To krótki i wąski odcinek łączący ulice Fujikage i Nakahara. Mimo faktu, że znajduje się w samym centrum Fukkatsu, rzadko ktokolwiek korzysta z tego skrótu. Na jego trasie z niewiadomych przyczyn lampy uliczne często mrugają, przywodząc na myśl horrorowe scenerie, czego nie udało się naprawić mimo częstych reakcji odpowiednich służb. Yamura nie może poszczycić się również żadnym lokalem, ani nawet regularną dbałością o opróżnianie przesypujących się kontenerów. Problem ten niejednokrotnie spotykał się z irytacją właścicieli okolicznych sklepów, których witryny wychodzą wprawdzie na Fujikage bądź Nakaharę, ale tylne wejścia wciąż znajdują się na Yamurze. Wizja dostania się do miejsca pracy od zaplecza zwykle wywołuje w pracownikach mimowolne dreszcze, gdy samo przemierzenie klaustrofobicznej, ciemnej uliczki tworzy w myślach irracjonalnie obrazy pełne potworów czy napadów.
późny wieczór;
ok. godziny 22
Zima w Fukkatsu różniła się od zim spędzanych w większości pozostałych obszarów Japonii. Śnieg normalnie był przełomowym zjawiskiem, jednak lokalizacja Kakure dawała mieszkańcom to, czego tak bardzo pragnęli i dzięki czemu mogli czerpać przyjemność z renomy również tej pory roku. Trzeba przyznać, że gdy mikroskopijne gwiazdki prószyły dookoła, zakrywając betonowe bloki, świecące neony i szare chodniki, miało to niepowtarzalny urok. Zakrawający o magię. Nawet niska temperatura i silny wiatr przestawały reprezentować negatywne znaczenia - stawały się po prostu czynnikami, które trzeba znieść, aby uzyskać efekt tej niemożliwej, rażącej bieli.
Jakby ktoś próbował brudną pracę zasłonić nową, niezniszczoną nieumiejętnym szkicem kartką.
W normalnych okolicznościach Warui uwielbiał zimę. Niejednokrotnie przyglądał się jej czarowi z dachowych okien poddasza w lokum, które wynajmował; częściej jednak wsłuchiwał się w skrzypienie dobiegające spod podeszew, gdy każdy krok gwarantował zakłócenie ciszy wokół melodią pełną miażdżonego pod butami puchu, a on brnął przez wyludnione ulice miasta, oglądając usilne starania stycznia w schowaniu wszystkiego pod śnieżną pościelą.
Dzisiaj jednak...
Dziś był zły dzień - przemknęło mu mgliście przez głowę, gdy poczuł, jak twarda pięść wytrąca go z równowagi, śląc na lodowatą, jakby mokrą, ścianę zaplecza jednego z lokali. Choć plecy z impetem trafiły na ceglaną powierzchnię, a dłoń machinalnie przylgnęła do szorstkiego budynku, wyczuwając od razu jego zimno, Shin skupił się na irracjonalnym gorącu, jakie rozlało się po jego ustach. Zerwana w ferworze walki maseczka zniknęła gdzieś w grudach śniegu, a on - jakby znajdował się w innej czasoprzestrzeni, bo wszystko wokół zwolniło, więc miał moment, ciągnącą się minutę, na przyswojenie informacji i zdanie sobie sprawy z tego, że - dostrzegł plamy na wcześniej nieskalanej bieli. Pomyślał ironicznie, że to straszne jak intensywna jest czerwień przy takim kontraście; jakby na obrus rzucono płatki maków. Ale ta perspektywa i tak nie została zbyt długo w granicach skupienia, gdy kolejny cios spadł na jego szczękę. Coś w nim pękło; nie kość i nie skóra, choć cera pokraśniała potężnie, zwiastując rychłe pojawienie się sińca.
Chodziło o dumę.
Może prościej byłoby zrzucić wszystko na karb ich liczebności. Trzech na jednego to zawsze słaba rozgrywka. Nawet nie wiedział, jak i kiedy go znaleźli, ani jakim cudem ich nie usłyszał, bo przede wszystkim nie chciał przyznać przed samym sobą, że to nie przewaga w ich sumie stanowiła prawdziwy problem.
Prawdziwym problemem było to, że nie zwracał uwagi na otoczenie.
Że wolał kryć się w ciemnym zaułku, popijając kupione z automatu podgrzewane mleko i z bezpiecznej - jak naiwnie założył - kryjówki obserwować okno naprzeciw. Ye Lian nie opuścił mieszkania od siedmiu godzin, ale to nie był żaden problem. Czekał już wielokrotnie na to, aż mężczyzna wreszcie odpuści; aż przegra walkę ze zmęczeniem i pogrąży się w niespokojnym śnie. Miał dla niego nowe historie. Kilka, w swoim mniemaniu, niezłych niespodzianek. Nie sądził wtedy, że nie osiągnął monopolu na planowanie scenariuszy. Że sam mógł paść ofiarą czyjegoś brutalnie wystosowanego zamysłu.
Że po prostu siedząc na klapie głębiej umiejscowionego kontenera, ktoś nagle z rozmachu uderzy go w kark czymś twardym, metalowym i ciężkim - może łomem; że zaraz potem dłonie, które dopiero co obejmowały gorącą butelkę mleka, trafią w zaspę, a żuchwa poczuje ostry ból, gdy czyiś but zderzy się z nią z całą siłą, ogłuszając umysł na zbyt wiele uderzeń serca.
Przy tym cholernym mordercy tracił rozum...
