To krótki i wąski odcinek łączący ulice Fujikage i Nakahara. Mimo faktu, że znajduje się w samym centrum Fukkatsu, rzadko ktokolwiek korzysta z tego skrótu. Na jego trasie z niewiadomych przyczyn lampy uliczne często mrugają, przywodząc na myśl horrorowe scenerie, czego nie udało się naprawić mimo częstych reakcji odpowiednich służb. Yamura nie może poszczycić się również żadnym lokalem, ani nawet regularną dbałością o opróżnianie przesypujących się kontenerów. Problem ten niejednokrotnie spotykał się z irytacją właścicieli okolicznych sklepów, których witryny wychodzą wprawdzie na Fujikage bądź Nakaharę, ale tylne wejścia wciąż znajdują się na Yamurze. Wizja dostania się do miejsca pracy od zaplecza zwykle wywołuje w pracownikach mimowolne dreszcze, gdy samo przemierzenie klaustrofobicznej, ciemnej uliczki tworzy w myślach irracjonalnie obrazy pełne potworów czy napadów.
– Nie powiesz mi, że to była nieskuteczna metoda – odezwał się, bez najmniejszego śladu poczucia winy w głosie.
Był dumny jak kot, który właśnie przytargał właścicielowi pod drzwi jakieś niewinne i kolorowe ptaszysko. Czuł się zresztą podobnie w stosunku do Carei. Upolował ją. Zagonił w ślepy zaułek, by w końcu dostać to, czego chciał.
– Kontrahentki – powtórzył powoli, przenosząc wzrok na dziewczynę.
Już nawet otwierał usta, by coś powiedzieć, ale po krótkim zawahaniu się, zrezygnował. Może nie chciał być niemiły, a może dotarło do niego, że cokolwiek sobie o dziewczynie pomyślał, zrozumiał, że miała jedną, niekwestionowaną zaletę. Była kotwicą, która trzymała Kyou wśród żywych.
– Poczekam cierpliwie aż zatęsknisz. Kilka kolejnych lat nie zrobi większej różnicy.
Bez słowa sprzeciwu wziął podany mu telefon i wpisał własny numer. Z cyframi nie miał takiego problemu jak z alfabetem, więc mimo że zajęło mu to trochę dłużej, dał sobie radę. Wybrnął nawet z zapisania kontaktu, bo zwyczajnie wbił tam ikonkę onigiri. Nie oddał telefonu, zanim nie wszedł w listę smsów i nie przewinął kilku jej długości, by upewnić się, że nie ma tu żadnych wiadomości od niego. Nic jednak nie wyglądało na kilkuletni natłok wiadomości od jednego numeru. Nie potrafił określić czy poczuł ulgę, czy rozczarowanie.
– Po co mi twój? Wystarczy jedna twoja przerażona myśl, a Kyou się zjawi. Wyjdzie taniej.
Oddał nauczycielowi telefon, wymuszając tym samym jego uwagę na dłuższą chwilę.
– Żartuje przecież. Nic jej nie zrobię. Ma szczęście, że to ja jestem twoim ulubieńcem.
Mimo maski na twarzy, ślepia Jiro zmrużyły się nieco, gdy posłał Kyou uspokajający uśmiech, za którym jak zwykle kryła się niewypowiedziana groźba. Nigdy nie był bezinteresownie miły, zwłaszcza w podobnych okolicznościach.
– Po prostu nie pozwólmy, żebym zrobił się zazdrosny – rzucił na pożegnanie, udając, że podcina sobie gardło wyimaginowanym nożem, gdy tylko wyłapał wzrok Carei i moment, w którym Kyou nie patrzył, co wyczynia.
Wyszedł z zaułka i zniknął za rogiem głównej ulicy, zanim brak godności i burczący brzuch spowodują, że spróbuje jednak wysępić obiad, który miał go ominąć.
[z tematu]
@Ejiri Carei @Nakamura Kyou
Ejiri Carei ubóstwia ten post.
