godz. 00:31
Wiosenne ciemności ścielą się po ciałach cienką, atłasową płachtą. Przychodzą jak przyjemne, drogie dla człowieka odzienie, które nie tylko wygodą, ale kładzie się na i w sylwetkach obietnicą potrzebnego odpoczynku. Pierwsze drgnięcia powiek, pierwsze pomruki snu. Intrygujące. Nigdy nie przyglądał się opisywanemu przejściu; tej skromnie uchylonej bramie pomiędzy jawą a snem. Czemuś, co pozwala do świadomości wedrzeć się przy jedynie liźnięciu jaźni śniącego. Jesteś wtedy powidokiem pod jego powiekami, kolorowym maźnięciem pędzla bądź wspomnieniem wyłonionym z granic pamięci. Jesteś sprytnym lisem, który machnięciem ogona pozostawia za sobą rudawą smugę bądź, gorzej, szczurem o ogonie zwijającym się wkoło zgrabnej łydki ofiary. Albo niezgranej, albo nie ofiary. Bo pierwsze nawiedzone przez niego osoby były przypadkowe. Jak te twarze bez znaczenia, co po ulicach mija się wzrokiem jedynie sekundę na nich zawieszonym. Wpełzał w ich sny niczym gad, co swą wilgocią kładzie się na klatkach piersiowych i jadem znaczny odsłonięte podgardla. To chyba one, tętniące życiem aorty, podczas tychże nocy zdawały się dudnić największą gamą emocji. Bo choć serce przyjemnie uśpione, wepchnięte w materac jak ten kamień upadający na dno jeziora, to jednak wiedziało. Przestraszone, płoche niczym u spłoszonej w lesie łani. Pod paluszkami muskającymi żyły, pulsował ciepły niepokój. Ten sam, który za dnia porwałby ciało do ucieczki, tak teraz bez władzy, samotny, wraz ze świadomością szedł dalej — ku snom.
Trudno opisać uczucie, i to cielesne, i nie, które towarzyszy duszy wędrującej pomiędzy snami. Jest jak rozlana na blacie kawa, która w wolnych, rytmicznych ruchach kapie ku ziemi; jak ten właśnie gadzi jad, który sączy się z ostrych niczym igiełki kłów. Uśmiecha się. Kącik ust samoistnie wędruje wyżej, by zaraz drugi, jakby imitując ruch wcześniejszego, uniósł się. Wargi nawilżone zostają szybkim ruchem języka, którego wilgoć ścieli się na skórze, gdy śliniaki kładą na zębach dziwne, niewytłumaczalne pożądanie. Nie wie, czy współdzieli głód z pozostałymi duszami, bo u niego, i ma cichą nadzieję, że tylko u niego, wnikanie w sny jest jak zaspokajanie czegoś — czegoś, co podobne kojeniu rwącego żołądek łaknienia — wyższego. Potrzeby znanej umarłym, bo tylko oni tęsknią ku życiu, ku prawdziwszemu istnieniu niż tej egzystencji na wpół ludzkiej, na wpół demonicznej.
W tej formie demona kocha się bardziej, niż w prawdziwszym sobie. Tak myśli. Może dlatego, że widząc śniących szuka ich prawdziwszego “ja”. Momentów, w których twarze obdzierane są z cynizmu, ironii, pozostałych ufortyfikowań, by pozostać bezbronnymi. Widzi, jak zanurzają się w gęstej ciemności. Zimnej i bezbolesnej. A gdy tylko sen uchyli swe parawany, do śniętych ciał jak do wodopoju podchodzą inni. Inni — zespolone z przestrachów, ale i najwspanialszych marzeń duchy, które żerują. Karmią się ludźmi i ich marzeniami, czerpią, wyżerają. A gdy noc staje się cięższą, wpełzają głębiej. Przemieszczają się eterycznymi labiryntami snów i marzeń, głodne jak świeżego mięsa, szarpią uśpione za dnia emocje. Nie zawsze je wypędza, bo są przecież jednym i tym samym. Nocnym pasożytem, które szuka niczego więcej a ludzkiego towarzystwa. Mimo to dzisiaj miało być inaczej.