- Nic nie mówisz? Odżarłeś ten plugawy jęzor? W Nanashi stale nim kłapałeś, co? - zgryźliwy ton przebił się przez absolutną ciszę. Zdawało się, że poza ich czwórką wszyscy pozostali mieszkańcy Fukkatsu pogrążyli się we śnie. Z Nakahary nie dobiegał żaden odgłos świadczący o przejeżdżających autach; nie było rozmów wracających do domów z nocnych eskapad uczniaków ani nawet szczekania jakiegoś bezpańskiego psa.
Tylko ten ochrypły, nienawistny głos, który przebił się przez piszczenie w uszach Shina, docierając do niego akurat, gdy przytykał wierzch dłoni do rozbitego nosa.
Krew od razu zaczęła wsiąkać w materiał rękawiczki.
Jeden z oprawców uniósł brew; tuż nad nią widniał świeży ślad po ciosie. Oczywiście, zaskoczyli go. Nie miał więc opcji, aby przechylić szalę na swoją wygraną. Ale udało mu się trafić jednego skroń, a drugiego w gardło; facet wciąż się krzywił, trzymając z tyłu grupki, dotykając palcami wrażliwej tkanki podrażnionej krtani. Nie spuszczał Shina z oczu, choć marsowa mina świadczyła o jego gotowości do dalszych działań.
Kurwa.
Warui oddychał niespokojnie, skacząc wzrokiem od jednego do drugiego. Oceniał swoje szanse jako bardziej niż marne; czuł przy tym jak nogi gną się pod wagą zmęczenia. Musieli szarpać się od dobrych dwudziestu minut. Może trzydziestu? Może minęła wieczność, podczas której nadwyrężył wszystkie zasady walki fair play, wykorzystując ostatnie resztki szczęścia.
Los bywał jednak kapryśny w swoich humorach. Shin był pewien, że kiedy jeden z nich - najwyższy, ten, któremu ciosem pięści rozciął brew, może ich lider - złapał go za materiał ubrania i przyciągnął do siebie tak blisko, że cierpki zapach z jego ust od razu owionął mu policzek; że gdy drugi z nich się poruszył, gotowy włączyć się do dalszej bijatyki, a on sam napinał już mięśnie, by zdołały przyjąć kolejne ciosy, wtedy właśnie pomyślał, że to koniec przedstawienia. Ale atak nie nadszedł, zatrzymany gwałtownym syknięciem tego z podrażnioną grdyką:
- Ktoś idzie.
I rzeczywiście - gdyby nie to przeklęte dudnienie w głowie, może wyłapałby kroki wcześniej. Ugniatany pod naporem ciężaru śnieg chrupał coraz głośniej i głośniej, świadcząc o zbliżającej się jednostce. Rudowłosy wahał się tylko przez sekundę. Więcej i tak nie miał; okoliczności nie będą mu dłużej sprzyjać. Zdążył zamachnąć się łokciem, ale choć z intensywnością kamienia ciśniętego przez wyuczony ruch trafił oponenta w usta, sam poczuł, jak jego oprawca - może pod wpływem szoku na ból - w nieprawdopodobną siłą wpierw przygarnia go do siebie, a potem popycha w tył. Zabrakło tym razem oparcia w postaci ściany; zabrakło mu w kolanach mięśni i stawów, gdy rzucony w śnieg wylądował prosto pod nogami przybysza, tyłem głowy uderzając w udo przechodnia.
Ye Lian ubóstwia ten post.
— Ślicznotko, źle mi wydałaś!
Kiedy znudzony umysł Ye Lian przetworzył w końcu komplement, który nie potrafił przypisać do żadnej znajdującej się w lokalu persony, ledwo trzymający się na nogach facet wepchnął się przed niego, dokładnie w momencie, gdy kartę kredytową od czytnika oddzielały marne minimetry. Brzęczące miedziaki uderzyły o bilownicę, odskakując dźwięcznie gdzieś na całą długość lady, a kobieta (wyglądająca grubo po pięćdziesiątce) spoglądnęła w nadziei na Ye Liana, który — co musiał przyznać przed samym sobą — tego spojrzenia najbardziej się obawiał. Tacy nędzni klienci jak tamten facet musieli wzbudzać w niej niepewność. Pewnie wolała konkretnych, zdecydowanych, niemarnujących czasu gości, których widziała w południowoamerykańskich serialach, gdy już mogła zapaść się w fotelu po dwunastogodzinnej zmianie; takich, którzy nie pytają o cenę, kupują johnny walkery lub drogie wódki w litrowych butelkach i na pewno nie wypijają ich w bramie, ani nawet przed sklepem. Niestety przydrożny mały sklepik, nie miał pomóc w sprostaniu oczekiwań.
— W takim stanie nie powinna w ogóle sprzedać ci alkoholu — Ye Lian odparł cicho, bardziej do siebie. Przytknął ostatecznie kartę, zaraz potem słysząc zadowalające pyknięcie sugerujące potwierdzenie płatności.
Złapał za szyjkę butelki mleka, zabierając je z lady, kątem oka wychwytując ich zszokowane miny, sam będąc tym widokiem zbity z pantałyku. Otrzeźwienie pijanego w tym wypadku przypominało podnoszącą się kurtynę. Wydawał się w tym mlecznym spojrzeniu, w jednej chwili ogarnąć wszystko, co przed nim dotychczas kryła. I tak pijak z pewnością niemający pojęcia o wydarzeniach z ostatniej doby, ledwo otworzy powieki i doznał oświecenia.
— Jesteś gliną?