To był kolejny dzień balansowania na krawędzi, w poszukiwaniu zgubionego sensu życia, tak.. Jeśli jakkolwiek Hotaru się czymś takim przejmował. Jak zwykle był napity, jak zwykle pachniał fajkami, alkoholem i masą perfum. Ten człowiek nie umiał żyć normalnie. Tyle dobrego chociaż, że dzisiaj jeszcze nie gibał się na boki. Trzymał w miarę prosto idąc ulicą. Postanowił zrobić sobie skrót. Słyszał nieciekawe historie o tym miejscu, ale czego miał się bać? Nie miał klaustrofobii a strachu nie odczuwał bo zwyczajnie nie potrafił. Władował się w wąską uliczkę gdzie oparł się o ścianę i zapalił fajkę. Powoli się rozejrzał rozważając powrót do domu, lub kolejną rundkę w jakimś barze. Ból głowy znowu powrócił i tym razem ze zdwojoną siłą. Wolną rękę przyłożył do skroni gdzie widniała blizna po postrzale a raczej rykoszecie, którym oberwał. Nieco bezwiednym spojrzeniem spojrzał na swoje odbicie w kałuży czegoś.. Jego czerwone oko dziwnie błysnęło, ale się tym nie przejął, tak już miał.
Jak zwykle ubrany był elegancko, tym razem jednak brakowało mu krawatu? Tak się czasem działo, gdy pił. Gubił części garderoby.. Dobrze, że nie zgubił jeszcze samego siebie, w tym wszystkim. Gdyby nie te oko, całkowicie zlałby się z tym miejscem. Półmrok i ciemne ciuchy nie chodziły ze sobą w parze, a przynajmniej się nie lubiły. W międzyczasie wyjął telefon skrobiąc smsa. Zajęło mu to chwilę, nie chciał najebać sterty błędów i by miało to skład i ład. Znowu widział jego mordę w reklamach na internecie i aż westchnął. Czy jego ojciec aż tak był zadufany w sobie. To chyba jednak u polityków normalne. - Kolejny skandal, nigdy się nie zmienisz. Narośnie Ci tylko wrogów jak grzybów po deszczu a rodzina będzie cierpieć staruszku. - Stara się trzymać od tego z daleka, chociaż było ciężko. Nawet jeśli nie chciał był rozpoznawalny jako jego syn. Nieraz ucieczka przez fotoreporterami bądź freakami graniczyła z cudem. Powolnie strzepnął popiół z papierosa i uniósł głowę przymykając oczy. - A więc wylazłeś, dobrze wiedzieć, obyśmy na siebie nie wpadli szmato.. - Zmarszczył brwi po przeczytaniu kolejnego newsa i rzucił papieros na ziemie przygniatając go butem.
@SEIWA-GENJI RAINER
Ulice śmierdzą alkoholem, ludźmi, nietrzeźwością z wolna wpijającą się w krwioobieg. Coś, co daje mu potoczną niewidzialność, bo przy rozbieganych spojrzeniach łatwiej schować klanowe rysy twarzy. Dlatego na głowie ten sam kaptur, co wcześniejszej nocy. Tej, którą okupywał na ciemnym placu zabaw. Maluje się pod nosem rozbawione parsknięcie, ale za tym nie idzie nic więcej. Może tylko kroki nabierają żywszego rytmu. Tak już jest, ale czasami bywa lepiej i teraz, myśli, jest trochę lepiej.
Skręciwszy w Yamurę — tę przeklętą miejskimi legendami Yamurę — liczy na spokój. Nie boi się przecież duchów, bo te niczym więcej a zagubionym po śmierci człowiekiem. Jeśli demonem, to na swój sposób również tutejszym. Unosi więc spojrzenie samoistnie, by przy okazji dojrzenia czegoś, czegoś, podjąć odpowiednie decyzje. Zapewne nie ucieczki, ale szybszego kroku, świadomej zmiany drogi. Bo tak też go uczono, by nie wdawać się w każdą możliwą interakcję. Szanować siebie, swoje ciało, swoją duszę przede wszystkim.
Jak w tym dramacie, gdzie scena oświetlona pojedynczym reflektorem, kuli się postać o zgiętych ramionach i ślimaczym wzroku pędzącym po telefonie. Wzrokiem mierzy ją szybko, zapobiegawczo, gdy, wciąż w klimatach absurdalnego filmu, zaobserwować krawat upadający na kilka kroków przed jej zatrzymaniem. Wzdycha westchnięciem wieczornego zmęczenia, bo na nogach od wpół do drugiej w nocy. Mimo to, ulegając podszeptom chwilowej dobroci, zatrzymuje się równolegle do mężczyzny.
— To chyba twoje — mówi przy głośnie zblazowanym, ale wyraźnym, gdy palcem wskazuje upadłą część garderoby. Ta leży może z metr, dwa dalej. I powiedziałby coś jeszcze, jedno pożegnanie więcej, ale wraz ze wzrokiem krzyżującym się z tym ichniejszym, na twarzy maluje się zdziwienie. Po chwili przeistoczone w lisi, cwany uśmiech, rozbudza całą chłopięcą sylwetkę. — No proszę, już wiem, czemu ojciec nie chwali się tobą w mediach.