Uśmiech jak ta iskra gaśnie, gdy w trywialnej potrzebie zabawy, bo przecież zawsze o to chodziło — o grę, przemieszcza się ku śnie. Tym jeszcze nie do końca powstałym a mieszającym majaki z rzeczywistością. Moment, który lubił najbardziej. Moment, gdzie ciało już bez władzy, to wciąż czujące całym sobą. Wzdycha cicho, gdy bezdźwięcznymi krokami podchodzi o łóżka. Nie zna tego miejsca i wydaje mu się, że i przestrzeń jest inna. Nie jego. Bez śladu po ich dawnej znajomości a fakt ten uwiera bardziej, niż powinien. Przez względnie stoicką twarz przepełza grymas niezadowolenia, bo ktoś o nim zdaje się, że zapomniał. Odchodzi od materaca. Na krótką chwilę stając się plamą pod śniętymi powiekami, i krokiem ni to uważnym, ni pobieżnym, przemieszcza się po pokoju. Podirytowane powietrze ucieka spomiędzy rozchylonych ust, gdy dłonie — a raczej ich niematerialna forma — próbują sięgnąć zdjęcia. Od tak rzuconego na blat drewnianego stołu, ale wciąż, to zdjęcie a zdjęcie niczym innym jak próbą uwiecznienia czegoś w pamięci. Czyli jednak. Hoduje przeszłość w formie pozostawianych po niej pamiątek, więc powinien, gdzieś tutaj powinien schować i jego.
— Błąd, Setsurō — mówi do siebie cicho, ale spokojnie, choć na brwiach pląsa zdenerwowanie. To, które — a Yōzei wiedziałby to już przy pierwszym ruchu oczu – z miejsca przeistoczyć się może w wyższą formę złości. Wciąż stoicką i może ukrytą pod krzywym uśmiechem, ale niebezpieczną w podobie do ostrza, które znikąd pojawia się na twojej krtani. Język ponownie wpełza na wargi, ale jest to ruch zgoła inny. Przejściowy, gniewny. Mimo to sensoryka albo też fantomowe poczucie wilgoci na ustach, przywraca świadomość celu. Nie po to przyszedł, by rozliczać go z pamięci. Ale, być może?
Wraca do ciała, które ułożone w nieświadomym śnie niczym chronione przez matkę szczenię. Kuca, by jego forma — forma ducha, w której skóra poszarpana, malowana pogryzieniami i krwią stale bryzgającą ziemię — przeistoczyła się w senną jego wersję. Podobną realnemu ciału, choć odzianą w luźniejsze, młodzieżowe cichy. Głęboki wdech przy powiekach opadających na gałki oczne, gdy za sprawą jednej zachcianki jak wspomniany już gad wpełza do snu mężczyzny. I czuje jak ciało jego staje się kroplą, zaraz też powietrzem, i z nieopisywalną przyjemnością jak bluszcz oplatający fasadę, tak i on przywiera do obcych myśli. Na nowo uśmiecha się, by śnienie przenieść gdzieś dalej. W przeszłość. Do jego, Setsurō, pokoju sprzed lat, gdzie świat nie mordem a groził co najwyżej kumpelską bójką; gdzie gra wciąż była grą a konsekwencje zabaw krzykiem rozwścieczonych matek i ojców. Melancholia oraz nostalgia i na sercu samego Ryomy wygrywają smutną melodię, ale nie ma nic przeciwko smętom, jeśli te towarzyszą zamierzonemu celowi. I on młodnieje. Staje się swoją kopią, która w twarz wpisane ma przeżytych osiemnaście, dziewiętnaście lat. Włosy ma więc wciąż długie, gładkie, ale ciało lżejsze i mniej pchnięte fizycznymi treningami. Tylko oczy te same, nieco wrogie, skoczne, żłobione chęcią wygranej. Zawsze tej samej.