Postanowił iść na skróty. Odległość do apartamentowca, w którym mieszkał, wynosiła ledwie kilkaset metrów, więc nawet parszywa uliczka Yamura, nie była w stanie zaniechać jego decyzji o szybszym przetransportowaniu się do ciepłego mieszkania. Wyciągnął z kieszeni beżowego płaszcza komórkę i spoglądnął na wyświetlacz; obiecał sobie, że w końcu skończy z tym nawykiem, ale kontrola nad przychodzącymi wiadomościami w ostatnich miesiącach zdawała się dla niego niezwykle kluczowa. Tym razem przywitał go jasny wyświetlacz o nudnej tapecie. Zero nowych SMS-ów, zero nieodebranych połączeń.
Śnieg chrupnął pod jego butami; przez chwilę przypomniał się mu jego własny samochód, przysypany śniegiem, który jutro być może przyjdzie mu odśnieżyć, a potem komórka na powrót znikła w niewielkiej kieszeni. Był to ten jeden niewinny moment zamyślenia. Kiedy wyprostował otulona ciemnym szalikiem szyję, a grafitowe spojrzenie przeczesało długości uliczki, zdążył zarejestrować jedynie coraz większy, zbliżający się w jego kierunku cień. Nawet nie zdążył pomyśleć, że ów cień mógł być człowiekiem, który w ostatnich nanosekundach upadł na zaśnieżoną ścieżkę, prosto pod jego nogi. Gdyby stracił równowagę kilkanaście centymetrów szybciej, uderzyłby głową o ciemne buty, a wtedy z pewnością dostrzegłby obitą twarz nieszczęśliwca; być może oboje spoglądnęliby na siebie tym zdezorientowanym, niepewnym spojrzeniem. Teraz jednak mógł dostrzec jedynie czapkę z daszkiem okrywającą rude, nieujarzmione kosmyki włosów przylegające do ud ciemnych spodni. Po stylu ubioru był to najpewniej chłopak w młodym wieku, niewiele mając wspólnego z mężczyznami ze sklepu całodobowego.
Ye Lian w pierwszym odruchu wysforował spojrzenie przed siebie; zogniskował je na trzech męskich posturach, które najwidoczniej nie zamierzały się odsunąć i dać mu spokoju. Nie dawał wiary, że w jego wykonaniu zwyczajne wyjście po mleko musiało być tak kłopotliwe. Zaczął odczuwać narastający niepokój. Cisza, jaka między nimi zapadała, była przerażająca.
— Możesz wstać? — odezwał się swoim zrównoważonym, spokojnym głosem, gdy na ułamek chwili opuścił wzrok na poszkodowanego.
W tym czasie jeden ze stojących przy sobie mężczyzn, rozmasowując bark, spoglądnął na lidera przedsięwzięcia w oczekiwaniu. Widać było, że w tym ciemnowłosym, zakapturzonym młodzieńcu wyrywał się zapał. Chęć dokończenia tego, co zaczęli, pomimo przeciwności losu. Jego temperament szalał. Mamy szanse – mówiło jego spojrzenie, jednak ze zbyt wielkiego szacunku, tłumił agresję w sobie.
— Jest nas więcej — szepnął.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Za czasów liceum notorycznie wdawał się w bójki - niektóre z nich przypominały obecną, gdzie rozstrzał w liczebności od razu skazywał ofiarę na porażkę - ale od tego etapu trzymał się cienia, zaskakująco skutecznie unikając walk. Głównie z obowiązku, nie chęci, ale dzięki nowym nawykom mógł wreszcie zapomnieć jak to jest, gdy cudza pięść uderza w szczękę. Gdy stulone palce równie dobrze mogłyby być kamieniem albo metalową bryłą. Gdy usta wypełniają się gęstą cieczą smakującą miedziakami. W całej swojej leniwej naiwności zupełnie wyparł jak to jest spierać z białej tkaniny czerwień jasną jak strażackie wozy; jak to jest, gdy knykcie szczypią przy każdym ich napięciu.
Ta noc była jak orzeźwiający prysznic po godzinnym treningu. Umysł zrosił się setkami wyraźniejących wspomnień; każdy cios nadłamywał warstwy zapomnienia nałożone na wycinki z licealnego życia. Atak za atakiem; każdy śmielszy od poprzedniego. Deszcz spadających razów, pod którym pękała ochronna bariera.
Zmęczenie sprawiło, że świadomość otępiała, choć wzrok przeskakiwał gwałtownie od jednego do drugiego oponenta. Przez splamione szkarłatem usta prześlizgiwało się lodowate powietrze; nieblokowane przez maseczkę, co wywołało u niego o wiele większą irytację niż fakt, że dał się podejść.
Że wymazał z granic pamięci jak to jest być zapędzonym w kąt zającem.
Upadając, przypomniał sobie o tym z całą mocą. Potylica huknęła o coś twardego
(i miękkiego jednocześnie)
wbijając mu do mózgu, by nigdy więcej nie pozwalał sobie na rozkojarzenie. Nie był już uczniakiem w obowiązkowym mundurku; żaden nauczyciel przypadkiem nie dostrzeże jak na tyłach szkoły grupka starszych dzieciaków wyżywa się za wymyślone na szybko argumenty.
Jesteś sam - szeptała trzeźwa jaźń, gdy odrywał rękę od mokrego śniegu. Palcami szukał oparcia; chyba chciał przetrzeć twarz, może pulsujący od bólu policzek albo żuchwę, na której już rósł siniak po kopniaku... ale zamarł. Opuszki zatrzymały się w połowie drogi jak zmrożone; drżały niewidocznie, bo nagle zrobiło mu się trzy razy chłodniej.
Ten głos.
Ten cholerny głos.
Głos, w który wsłuchiwał się dziesiątkami godzin; dla Ye Liana skurczonymi do paru ulotnych, sennych chwil, dla niego będących pasmem szeptów, odpowiedzi, odchrząkiwań. Dźwięczały mu w uszach tony pełne nadziei, gdy Ye dostrzegał najgłębsze pragnienia zmaterializowane tuż przed jego nosem; niemal żywe. A potem te nuty przechodziły w błagania. W ochrypłe prośby przeżarte desperacją.