Krótkie, rozbawione parsknięcie i wsunięcie dłoni w kieszenie spodni.
— Dużo się o was mówi, o Sasakich. Ojciec kazałby mi się skłonić, ale myślę, że twój stan jest teraz bliższy ziemi.
-Mam nadzieję, że nie skończy się to kolejną rodzinną tragedią. On lubi wyolbrzymiać i skupiać na sobie uwagę, głównie tych, których nie powinien.- Stwierdził na wieści o tym, że dużo się mówi. Jednak o nim samym niewiele, bardzo dobrze. Przynajmniej będzie miał spokój. - Kur.. Czaję Ty też nie należysz do tych co za nami przepadają, czaję aluzję. - Pokręcił głową, o dziwo cały czas zachowując spokój. Po co się unosić i starać zmienić czyjeś zdanie, skoro i tak, ma to głęboko w zadku. Zmierzył go ostrożnym spojrzeniem dwukolorowych oczu. Teraz miał chłopak powód by chwalić się jak widział, ze jeden z Sasakich stacza się na dno egzystencji, droga wolny, mógł robić co chciał w zasadzie.
Całe lata skrupulatnie chował to, że w zasadzie obwinia samego siebie a nie staruszka, za to co się stało wtedy na dachu. Świat byłby szczęśliwszy zapewne, gdyby to jego łeb roztrzaskała kula a nie jego brata, dla niego była ona przeznaczona. Teraz jedyne co mógł robić to zanosić kwiatki na grób i kontynuować życie poniekąd okraszone nienawiścią. Miał rację, to on był tym bliższym ziemi. - Jednak ukłonu się nie spodziewaj, to nie moja natura..
Od razu powiedział, nie chciał by Rainer takie miał oczekiwania, z resztą i tak spełzły by na niczym. - Po twoim uśmiechu widzę, że coś Cię wyraźnie cieszy, jest to mój stan czy może co innego? - W jego głosie w dalszym ciągu nie było żadnych emocji jak zawsze z resztą. Ten typ tak już ma. Przechylił jednak głowę i posłał nieco creepy uśmieszek. No cóż, jak Kai przewidział obsługa Sasanki prosta jak konstrukcja cepa.
Jedynie na czym mu zależy to jebana sława.
— Nie dziwię się. — Nie dookreśla, ale przez słowa sączy się szew pogardy; tej samej, którą rzucał ojciec ku słabszym. Nie robi tego świadomie, ale jednak, wciąż, odsuwa się od chłopca na parę kroków, jakby stan upojenia był zaraźliwym. Mimo to nie do końca o alkohol chodzi. W głowie rysuje się tamtego słabość; jak drzazga wetknięta pod linie papilarne, przekazana w krwi. Zresztą, od tego samego ojca, którym widocznie gardzi. Uśmiech nie spełza z twarzy Seiwy, gdy usta rozmówcy upuszczają kolejne, sprzedające ojca słowa. Rainer nie powstrzymuje i rozbawionego parsknięcia. Chciałby wyłuskać z tamtego choćby nutę lojalności, ale każda kolejna werbalna pauza jest jedynie jej zaprzeczeniem.
— Nie wiem, czy za wami przepadam, czy nie. Jesteście jak pchły w polityce. Małe a upierdliwe. Jedno wiem, mój ojciec szanuje twojego i z pewnością kazałby mi zrobić to samo. Nie przywykłem jednak do darzenia szacunkiem podpitych… pijanych. — Wraz z obróceniem głowy ku prawemu barkowi na lewy płat czoła opadają czarne kosmyki. — Ale może zmienię o tobie zdanie. Zaskocz mnie. Zrób coś, czego nie zrobiłoby odrzucone przez rodzica dziecko. Stań się kimś ponad pokraczną pijaczynę z lokalnego pubu. Dawaj, synu Sasakiego, pokaż ojcu, że też potrafisz na sobie skupić uwagę.
Pod stopą ląduje porzucona przez innego przechodnia puszka po piwie. Rzęzi mocniejszym weń uderzeniem, by zaraz stać się dla Seiwy wygodną podpórką. Szydzi przy tym? Być może, ale jest to szyderstwo utkane w zabawę, w śmiech, aż w końcu wyzwanie. Są przecież niby tym samym. Synami silnych mężczyzn o zbyt dużych ego. Niby tym samym, ale zaprezentowanym w dwóch różnych światłach.