Więc jak ten młodociany demon, bo wciąż demonem pozostaje, nie wiedzieć kiedy nogi układa po dwóch stronach jego ciała i nachylając się tuż nad prawym drugiego chłopca uchem, kiedy kosmyki włosów gładzą tamtego policzki, mówi:
— Setsu, budzimy się — Drga na słowach ogniste rozbawienie, które zawszeć można w szepcie i tylko szepcie. Gorącu głosu towarzyszą rozcapierzone na piersi śniącego palce, które niczym innym a rozgrzanym metalem zostawiającym na skórze znak własności. Jak u zagubionego bydlęcia, bo każdemu zdarza się odejść od stada, ale on je przecież znajdzie. Każdego, kto nieświadomie zboczył ze ścieżki, z dala od jego spojrzenia i uważności. — Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Całkiem nie fair.
but the devil
takes an interest.
Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.
Czasami specjalnie, jak ten fetyszysta złych wspomnień, szuka w jego oczach czerwieni. Wkurwionych błysków, które skaczą po białkach niczym wirus znajdujący swoje źródło w szarpniętych nagłą złością emocjach. Celowo więc napiera słowem, przede wszystkim słowem, na niego całego i za jednym uśmiechem, haczykiem gładko wpuszczonym pod powierzchnię wody, zdaje się osiągać nieosiągalne — poruszyć cienką linę, po której Yōzei, hochsztapler stoicyzmu i równowagi, nierówno stąpa. Więc i teraz mości się wpierw w ciele, zaraz w gardle kładąc się miękkim pomrukiem, zadowolenie. Nie nazwałby ich sprzeczek sprzeczkami czy, właśnie, ścieraniem się a grą, przyjemną zabawą, gdzie one jednemu i drugiemu sięgają tych obszarów w myśli i w ciele, które na co dzień przysłonięte są wyuczonymi mechanizmami. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale gdzieś podskórnie wie, że nie chodzi o zwycięstwo, prawda? Uśmiech mężczyzny jest statyczny, spokojny, ale wciąż ciągnie kąciki w przyjemnym rozluźnieniu. Na przekór, bo miękkie spojrzenie i wygładzające wargi zadowolenie są gorsze niż miecz tnący powierzchnię ciała. Przestępuje z nogi na nogę. Nie chodzi o zwycięstwo, bo to jest jak pamięć — chwilowe i szybko wrzucane w stos rzeczy nieistotnych. Liczą się powolne ku niemu kroki: słowa niby to nieprzemyślane, ale o ostrych, raniących duszę kantach; gesty czułe, ale przesycone uzależniającym jadem; aż w końcu spojrzenie skupione na tym drugim, gdzie zawężone źrenice malują pod tęczówkami jedno tylko uczucie — potrzebną obojgu atencję. Bo najwidoczniej nie tylko on jej szuka, ale też i ty, Setsurō.
Może ten element wyparcia, który z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej uwidacznia się w postaci Yōzeia, jest dla niego najbardziej pociągającym. Zachowanie, które nakazuje członkowi Minamoto wycofywać się, groźne spojrzenie chować dalej, poza jego ramię, aż w końcu zdania kruszyć pod naporem ostrej niechęci. Ryoma cmoka trzykrotnie w pobłażliwym niezadowoleniu, ale nie przedłuża gestu w kolejne słowa. Nie tym razem. Teraz wystarczy mu delikatne podirytowanie mężczyzny, które wciąż tli się w klatce piersiowej (ale też i myślach) ciepłym płomieniem.
Ściana jak szarpnięta starością kartka pergaminu kruszy się a wraz z osypującym się snem, i z gardła Bakina wydziera się cichy, szeleszczący śmiech. Niewielki. Przedłużone parsknięcie, które ma w sobie zalążek kolejnej aprobaty. Furia przeciwnika jest dla niego jak maść na irytację. Bo wygrywa. Bo tamtemu opada z wolna beznamiętna maska a on przecież chciałby pazurami sięgnąć głębiej. Do trzewi złości, ale też zadowolenia, rozluźnienia, podniecenia i wszystkiego, co w swoich skrajnościach wetknięte było w osobowość Yōzeia. Ponownie więc mruczy z kocią przyjemnością, kiedy szyję odchyla i wzrokiem jak sztyletem tnie zbliżającą się postać. Nie jest nawet zły, że przegrywa w fizycznym starciu, bo otrzymuje coś lepszego — słodki posmak przedłużającej się irytacji.