Znał doskonale te dźwięki, słodką melodię, którą wchłaniał jak wierny słuchacz wykwintnego koncertu, więc kiedy ciszę zaułka przeszyło spokojne, utrzymane w ryzach równowagi pytanie, skóra karku mu ścierpła, a wargi zacisnęły, by nie przepuścić przekleństwa.
Możesz wstać?
Był w połowie; w połowie podnoszenia się, gdy zdał sobie sprawę, że się nie pomylił; że los naprawdę raz jeszcze okazał się zawistną, sarkastyczną wiedźmą, chociaż do ostatniej sekundy wmawiał sobie jeszcze, że to mógł być każdy; ale nie on.
Osłabione kolana ledwo utrzymały go w pionie, a gdy wreszcie się wyprostował; gdy jego ramiona odchyliły się w tył, gdy broda zadarła się ku górze, gdy wbite w śnieg ślepia wreszcie oderwały się od podłoża i napotkały srebro jego tęczówek, wtedy o pomyłce nie mogło być już mowy.
- Ye Lian... - Jak łatwo role mogły się odwrócić; aż nie do wiary, że jedna przypadkowa akcja pozwalała, aby wszystko wywróciło się do góry nogami i ten, który wcześniej panował nad siłą wypowiedzi, ledwo panował nad tym, by w pół słowa głos nie złamał się jak nadepnięta, cienka kra.
Nie tak to miało wyglądać.
Nie miało go tu być.
Nie mogło.
A jednak tych spopielałych w blondzie włosów nie pomyliłby z żadnym innym odcieniem. Zbyt długo i intensywnie wpatrywał się w ich skąpany w mroku koloryt, kładący się miękko na zwilgotniałej od potu poduszce.
Wyrył w podświadomości każdy cal tej statycznej twarzy.
Poruszył się niespokojnie; nagle, gdy schrypłe słowa dotarły do jego uszu. Obrócił się; tylko odrobinę, dłonią sięgając do Ye Liana jak ktoś, kto próbuje oprzeć się na stabilnej ścianie. Palce zostawiły na szorstkim materiale beżowego płaszcza ciemną plamę krwi, nim nie dotarł do wierzchu ręki mężczyzny.
- Jest nas więcej.
Ilu?
Pięciu?
Dziewięciu kolejnych?
Czego tak naprawdę od niego chcieli? Czy naprawdę sprawy z Nanashi ciągnęły się za nim aż do cholernego centrum? Wybuch adrenaliny zwarł mu zęby.
Dotyk był na linii; jakby przesuwał się wzdłuż grzbietu ręki Ye Liana, w odległości nie grubszej niż papirus; jeszcze go nie tknął, ale był tak niemoralnie blisko, że gdy wreszcie to zrobił, przeszedł go dreszcz; obrzydzenie niemal sprawiło, że się wycofał, ale instynkt zadziałał lepiej niż uprzedzenia. Szarpnął za to, co zwisało z zakrzywionych w haki palców blondyna. Zaszeleściła siatka.
Rozległo się stłumione buchnięcie; w ciszy zaułka nie do wychwycenia, gdyby nie patrzeć, jak obleczone w reklamówkę mleko trafia w brzuch stojącego najbliżej mężczyzny.
Ten syknął gwałtownie, obejmując uderzone miejsce; plastik wypełniony litrem cieczy na moment pozbawił go tchu. Ten ułamek sekundy Warui wykorzystał, by zakleszczyć chwyt na przegubie Ye, a potem bez namysłu wypruć w kierunku, z której Lian dopiero przyszedł.
Jeszcze nim puścił się biegiem; nim zostawił w śniegu podłużny ślad podeszwy, nim mięśnie nie przyjęły pierwszego oporu ze strony - zapewne - nieprzygotowanego na taki obrót sprawy ciała, rzucił cicho:
- Chodu.
Śnieg chrupał pod butami jak wypieczone kawałki czipsów; Shin wypadł zza rogu, omal nie przewracając jakiejś postaci. Zatrzymał się w ostatnim momencie, lewą ręką sięgając za ramię - jak się okazało - zaskoczonej kobiety, chroniąc ją przed upadkiem w jakimś niemożliwym dla siebie geście empatii. Mogła mieć na oko pięćdziesiąt lat; jej pomarszczona twarz świadczyła o wymęczeniu, a wiszące gardło przywodziło na myśl indyczy odpowiednik. Niewielkie, paciorkowate oczy wpierw wbiły się w Ye Liana, na którym zatrzymała się o chwilę za długo - jakby go skojarzyła; jakby zadzwoniło w kościele - a potem zerknęła na Waruiego. Zaczerpywała tchu, aby dać mu reprymendę; zapewne rzucić jeden ze standardowych tekstów, aby uważał, gdzie idzie, ale zamiast tego z jej gardła wyrwał się krzyk.
Dłoń opadła na usta, a ona wycofała się o dwa albo trzy kroki, wyrywając z zacisku jego palców.
- O boże! - na pół jęknęła, na pół szepnęła, wgapiając się w plamy ściekające po brodzie; w rozbity nos i różowawe od posoki zęby, które wychynęły zza warg, ale zaraz potem zniknęły z pola widzenia, bo Warui nie wiedział, co powinien powiedzieć. Co mówi się w sytuacjach takich jak ta, gdy skronie ściska imadło, w płucach kuje od lodowych igieł, a gdzieś w tle nagle kroki zamierają; a potem rozlegają się złowieszcze odgłosy:
- Cywil...