— Co mnie śmieszy? — Zamyśla się, by rozbawienie ubrać w na przekór spokojną, zespoloną w jedno odpowiedź. — Uciekanie w używki, gdy i tak startujesz z dobrego poziomu. Zgrywanie nienawiści do rodziny, którą w każdym momencie możesz odrzucić. Jesteś definicją cliché. Kogoś, kto miał szansę odbić się od nudnych poczynań ojca, ale skończyłeś jak każdy bohater złej powieści. W banale.
W wyniku długiej stagnacji oraz zmiany kwartału wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Odgłos szamotaniny sięgnął go z wyprzedzeniem — co najmniej trzydziestosekundowym i co najmniej dwadzieścia kroków we wgłębieniu gardzieli opustoszałej uliczki będącej ledwo dopływem tej większej, o ile Yamura zasługiwała na takie określenie — nim wynurzył się sylwetką zza poszarzałej, obdrapanej ściany ozdobionej dodatkowo jakimś graffiti o nieco pobladłych kolorach i zatartych konturach czegoś przypominającego bardziej dziecięce kolorowanki, które niegdyś widział w starym czasopiśmie, a może wdeptanym w chodnik strzępie gazety, tego jednego nie pamiętał dokładnie, i chociaż wielokrotnie przemierzał ten odcinek pozbawiony jakiegokolwiek piękna, które najprawdopodobniej skonało gdzieś pod stertą śmieci walających się dookoła przepełnionych kontenerów, samemu nigdy nie odczuwał strachu czy przerażenia; wręcz przeciwnie. Oplatały go ramiona ukojenia, jakie odnajdywał w milczeniu charakterystycznym dla tego zapomnianego przez bogów miejsca, dokąd rzadko ktokolwiek decydował się zapuścić nawet za dnia, czego nie rozumiał, bowiem złe duchy, zarówno te zasiedlające ludzkie serca, jak i te zamieszkujące za kurtyną świata, który od ponad dwóch przeklętych lat dostrzegał, sprowadzały nieszczęścia o każdej porze.
Dźwięki, coraz wyraźniejsze, dochodzące do Kohaku z większym natężeniem, które pozwalało niejako na rozróżnienie delikatnej, dziewczęcej barwy tłamszonej przez głos niższy, nieznacznie ochrypły i jakby bełkotliwy, były tego doskonałym przykładem, jednak on nie przyspieszył kroku ani nie wyraził własną twarzą zdenerwowania, czy nawet lichego zainteresowania, jakiego prawdopodobnie wymagała schematyczność zachowań oczekiwanych od przeciętych ludzi.
P r z e c i ę t n o ś ć
zmaterializowała się pod sklepieniem czaszki półprzezroczystą smugą, bowiem jasnowłosemu chłopcu wepchniętemu w dorosłe ciało, które niekiedy bardziej przypominało wyzuty ze wszystkiemu prototyp bezemocjonalnego robota podążającego machinalnie za odruchami, jakich nauczył się przez obserwację otoczenia i żywych istot, daleko było do jakiejkolwiek pospolitości. Dłonie wetknięte w kieszenie luźnej kurtki pozostały rozluźnione, wyjątkowo nieszukające oparcia opuszków w klindze jednego z noży towarzyszących mu zawsze oraz wszędzie, ramiona również emanowały nienaturalną i nieco dziwiącą swobodą przywdziewaną jedynie w osamotnieniu, bowiem nienawidził odsłaniania się przed innymi, jednak wreszcie, jakieś pięć kroków przed wtargnięciem na Yamure, spoważniał. Obojętność wypełniła złote spojrzenie, ustępując miejsca tylko i wyłącznie gniewnemu błyskowi zarysowanemu w kącikach oczu, i wówczas ujrzał scenę żywcem wyjętą ze wszystkich ulic wchłoniętych hegemonia Kolorowej Dzielnicy — niewysokie, filigranowe dziewczę toczące zaciekłą (chociaż w oczach Kohaku nieco żałosną i prześmiewczą, wszak walka tak nie wyglądała) batalię o aparat fotograficzny, na którym palce zaciskał również nieznajomy.
Jak wiele rzeczy mogło się nie udać?, spytał samego siebie.
Wiele.