“Jakiś problem ze skupieniem?”
Nie odpowiada, by z podobną satysfakcją przyjąć każde kolejne słowo. Każdą kolejną sylabę przesiąkniętą fałszywą nutą śmiechu. Z satysfakcją zamyka koniuszek języka pomiędzy liniami białego szkliwa, by przeciągłym bólem zaznaczyć i lewy kieł. Byłby każde ze słów ujął we własne ręce i złość z nich wyssał jak wampir kły przyszpilający do swojej ofiary, ale jeszcze nie teraz. Pozwala tamtemu wyżłobić każdą drobinę złości, która przykryta śmiechem zdaje się dziwnie rozczulająca. W ten sam sposób, w który podsumować może ich całą relację. Nie destrukcyjną, nie dziwną i, powtarzając za siostrą, chorą, a właśnie rozczulającą, bo sięgającą głębi jednego i drugiego rozdrażnienia. Źródeł, które normalny człowiek przykrywa warstwami wyuczonych zachowań. Dalej, pokaż mi więcej.
A kiedy skóra lewej piersi drze się na dwoje, nawet nie oponuje. Jedynie syk niezadowolenia, który tylko fizycznie kładzie się na Ryomie bólem, urywa się spomiędzy rozchylonych warg, by zaraz dłonie, mimowolnie i automatycznie chwyciły drugiego ostrza. “Trzy”. Skromna stróżka krwi pędzi po mięśniach, kiedy przy kolejnym zamachnięciu — celowo, być może, być może rzeczywiście kant miecza omyłkowo mija ciało — ponownie pudłuje. Mimo to nie pozwala iskrze złości zająć ogniem całego ciała, bo zaraz stukot upuszczonej katany powtórzy wcześniejszy odgłos porzuconej broni. Metal więc zespala się z podłogą, kiedy on już nie w zwarciu a słodkim anarchizmie, gdzie gubi się pojęcie władzy a wchodzi element samowoli i zachcianki, szepce tuż przy nim:
— A teraz siad, Setsurō — Świst miecza nie zdąży wygłuszyć się w śnieniu, gdy słowa osiądą na nim jak kolejna warstwa pięknej melodii. Uśmiecha się. Czule, miło, ale też wyczekująco na stukot kolan obijających się o podłogę. I dla czystej przyjemności, ale i zachcianki, nadaje ziemi twardość kamienia, którego delikatne żłobienia naruszają młode ciała. Bo ponownie tutaj są. W ogrodach otaczających rezydencję Minamoto. W słońcu, które wciąż chyli się ku zachodowi.
— Może ta sceneria spodoba ci się bardziej. Nie niszcz jej — stwierdza, gdy architektura dōjō Minamoto upływa wraz z jego słowami, by na miejscu pomieszczenia wyrosły poruszające się na letnim wietrze liście upadających do gleby drzew.
Ryoma nie zerknie jednak ku niczemu, by zaraz spojrzenie upuścić na zatrzymanego w klęczkach mężczyznę i zaraz też schylić się ku niemu; do ciała zatrzymanego w gładkim poleceniu, nowej umiejętności, zabawce. Chwyta jego podbródek pomiędzy dwoje palców i kręci głową niezadowolony, ale jest to niezadowolenie teatralne, przesiąknięte groźną słodkością, która pochłonięta zostaje przy kolejnym wdechu. Opuszki z krawędzi szczęki przenoszą się na podbródek, by i sięgnąć policzka, kciukiem pozostawić na nim obły kształt własnej obecności.
— Chcesz, żebym cię ugryzł? — Śmieje się cicho, by w spiętych mięśniach szczęki odnaleźć źródło własnego rozbawienia. — Przysługa za przysługę. Kto zabił?
but the devil
takes an interest.
Satō Kisara and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.