- ... widzę... co teraz? Nie możemy tego tak zostawić... znów nam się...
- ... w cień, szybciej, w cień, wiecznie tu stać nie będą, ty idź od drugiej strony, otoczymy ich i wtedy...
- ... zna tego drugiego, na pewno, wypowiedział jego imię i...
Oddalali się.
Ale wrócą. To było pewne.
Pewne jak to, że kobieta - Ye Lian mógł rozpoznać w niej ekspedientkę - świdrowała ich wzrokiem, powoli odzyskując rezon. Jej niewielkie, mysie oczka zwęziły się do kształtu wąskich szparek, gdy sondowała ich od góry do dołu... wpierw zmierzyła Ye Liana, będąc już pewną, że obsłużyła go nie dalej jak dziesięć minut temu, a zaraz potem wróciła do Waru, który w głupim, bezmyślnym odruchu puścił stojącego obok mężczyznę i oparł rękę o usta, osłaniając bliznę szpecącą ich kącik. Daszek czapki rzucał cień na czoło i oprószony piegami nos; nie był jednak w stanie skryć go przed natarczywą ciekawością staruszki, która najwidoczniej uznała, że ma już pełną kontrolę nad sytuacją.
- Co tu się dzieje, na litość boską? - Skupiła się na blondynie. - Czy powinnam zadzwonić na pogotowie?
Warui drgnął, wbijając wzrok w ziemię jak skarcone szczenię.
- Proszę pani...
- Może na - wcięła mu się bez krzty lęku - policję?
Zamarł, ale przez jego źrenice przetoczył się niepokój.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Cień może i spowijał Yamurę nieprzychylnym płaszczem mroku, jednak twarz, która wyłoniła się z tego marazmu, zdawała się na niego odporna. Ten widok zmienił wszystko. Ye Lian wielokrotnie używał w swoich książkach jednego konkretnego zdania, które teraz uderzyło go jak obuchem w głowę: każdy dzień był nową opowieścią. To, w co wierzył, to, co poznawał, co pamiętał, a nawet to, co śnił — wszystko to było opowieścią, narracją, sekwencją zdarzeń. Ye Lian akceptował jedynie prawdziwe rozwiązania tylko te, które mogły być opowiedziane. Ale w krainie duchów nie zdarzały się przypadki, prawda? Żył w tym przekonaniu, a jednak widok bladej, pokrytej zadrapaniami twarzy; widok jasnych złocistych ślepi, czających się w rzucanym przez daszek cieniu; widok tych okalających piegowate policzki kosmyków włosów — to wszystko nie było przypadkiem.
Ye Lian.
Szok przypominał schody. Miał dużo stopni. Kiedy pokonał pierwszy z nich, poczuł, że krew odeszła mu z twarzy, a barwiący oblicze pergamin stał się niemalże biały. Gdy ciało opadło na drugi stopień, ogłuchł, zagłębił się w nieznane mu dotąd wodne otchłanie. Gdy stopa spoczęła na trzecim stopniu... sceny przeszłości odżywały w jego pamięci jedna po drugiej. Bardzo wyraźnie. Jesienne popołudnie, stół pełen wypieków, lekki zapach cukru. Noc czternastego lutego. Punkt widokowy. Wypowiedziane słowa. Uczucia niedające się ubrać w słowa. Zapomniane obietnice. Niespełnione nadzieje. Nieznajdujące ujścia tęsknoty. Podmuch wiatru uniósł blond grzywkę i rzucił ją z powrotem na czoło. Ból wywołał wstrząs.
— Shin'ya — Usta mężczyzny poruszyły się, wypuszczając ledwo słyszalne słowa. Właściwie był niemal pewny, że nie usłyszał ich nikt poza nim.
Kiedy chłopak wykonał w jego kierunku ruch, Ye Lian instynktownie wykonał krok w tył. Mimo marnej próby ucieczki, rudowłosy zapał za poluzowaną w palcach siatkę. Szare, baczne spojrzenie nie spuszczało z niego wzorku. Łapało jego obraz, zapamiętywało odcienie. Dużo szkarłatu. Czy był świadomy tego, co wydarzyło się chwilę później? Nie. To nie było rozsądne, ale czający się w przejściu bandyci stracili wartość — właściwie całkowicie o nich zapomniał, więc gdy poczuł silny ucisk na przegubie, ściskający jego sztywny materiał płaszcza, nie zawahał się. Po prostu biegł. Biegł za Waruim, jakby droga pod ich stopami miała się zaraz rozpaść, jakby to było w porządku. W taki sposób działała właśnie doktryna szoku: w chwili spowodowanej prawdziwym kryzysem przestawał słuchać głosu rozsądku, który nakazywałby jakikolwiek sprzeciw i wszelkiego rodzaju wysoce ryzykowne zachowania wydawały się mu tymczasowo możliwe do przyjęcia.
Nigdy nie przypuszczał, że jego kondycja mu na to pozwoli, choć i tak zostawał o parę centymetrów w tyle. W myślach widział, jak gwałtowny wiatr rozwiewa wszystkie strony z wydrukowanymi datami. On biegł i próbował złapać ich jak najwięcej. Ale wiatr był zbyt silny; uderzał go w policzki, unosił jasne blond kosmyki w szaleńczy taniec. 2022, 2026, 2027, 2032... daty rozwiewały się jedna po drugiej. Traciły chronologię. Musiał je złapać, musiał to przemyśleć, musiał...