Odpowiedź nadeszła wraz z bezgłośnym syknięciem przebiegającym po ściankach okalających umysł, kiedy twarz nieznajomej obróciła się ku niemu, pozwalając obrysować zbyt charakterystyczne obramowanie policzków, zbyt znajome spojrzenie głębokich, ciemnych zwierciadeł wypełnionych jednak łagodnością niepodobną do jej brata, którego fantasmagoria wydawała się skrzyć mglistym cieniem we wspomnieniach zaglądających do rzeczywistości, dlatego szybko pokręcił głową dla odegnania wszystkich niepotrzebnych myśli. Zamiast poddania się nakreślonym pod firmamentem czaszki złowieszczym propozycjom, którymi mógłby ugodzić Hotaru przez zranienie ukochanej siostry będącej dosłownie na wyciągnięcie dłoni, skierował się wprost w ramiona długofalowego pomysłu kiełkującego z zadziwiającą łatwością pośród wypaczonych, przesiąkniętych krwistym szkarłatem pragnień.
Skrócenie dystansu nastąpiło błyskawicznie, zakrawając o grację ruchów i subtelność kroków zabójcy przygotowującego się do poderżnięcia gardła w sposób ograniczający kontakt do absolutnego minimum, jednak dzisiaj, tutaj i o tej godzinie takie śmiertelne zagrywki musiały zostać porzucone w momencie, w którym tylko się pojawiły. Wzdrygnąwszy się przy dotyku nieznacznie, wręcz niezauważalnie zacisnął własne palce dookoła męskiego nadgarstka z siłą przesyconą wewnętrzną nienawiścią do świata oraz wszystkiego, co tylko wypełzało na dziennie światło, i pomijając przedstawienie czy ostrzeżenie pogłębił uścisk, wbijając własne paznokcie w skórę tamtego, nieznacznie przekrzywiając głowę.
— Nikt cię nie uczył, by nie dotykać cudzej własności? — wysyczał nieprzyjemnie, pozostawiając wypowiedziane słowa do dowolnej interpretacji; mężczyzna mógł jedynie zgadywać, czy chodziło o aparat fotograficzny, czy o dziewczynę, do której należał. — Lepiej. To. Puść. — Spojrzenie nasiąkło niepokojącą głębią czegoś na krawędzi szaleństwa, a gniewu, chociaż ciężko byłoby szukać jego źródła, możliwe iż owe źródło nie istniało, że wszystko było ledwie iluzją mającą zjednać mu sympatię Reiko, której imię naturalnie poznał w czasie obserwowania celu wyznaczonego przez Shingetsu.
@Arihyoshi Reiko
Arihyoshi Reiko ubóstwia ten post.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Bzyczenie, bzyczenie i jeszcze raz bzyczenie! Może i był duchem i nie spał za często, ale od kiedy nawet jego zaczęły napadać koszmary. Drapał się po przedramieniu w nadziei że to uczucie owadów pod jego skórą zniknie, kiedy je wydrapie. Stał w alejce niemalże się o ścianę opierając, co pewnie by robił gdyby nie jego zdolność przenikania przez obiekty. Księżyc wisiał wysoko oświetlając alejkę i w pół przeźroczystego Shibę, który męczył się ze skutkami koszmarów i odebrania tego cholernego telefonu. Żałował że to zrobił, bo okazjonalnie dosłownie męczyło to jego umysł. W końcu nie wytrzymał i wrzasnął ze złości. - A ŻEBY TO KURWA CHUJ W DUPĘ STRZELIŁ! - Użył swojej zdolności zmuszając swoje ciało do delikatnego powiększenia, wyostrzenia zębów, większego owłosienia oraz pojawienia wilczych uszek. Jednak najbardzej mu zależało na pazurach, które miał zamiar użyć w mało przyjemny sposób. Na szczęście nikt nie patrzył, a nawet jeśli by ktoś tu był to raczej by tego nawet nie zauważył. Bez chwili wachania wbił pazury w lewe przedramię grzebiąc pod skórą chcąc dorwać to, co mu się tam wiło. Może i miał niemożliwie wytrzymałe cielsko, ale nie zmieniało to faktu że miał też sporo pary w łapach, więc samookaleczanie się nie było czymś szczególnie trudnym. Ból który go naszedł był nagły, a widmowa krew spłynęła mu po rękach. Może po śmierci sam się nie zabije, ale nie zmieniało to faktu że bolało nadal. Ledwie mu się udało przemóc i dalej grzebać w łapie. Nadal czuł to robactwo, a jednak nie był w stanie go złapać. I to... Było niezmiernie frustrujące.