Robi krok do przodu, po czym wykonuje go do tyłu, z wdziękiem tancerza, którego partnerem jest miecz przeciwnika, wchodząc w jego zasięg tylko po to, żeby z niego wyjść. Patrzy spod na wpół zamkniętych powiek na światło, które – zrodzone z ruchu dłoni – schodzi z ostrza do źrenic i ginie w ich mroku. Spojrzenie ma leniwe, jak u kota dopiero co zbudzonego ze snu w cętkach słońca, bo i u swojego partnera od razu dostrzega brak oczekiwanej przez niego energii. Nie musi bronić się przed jego atakiem; unika go z łatwością, która sama w sobie podważa ilość trudu, jaki Ryoma sobie teraz zadaje. To krzesi w sercu iskrę złości, nie fakt, że Bakinowi nie udaje się go pokonać, bo nie o pokonanie go chodzi, a o drogę, jaka do niego prowadzi. Z jego punktu widzenia właśnie poddał się w walce z nim i chociaż ma świadomość tego, że to kłamstwo, przez chwilę jeszcze karze go pogardą wyrażoną w oczach, które, zamiast na nim, skupiają się na otoczeniu. Nie wie, czy jego uznanie jest dla niego nagrodą – ale jeśli nią było, to nic nie mogło wejść pod skórę bardziej od jego braku. Prawda jednak była taka, że jego znajomemu, tak jak wszystkim drapieżnie usposobionym ludziom, obca była właściwa ofiarom idea rezygnacji z raz ustanowionego przez siebie celu. Widzi oczywiście, że gra właśnie została zmieniona – jak za każdym razem, kiedy nie odpowiadała Ryomie, czyli kiedy przestawał wygrywać, a zaczynał przegrywać – ale nie wie jeszcze na jaką. Zmusza się więc do tego, żeby być przygotowanym na wszystko; mięśnie, którym pozwolił już rozciągnąć się, prostując zgięte w poprzednim ustawieniu kości, znów są zwarte. Nic jednak nie jest w stanie przygotować go na komendę, która pada z ust Bakina z triumfem generała, jakiemu porażkę udaje się jeszcze zmienić w zwycięstwo.
„Siad.”
Z początku nie rozumie – nie tego, co do niego powiedział, ale dlaczego mówi to z taką pewnością siebie – lecz odpowiedź na niezadane pytanie znajduje w nogach, które bez żadnego ostrzeżenia odmawiają mu posłuszeństwa, w pełni podległe żądaniu mężczyzny. Uderzenie o kamień, jakim Ryoma w swoim braku litości zastępuje drewnianę podłogę dōjō, wyciąga z jego płuc oddech, a wraz z nim, wbrew woli – jęk bólu, który Setsurō po chwili dusi w gardle zaciśnięciem zębów. Opiera się rękami o miejsce przed sobą, ale dopiero teraz; za późno, żeby zamortyzować upadek. Dosłownie i w przenośni, bo dopóki nie wyprostuje pleców, zdaje się kłaniać przed Bakinem. W końcu dociera do niego też to, co wiedział już wcześniej, ale co – przez własną słabość względem niego – zrzucał wciąż w głąb podświadomości. Ryoma umarł. Żyje tylko dlatego, że został demonem, a każdy demon... Westchnienie, drżące od tłumionego w piersi śmiechu, poprzedza jego słowa, bo co mu zostało, jak nie śmiać się teraz z samego siebie pod pozorem żartu z niego:
— Całą noc na to czekałeś?
Moc dla kogoś, kto nie umie przegrywać.
Opuszcza spojrzenie na swoje kolana, ale, chociaż w założeniu wyraża tym zachowaniem tak wielką pokorę, nie widać jej wcale spod dumnego uśmiechu; kąciki ust wciąż ma w nim uniesione z tym samym lekceważeniem przeciwnika, które doprowadziło go już do pozycji, w jakiej się obecnie znajdował. Ulega mu ciałem, bo musi, jednak tym razem przynajmniej nie daje mu zdominować swojego umysłu. Nie było to wcale aż takie trudne; z łatwością zachowuje spokój, wiedząc, że Bakin musi uciec się do sztuczek, jakich używa wobec niego dla zaledwie ułamka satysfakcji.