... się zatrzymać. Kiedy ruch, sprawił, iż nogi wrosły mu w chodnik, świat odpłynął mu sprzed oczu. Niedowierzanie i panika, odbijały się głuchym pulsowaniem w czaszce. Dogoniły go własne koszmary — kto by pomyślał? Czy potrafił spojrzeć w twarz osobie, której wyrządził taką krzywdę? Wciąż nie dawał wiary, że to naprawdę on, ale bijące w obawie serce, wiedziało; nie potrzebowało upewnień. Uścisk na przegubie zniknął, materializując się w zasznurowanym gardle. Okropna zbrodnia, która niegdyś dokonał, leżała niesmakiem na wierzchu języka. I choć spokojne rysy twarzy zdawały się profesjonalne, nawet kiedy zogniskował spojrzenie na sylwetce niedawno spotkanej ekspedientki, tak naprawdę się trząsł. Drgał jak wtedy we śnie.
Odzyskał rezon, uzmysławiając sobie, że cały ten czas stał i patrzał się na nią pustym, przeraźliwie mrocznym wzrokiem, niemówiącym zupełnie nic. Zamiast jakiejkolwiek reakcji, spoglądnął w bok, na stojącego przy nim rudzielca — wyższego, choć tego wieczoru, nie przyłożył do tego aspektu tak wielkiej wagi. Tęczówki przemknęły nieśmiało po odsłoniętej bliźnie, po obitej twarzy, krwi kryjącej się w ustach. Miał mętlik w głowie.
Latarnia, pod którą stanęli, zamigotała żałośnie, odliczając ich czas.
— Co tu się dzieje, na litość boską?
— Cywil...
— Czy powinnam zadzwonić na pogotowie?
— ... w cień, szybciej, w cień, wiecznie tu stać nie będą...
— Proszę pani...
— ... zna tego drugiego,
— ... na policję?
Słowa zlewały się w maź, a próba wyodrębnienia poszczególnych znaczeń gubiła sens. Podświadomość wyłapała odległe szepty, ale umysł nie był w stanie skupić na nich pełną uwagę, dlatego stały się w tym momencie jedynie wydmuszką dla głównego problemu w postaci znajdującego się przy nim martwego chłopaka. Gdzieś przez drogę przemknęła ciemna postać, której obraz Ye Lian zdołał uchwycić kątem oka. Nie mieli wielu opcji; większość skończyłaby się fiaskiem. Pomruk silnika i smukłe snopy światła rzucane na asfaltową drogę, okazały się impulsem zmuszającym do natychmiastowej reakcji.
— Nic się nie stało — rzucił spokojnie do ekspedientki; tym samym cichym tonem i spojrzał na Waruia. Kiedy ich spojrzenia się ze sobą skrzyżowały, zawahał się, ostatecznie opuszczając wzrok jako pierwszy. — Chodź.
Złapał go za przedramię i pociągnął prędko w kierunku drogi. Udało mu się zatrzymać nadjeżdżająca taksówkę i otworzyć drzwi. Cóż za fart. Bez zastanowienia wgramolił się z Waruiem na tylne siedzenia i zamknął za sobą drzwi. Ciepło, które uderzyło w jego twarz, sprawiło, iż w niewielkim stopniu się zrelaksował.
— Dokąd? — Zapytał siwiejący mężczyzna; jego ciemne oczy odbiły się w lusterku wstecznym.
— Proszę jechać ciągle prosto — odpowiedział mu Ye Lian bez zastanowienia, chcąc skupić jego wzrok na swojej osobie.
Samochód przyjemnie szarpnął, odbijając w szybie wirujący drobny śnieg. Mijali szare budynki, ustawione w rzędzie przydrożne latarnie i ciemne uliczki prowadzące do apartamentu przy Chikyou. Z samochodowego radia wydobywał się przebój tego miesiąca.
Ye Lian co rusz przełykał ślinę, poruszał ustami. Jak mówić? Od czego zacząć? Jego wzrok wielokrotnie lądował za oknem, zbierając myśli. Wszystko wskazywało na to, że słowa, które nosił w sobie, w swojej samotności, stały się na przestrzeni tych czterech lat tak bardzo intymne, podległe tak osobistej i zawiłej gramatyce, że nie wiadomym było, czy w ogóle mógł wydobyć je na zewnątrz. Przyłożył palce do ust, ukrywając pod nimi niekontrolowane drżenie warg; które nawet nie tknęło słów.
— Co ty tu robisz?
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Postradał zmysły.
Nie dlatego, że już od kilkunastu minut tkwił tutaj jak ostatni debil, próbując nie myśleć o tym, że jego bluza i niezapinająca się kurtka nie stanowiły żadnej ochrony przed aktualną temperaturą. Nie miało z tym nic wspólnego również wybranie najobskurniejszego miejsca w całej dzielnicy; jakby przyzwyczajenie do Nanashi nie chciało wypuścić go ze swoich szponów nawet w samym centrum miasta.
Liczył się tylko powód. Powód, który doprowadzał go na skraj obłędu i powodował, że każdą myśl o tym chciał wybić sobie z głowy, najlepiej tłukąc tą głową o pobliski mur. Ślepia niemal bezwiednie przesuwały się po twarzach i sylwetkach mijających go osób, a papieros, którego zapalił chwilę temu zdążył już zgasnąć, całkowicie zapomniany.
Zmrok zapadł chwilę temu, a może znacznie wcześniej. Jiro już dawno stracił poczucie czasu. Światła padające z głównej ulicy nie oświetlały w dostatecznym stopniu Yamury, na skraju której się znajdował. To, kaptur naciągnięty na głowę i maseczka na twarzy dawały mu pewną anonimowość. Mimo wyszukiwania w mijających go tłumach tej jednej twarzy, nie zauważył, by ktokolwiek choć na chwilę odwzajemnił jego spojrzenie.
