał, przesuwając wzrokiem po jego twarzy. Nic na to nie wskazywało, ale znał osoby, które potrafiły zaskoczyć go swoim wiekiem. — Znam podstawy, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby je odświeżyć. Mogłem już trochę zapomnieć. Więc, jasne, możemy. — Jakby na potwierdzenie, że nie miał nic przeciwko takiej lekcji, przytaknął krótko.
  Uważniejszy wzrok, ciało nachylające się nad blatem – nie spodziewał się, że tak głupia, niekontrolowana reakcja narazi go na tak duże zainteresowanie. Choć podświadomie czuł się dziwnie obnażony, Heizo odnalazł własną przyjemność w obserwowaniu nowych emocji, które pojawiały się na Rainerowej twarzy. Stąd też nie miał nic przeciwko poświęcaniu mu tej natrętnej uwagi w chwili, gdy prezentował łagodniejszą wersję siebie. Zniósł ciekawskie spojrzenie, bo było kolejną rzeczą, którą musiał poznać i dobrze się jej przyjrzeć. Zapamiętywał te wszystkie szczegóły, by na własną rękę uzupełniać obraz Seiwy w swojej głowie. Była to ta część poznawania, która należała do niego – resztę czarnowłosy musiał uzupełnić przyszłymi historiami.
  „To co miałeś na myśli?”
  Pokręcił głową w niemym zaprzeczeniu, bo nie chciał, żeby zaprzątał sobie głowę sprawami, które nagle stały się dla Heizo nieważne. Musiał jednak spóźnić się o te upierdliwe setne sekundy, bo gest zbiegł się w czasie z dopełnieniem pytania.
  — Nie jestem aż tak destrukcyjny — stwierdził, starając się uczepić tego żartobliwego tonu. Nie chciał wracać do zatruwających myśli przekonań, więc dał sobie chwilę na ten krótki oddech, na wyciszenie i na spojrzenie na to wszystko z innej perspektywy – mniej osobistej. Wcześniejszych dachowców mogło być wiele, ale ta przeszłość go nie dotyczyła. Chyba. — Pewnie nie powinno mnie to interesować. Zastanawiało mnie, gdzie się podziały. Nie twierdzę, że zbierasz całą armię.
  Wzruszył ramionami, zbywając temat. Wystarczyło, że na ten moment był jedynym wywrotowcem w jego świecie. Na tę myśl uniósł kącik ust w półuśmiechu, który kłócił się ze wzmianką o jakichkolwiek innych osobach, które miały szansę wcześniej uczestniczyć w życiu chłopaka. Te sprawy wydawały się nieznaczące w perspektywie wcześniejszego zapewnienia i nagłego zaproszenia.
  — Akademika? — spytał, jakby przed momentem się przesłyszał. Przeniósłszy wzrok na kelnera, sięgnął do kieszeni po telefon. Na moment cała jego uwaga skupiła się na mężczyźnie, który przysunął do niego terminal płatniczy. Trwało to dosłownie chwilę, zanim na nowo spojrzał na chłopaka. — Przyprowadzanie gości na noc jest legalne? Mam nadzieję, że nie — stwierdził swawolnie z zaczepnym błyskiem w oczach, gdy sięgał po zawieszoną na oparciu kurtkę. — Prowadź.

z/t [+ Rainer].

Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer and Himura Akira szaleją za tym postem.

Himura Akira

Wto 7 Lut - 15:30
  Czas przelewał się przez jej palce, choć źródło jego nie zdawało się kurczyć. Dziwnym uczuciem, świadomością raczej, było przekonanie o tym, że czas, śmiertelność, ta ludzka przemijalność nie są już rzeczami, które bezpośrednio jej dotyczą. Oczywiście, pojawiała się kwestia Shusei, który regularnie, gdy tylko zabrakło mu argumentów, potrafił straszyć ją tym, że całe jej istnienie zależne jest od niego.  Od jego życia, zachcianek, od tego, że zwyczajnie może się jej pozbyć. To prawda.
  Ale przecież, zamiast niego, po świecie, po samym mieście, tej zasmolonej dziurze chodzi ich więcej. Senkenshów, którzy będą skłonni ją przyjąć, czy dla własnych pobudek, czy za sprawą jej działania, manipulacji. Z początku może, faktycznie, gdzieś w głębi resztek tego, co nazwać mogła kiedyś sercem, pojawił się zalążek strachu. Mrożącego przerażenia tym, że ponownie, jak przez całe zresztą życie, zależna jest od kogoś innego, od osoby, która nie powstrzyma się przed niczym. Teraz wie już, że to tylko słowa. Puste obietnice.
  Mimo to, melancholia, głupia tęsknota za tym co było, przejmowała ją momentami, wybierała zresztą te najgorsze. Fizyczna forma nadawała jej jakieś poczucie, wrażenie, że ma do tego wszystkiego dostęp, do prostych, ludzkich zachcianek, ale świadomość swojej nienormalności powstrzymywała ją od wyciągnięcia rąk po to, czego najmocniej pragnęło ciało, a czego umysł potrzebował do zachowania resztek kontroli. Zrobienia czegoś tylko i wyłącznie dla siebie.
  Wyślizgnęła się z mieszkania bez słowa, jedyne, co po niej zostało to ciężki, lepiący się do kątów zapach perfum i ciche skrzypnięcie drzwiami. Nie była w stanie przywołać pamięcią ostatniego razu, gdy z domu wyszła bez większego celu, zaledwie tylko po to, by pozostać w samotności ze swoimi myślami, wymieszana wśród obcego jej tłumu. Bo i tam właśnie czuła się swobodniej niż zamknięta w czterech ścianą, ze świadomością obecności jeszcze jednego istnienia tuż za winklem. Sama myśl ta przyprawiała ją o ból głowy, pluła sobie tylko w brodę, że zgodziła się na takie zaaranżowanie warunków mieszkaniowych.
  Sunęła pewnym krokiem przez wąskie uliczki i przejścia, dopóki dopóty figura jej nie wyrosła pośród innych, mniejszych i większych, pośród lasu tłumu, przedzierając się przez niego bez większej świadomości. Twarz przysłonięta była ciemnymi okularami, postawa, jak zawsze, prosta jak struna; niósł się za nią tylko stukot obcasów, a i za nią ciągnął dym nonszalancko palonego papierosa. Skręcanego, tak, by słuch mógł skupić się jedynie na trzeszczeniu palonego papieru i gęstego tytoniu.
  Osiadła, w końcu, po tej przeprawie przy stoliku jednej z mniejszych kawiarni, z filiżanką czarnego naparu, a spojrzeniem wbitym w kolejną już stronę niewielkiej książki. Biały Oleander.

@Ejiri Carei


Rynek główny - Page 2 TabBr79

My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Himura Akira
Sponsored content
maj 2038 roku