…ani wygrywać.
Mimo tego tonu, jakim zwraca się do ludzi, wobec których – za łamanie zasad, będących przecież jego sacrum – nie ma szacunku, w przypadku przyjaciela zrównoważone to jest w pewnym stopniu odczuwaną jednocześnie czułością. Bo myśli o nim przecież równie pieszczotliwie co o szczeniaku, z którym tylko się tak bawi. To nie wina psa, kiedy go przy tym gryzie. I chociaż wie, że powinien go skarcić, bo któregoś dnia ugryzienie będzie boleć, nie potrafi tego zrobić, tak jak nie umie go pochwalić.
„Nie niszcz jej.”
— Już jest zniszczona — szept ledwo schodzi z ust, a i tak znika na wietrze, pośród szumu liści, który przejmuje ciszę.
Powinien odwrócić wzrok, ale nie może; mimo woli przechadza się spojrzeniem po ogrodzie, którego obraz demon roztoczył przed nim z dokładnością do ostatniego boleśnie drążącego mózg szczegółu. Zatrzymuje się na chwilę pod jednym z drzew, jakie – choć tu ulistnione – w jego pamięci wciąż kwitnie. Stoi pod nim, obok rozciągniętego w cieniu Bakina, i wyciąga do niego ręce, w objęciu których trzyma Zena. Widać, że oddaje się wspomnieniom, bo milczenie przedłuża się, dopóki nie skróci go, strząsając je z siebie jak wylaną na głowę wodę.
— Chcę — powtarza, nie wiadomo czy w formie stwierdzenia, czy wręcz przeciwnie – teorii, którą dopiero trzeba sprawdzić. Nie spełnia przy tym, zdaje się, jego oczekiwań względem niego, bo skoro uniósł ku sobie jego twarz, to zapewne po to, żeby na niego spojrzał, czego nie robi. — Nie bądź śmieszny, Ryoma. — Przez moment zaciska szczękę pod naciskiem jego palców, ale zaraz pozwala jej się rozluźnić, bo właściwie… przecież dobrze się bawi, doprowadzając go do tego stanu. — Płacenie mi czymś, co sam chcesz dać, to żadna zapłata — mówi to zimno; każda skuta lodem głoska topnieje jednak w łaknieniu ciepła jego dotyku, bo policzkiem wtula się w dłoń Bakina. W końcu i unosi na niego spojrzenie – złudnie poddane spod linii rzęs. — Ale niech ci będzie. Powiem ci, chociaż nie sądzę, że spodoba ci się prawda na ten temat.
Łapie go za przegub ręki, żeby podnieść ją na wysokość swoich oczu. Przez chwilę bada ją wzrokiem – z uwagą, zdając się wręcz sprawdzać sposób, w jaki układają się w niej naczynia krwionośne – zanim ustami prawie że dotknie wierzchu dłoni, co jest jak obietnica pocałunku, jakiego nie składa. Opiera głowę na barku, żeby, zamiast tego, sięgnąć nimi nadgarstka, od którego przeciągnie językiem aż do palców. Przez nagłą zmianę koloru skóra mężczyzny zdaje się odchodzić od ciała za jego śladem, ale to tylko złudzenie, które nadaje mu pozostawiona za nim – jak ślina na szyi Shizuru – krew. Mokra, lśniąca w słonecznych promieniach jak prawdziwa, mimo że może być tylko częścią snu. Zaciśnięciem kła w miejscu, w jakim zaczyna się paznokieć, odcina się i od metalicznego posmaku, i od iluzji posłuszeństwa. Pozwala jednak kciukowi miękko spocząć w zagłębieniu języka, a później – oprzeć się na moment na dolnej wardze, zanim ściągnie z siebie jego rękę ruchem, któremu daleko jest do tej łagodności.
— Ty.
To było bardzo złożone samobójstwo.