Razaro drgnął gwałtownie, choć tym razem nie przez kolejny powiew zimnego wiatru wdzierającego się pod kurtkę. Wyprostował się i wyrzucił z dłoni papierosa, zacierając szybko dłonie, by je rozgrzać. Zauważył ją.
Ona jego najpewniej nie. Podobnie zresztą jak ze dwa lub trzy razy dzisiaj, gdy ją obserwował. Odkąd zorientował się, że blok, w którym mieszkała był strzeżony, musiał znaleźć znacznie dogodniejsze miejsce i okoliczności do rozmowy. W bezruchu odczekał na odpowiedni moment, by złapać ją za przedramię i bezceremonialnie wciągnąć w uliczkę gwałtownym szarpnięciem.
– Gdzie jest Nakamura – warknął, odgradzając dziewczynie powrót do cywilizowanej części ulicy, nawet nie siląc się, by jego słowa brzmiały jak pełnoprawne pytanie.
Jakby to miał być jakiś kod, na który odzewem będzie po prostu lokalizacja.
@Ejiri Carei
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Nie zdążyła nawet krzyknąć. Tylko zduszony jęk zakołysał się w gardle i nieujawniony, utkwił w miejscu, niemal dusząc właścicielkę. W jednej sekundzie, paraliż dopadł ciała, poczuła się jak szmaciana lalka, którą niewdzięczne dziecko szarpnęło z niezadowoleniem. Ramię zabolało, a ona znalazła się pod ścianą - Proszę. Nie - dwa jedyne słowa, bardziej wyplute równie zdławionym szeptem, zdołała wydusić, nieprzytomnie unosząc głowę do zamaskowanej twarzy. Nie kontrolowana łez, które nie hamowane, popłynęły po bladych policzkach, malując wyraźniej przerażenie szklące tarczę ciemnych źrenic. Miękkość w kolanach zatrzymała tylko dlatego, że przywarła do ściany za plecami. Nie miała drogi ucieczki, a w gardle czuła wielką gulę strachu, który wymuszał milczenie. Słabość, jak paskudna rana, otworzyła się, wywołując postępujące drżenie i wściekłe wycie w głowie - jak żałosna była w swej bezsilności. I dopiero, jak przez mgłę, przeciął się ostry, męski głos, z nazwiskiem, które przecież doskonale znała. Miała jego tożsamość wypisaną na sobie.
Żadne uderzenie nie nastąpiło. Nie było bólu, ani darcia. Tylko cudzy głos, wyłaniający się niby z ciemności. I wbrew pozorom, to sama ostrość, zdarła pierwszą warstwę nakładające się na barki Carei - traumy. Przełknęła łzy, unosząc dłonie przed sobą w miernej próbie osłony. Miała w torbie gaz. I klucz francuski, ale para, czających się na nią ślepi, zdawała się doskonale wiedzieć z kim ma do czynienia - N-nie wiem - nie poruszyła się. Nogi wciąż uwięzione w paraliżu, wciąż niemal zmurowane z chropowatą powierzchnią ściany. W głowie, jakimś dziwnym ciągiem, pojawiły się słowa samego Kyou - o mordercy, o stalkerze. Czy ktoś chciał go skrzywdzić? Wiedział, że wrócił? W szaleńczej gonitwie myśli, jedna po drogiej, przeskakiwały kolejne. Wysuwając nowe prawdopodobieństwa. Był przecież ktoś jeszcze. Ktoś, kogo poznać obietnicę otrzymała wcześniej - Kim jesteś - bolała ją krtań, wciąż zaciśnięte, gdy w końcu wydarła jedno pytanie. Być może, intuicyjnie, próbując zyskać na czasie. Łzy, zdążyły wyżłobić już błyszczącą linię, finalnie nurkując w przylegającym szalu i zwiniętych na karku, czarnych włosach. Nie zmieniło to kleszczy strachu. Wystarczyłoby prawdopodobnie uderzenie, by straciła przytomność. A ona, ona nawet nie mogła zawołać swojego yurei.
A przecież obiecał. Coś bardzo boleśnie zakuło w piersi. I tam zostało.
@Hasegawa Jirō
Kącik ust drgnął w szybko stłumionym uśmiechu, gdy po twarzy dziewczyny popłynęły łzy. Tłumaczenie samemu sobie, że to tylko nadzieja na bezproblemowe wyciągnięcie od niej informacji, bez zbywania go wszelkimi możliwymi sposobami, niemal natychmiast zostało zagłuszono. Widział w niej dokładnie to, co chciał widzieć w oczach wszystkich.
– Ach, nie wiesz? – powtórzył za nią, niezbyt zadowolony z odpowiedzi – To proponuje szybciutko się dowiedzieć, póki nasza współpraca przebiega tak miło.
Nie musiał nic robić. Nie szarpnął jej kolejny raz, nawet nie skrócił dzielącego ich dystansu ani o krok. Po prostu samą swoją obecnością odgradzał jej możliwość swobodnego odejścia stąd. Póki co nie wyglądało na to, by miał zamiar zmienić swoje plany.
Ciche, choć w uliczce brzmiące jak wystrzał, trzaski każdej kosteczki po kolei w zaciskanej pięści, zdawały się jednak mówić co innego.
– Zadzwoń. Ma się tu zjawić natenkurwatychmiast – padło zniecierpliwione polecenie – Poczekamy na niego razem. Chyba że wolisz się przejść. Zaprowadzisz mnie do niego.
To on tu miał zadawać pytania, a ona na nie odpowiadać. Tak zakładał cały scenariusz, który powoli realizował. Jej pytanie, mimo że tak przewidywalne, nie było wzięte pod uwagę w żadnej wersji jego przebiegu wydarzeń. Zmarszczył brwi w dziwnej mieszance niezadowolenia i zaskoczenia. Może dlatego, że sytuacja zaczęła odbiegać od planu, a może dlatego, że dziewczyna go nie rozpoznała.