Usłyszał jednak kroki, przez co natychmiast spojrzał się w tamtym kierunku buzując z wkurwu i bólu. Nie przestał grzebać w ramieniu.
Rzut na próg bólu: SUKCES
@Umemiya Eiji
#a2006d
Dzień szczycący się nadmiarem ludności przemierzającej albo leniwie uliczki, albo w popędzie, rozmachu i pośpiechu wynikającym z konieczności wypełnienia rutyny sięgającej lat wcześniejszych. To, jak człowieka można łatwo zaprogramować obowiązującym prawem, zasadami i kulturą, przekracza wszelkie pojęcie. Nie jestem w stanie jednak cały czas siedzieć w jednym miejscu - za niedługo rozpocznie się konieczność pracy, wbicia w ten utarty, niosący ze sobą melancholię schemat. Czy się boję? Owszem. W cieniu poprzednich wydarzeń i narastającego lęku wyłaniają się moje naruszone, krytyczne struktury, nad którymi to pragnę zapanować, ale nad którymi nie potrafię.
Dziwna, starsza kobieta, która zaatakowała mnie i Amayę w drewnianym domku poza murami miasta, zaczyna wprowadzać w obrąb umysłu niepewność. Nie wiem, czy ulegam odrealnieniu, czy może jednak uszkodzenie głowy było na tyle mocne, iż do teraz muszę się z nim mierzyć, ale... jeżeli coś dotknęło nie tylko mnie, jestem pewien jednej rzeczy: to nie są iluzje.
Gdyby to były iluzje, Cho nie otrzymałaby żadnych obrażeń. Walka by się działa, ale bez rozlewu krwi i bez rozwalanych dookoła przedmiotów.
Głos.
Z uliczki, którą szybko przechodzę, słyszę dźwięk. Dźwięk, który powoduje u mnie momentalny paraliż i napływ nie tyle wspomnień, których nie posiadam, a prędzej reakcję ciała - migające światła nie pomagają. Nic absolutnie nie pomaga, gdy heban oczu wydaje się stracić na wartości i blasku, kiedy to nerwowo ściskam pasek i czuję, jak nie mogę ruszyć dalej. Kroki odmawiają posłuszeństwa. Podeszwa nie chce zacząć ponownie stukać o szarą płytę chodnika; zaczynam się bać. Tak cholernie bać, tak cholernie myśleć znowu o tym, co miało miejsce w chatce. Spinam się niemal od razu.
Przełykam ślinę. Nie chcę tutaj zostawać dłużej, niż jest to absolutnie konieczne.
Ciężko jest mi uspokoić własne myśli, kiedy to współpraca ze samym sobą przynosi jedynie brak profitów; nie czuję się na siłach w zakresie interwencji, kiedy docierają do mnie kolejne słowa, na które nie mogę znaleźć przestrzeni. Oddech staje się płytki, niepewność narasta, a dźwięk wydaje się być o wiele bliższy, niż te kilkanaście sekund temu. Widzę sylwetkę, która nie jest do końca wyraźna. Jest jednak inna od tych, z którymi mam do czynienia pod wpływem...
właśnie. Iluzji? Świata paranormalnego, o którym zaczynam się dowiadywać z każdym dniem kolejnych informacji?
Zapominam, jak należy rozmawiać, gdy pragnę jeszcze raz zawrócić, ale kończyny odmawiają skutecznie posłuszeństwa, widząc, jak ogromna różnica znajduje się w chociażby sile fizycznej czy wielkości. Naprawdę. Tylko ignorant nie zauważyłby tak mocno wyróżniającej się sylwetki wśród tłumu, teraz beznamiętnie grzebiącej sobie w ramieniu.
Spoglądającej na mnie.
- Ehm... - zamieniam się w słup soli, gdy spoglądam w te charakterystyczne oczy nieszczęśnika. Widzę, jak krew spływa po jego ręce, jednak ta nie wydaje się być prawdziwa. Wręcz przeciwnie. Przypomina tę samą, co kojarzy mi się z losowymi sylwetkami, jakie dane było mi zobaczyć w ciągu ostatniego miesiąca. - T-To tylko iluzja, Ume. - kolejny raz wmawiam sobie ten scenariusz. - U-Uspokój się. O-On nie istnieje...
Za. Każdym. Możliwym. Razem.
Dlaczego wydaje mi się, iż w tym przypadku jest kompletnie inaczej?
To tylko iluzja...
@Shiba Ookami
Rzut: siła woli (fail)