Powinien to wykorzystać? Ale wtedy nie przekazałaby Kyou kto go szuka.
– Pomagałaś mi kraść jedzenie z balu w rezydencji tych snobów. Później prowadziłaś mój samochód.
Wystarczyłoby imię. Chyba. Nie pamiętał czy się jej wtedy przedstawił. Niektóre wydarzenia przez mgłę oparów alkoholu były niewyraźne i zamazane. Ta wersja była jednak o wiele lepsza. Rola zakładnika powoli ewoluowała w rolę wspólnika. Tak było wygodniej.
@Ejiri Carei
- Nie - odpowiedziała raz jeszcze - nie - powtórzyła głosem wciąż wypełnionym łzami. Wypełniała ją tak wielka fala żałosnych emocji, że ledwie była w stanie utrzymać się na nogach. A paradoksalnie- same, wtłaczane w nią pytania, wyrywały ją podobnymi szarpnięciami, z paraliżu strachu. Tam - kiedyś, obezwładniał ją ból, lepkie przekleństwa, wdzierająca się wina i wrzask, którego nie było słychać. Nie czekał na jej zgodę. Tutaj, było żądanie - gniewne, niecierpliwe, czekające na odpowiedź.
- Nie mam z nim teraz kontaktu - zostawił ją? Coś ponownie boleśnie zakwiliło w piersi.
A nawet, jeśli miałaby, czy byłaby w stanie zdradzić tatę? Odpowiadała powoli, w nagłym impulsie, rozmazując łzy z policzka. Wypuściła ze świstem skumulowane w płucach powietrze. Spięte na granicy mięsnie, piekły, wgryzająca się głębiej, jak cudze szpony.
- Dlaczego mam to zrobić. Czemu go szukasz?- i jeszcze jedno pytanie. Przyklejona do ściany, nieruchomo, z łkaniem wciąż uwięzionym w gardle, ale cicho zapalającą iskrą ulotnej nadziei. Tej, nie szukała w torebce. Jeszcze. Choć krótkie, urwane spojrzenie, mogło to sugerować.
- Pamiętam cię - kiwnęła głowa wolno, czując, jak głos wraca do względnej normalności. A szarpiące struny głosowe drżenie, nie rozmazywało słów. Pamiętała go mgliście, rozciągając spotkanie na całą paletę nieoczekiwanych zdarzeń. To tam poznała przecież Kyou. Tam uciekała przed obecnością Enmy, finalnie i tak dając się złapać. Ale on - chłopak w przebraniu pokojówki, pomógł jej wtedy. Co się w takim razie zmieniło? Czym zasłużyła sobie na jego gniew? I co łączyło go z Nakamurą?
- Nie mówiłeś jak się nazywasz - przerwała ciszę, dając i sobie szansę na zrozumienie - czemu właściwie znalazła się w tej sytuacji. A fakt, że w ogóle podejmował z nią jakąkolwiek rozmowę, odrywało go z obrzydliwej roli, która nieznośnym szarpaniem skręcała jej żołądek, rodząc - coś zupełnie nowego. Gniew. Niezrozumiały, bolesny, zapewne żałosny w całej płaszczyźnie jej początkowej bezsilności. Inaczej, jak było.
@Hasegawa Jirō
Razaro wziął głęboki wdech, próbując najwyraźniej opanować rosnącą w nim złość podsycaną przez zniecierpliwienie i irytację. Liczba "nie", które słyszał od dziewczyny rosła w zastraszającym tempie i gdyby każde z nich zamienić na jakąkolwiek użyteczną informację, już zdążyłby znaleźć Kyou.
– Jeżeli zmusisz mnie żebym zadał moje pytanie ponownie... – wycedził przez zaciśnięte zęby, zniżając głos do ostrzegawczego warkotu, tak podobnego do wilka, którego w nim widziała.
Nie musiał kończyć zdania. Oczywistym było, że z przyjemnością zrobi jej krzywdę jeżeli nie wyczuje od niej jakichkolwiek chęci współpracy. Z jeszcze większą przyjemnością zresztą zrzuci za to wszystko winę na nią.
Rozważał zabranie jej telefonu, ale zdał sobie sprawę, że zbyt wiele by mu to nie dało. Nie wiedziałby który z zapisanych kontaktów to Nakamura, o ile którykolwiek nim był. Mimo że nie wierzył w jej zaprzeczenia, czuł się jakby trafił w ślepy zaułek.
– Dlatego, że nie mam z nim teraz kontaktu – stwierdził, powtarzając jej słowa, wyraźnie się drocząc, zirytowany pytaniem – Ktoś najwyraźniej musi się upewnić, że nic mu nie jest, skoro ty się do tego nie kwapisz.
W jednej chwili znalazł się jeszcze bliżej, zaledwie krok od biednej dziewczyny, a jego ręka zacisnęła się na jej kurtce, jeszcze bardziej przygniatając ją do ściany i unosząc kilka centymetrów w górę.
– Zapiszcz, a rozwalę ci łeb o ścianę – ostrzegł ją – Albo powiesz mi gdzie go znajdę albo powiesz mi kto to zrobi za ciebie.
Było jeszcze trzecie "albo" poza współpracą lub wydaniem na wyroku na kogoś innego, ale Jiro sądził, że nie musi wspominać o tej opcji. Nie wyglądała na głupią, choć nie miała za dużo instynktu samozachowawczego. Gdyby trafiła na kogoś, kto nie wahałby się przed skrzywdzeniem jej, tak jak on, najpewniej już nie wyglądałaby w ogóle.
@Ejiri Carei