Odchyla głowę, przez co odsłania przed nim szyję, jakby w oczekiwaniu na nagrodę, karę, reakcję, której brak go nie rozczaruje, a znudzi. Spód chmur barwi się czerwienią zachodzącego słońca, zwiększając wrażenie ich ciężaru nad głową. Potęguje uczucie, że – pomimo otwartości tego miejsca – i ono jest ciasno zamknięte ramami, poza które nie chce wyjść. Wiatr znowu się wzmaga, szarpiąc włosami Bakina.
— Czekam na ofertę za bardziej precyzyjną odpowiedź. — Wraca wzrokiem. W głosie, a może bardziej w treści wymówionego zdania, odbija się echem poprzednie zdenerwowanie. Ale nie w oczach; te schowane są jak za matową taflą, przez którą nie przedziera się już żaden z jego błysków. — Powinieneś był wziąć pod uwagę, że moi nowi właściciele mogli mnie nieco rozpuścić.
Seiwa-Genji Rainer and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Wciąż go nazywa przyjacielem, ale słowo chrzęści jak piasek pomiędzy zębami i zapierdala gardło niczym kula na siłę wepchnięta przez usta. Przyjaciel. Na krtani kładzie się suchy zaczątek śmiechu, ale nie ucieka dalej, nie pędzi po krańcach języka a zapiera się na migdałkach, gdy tamten pada na kolana a on— A on wypluwa z siebie ni to pobłażliwe, ni zadowolone parsknięcie. Przyjemny widok, kiedy ciało obija się o mocne, twarde podłoże a choć ono malowane snem, to w tej chwili obecne, niewygodne, zbyt bardzo przywołujące do świadomości fatamorganę realnego bólu.
“Całą noc na to czekałeś?”
Trochę. Nie ukrywa. Ale przecież wie, że Bakin bywa cierpliwym, bo najlepsze zwycięstwo bądź jego posmak jest tym wyczekanym. Ululanym na wcześniejszych niestrawnościach. Uśmiecha się tylko. Znikoma radość kładzie się w kącikach ust nawet wtedy, gdy u tamten panoszy się duma. Pieprzona duma, którą wydaje się Ryomie, że zdobył przez lata. Jak to wspomniane wcześniej zło, które wraz ze sobą przyniosło wyższość. Ale, no tak, jest cierpliwym. Poczeka i zetrze, zliże, wygryzie z jego ust najdrobniejszą kroplę hegemonii. A smakuje ona przyjemnie. Szczególnie wtedy, gdy jest fałszywą, wyuczoną; taką, którą mógłby czubkiem buta wgnieść w ziemię, w głąb czarnej gleby, i pozwolić jej spłynąć z pierwszym opadem. Ale dobrze, niech ma. Niech ma ten uśmiech tryumfu, jakby ich gra zaczynała i kończyła się na pojedynku, uderzeniu metalu o metal.
Nie odpowiada. Posmak prawdziwszej satysfakcji maluje się na żebrach, które rozpierają się głębszym wdechem. Kręci głową w niemym rozbawieniu i stopami zapiera się na twardym podłożu. Na chwilę tylko krzyżuje ręce na piersi spoglądając na uniżoną przed nim sylwetkę i daje się zadowoleniu poprowadzić bliżej. Jeden krok, który koreluje z dreszczem biegnącym po plecach, pełznącym pomiędzy kręgami kręgosłupa aż w końcu jak rzeka wpadająca do morza trafiająca w miękkość podbrzusza. Zanim pokornie schyli ku niemu kark, przez czaszkę przeciśnie się myśl dużo odważniejsza, która rozpoczyna się chwyceniem jego szczęki, pociągnięciem twarzy wyżej, a kończy szybkim scenariuszem wymuszonej przyjemności, ale nie jest nadgorliwym.
I ponownie wzrok Yōzeia zachodzi przeszłością, która oddala go od dziejącej się sceny na paręnaście lat wstecz. Tak myśli, bo wydłużająca się cisza sugeruje, że Setsurō stąpa daleko stąd. W zdarzeniach, które czas przykrył rozmarzeniem, ale też związanym z nostalgią rozczuleniem. To to? To one pląsają na białkach, czy może coś innego. Kucając już i widząc mahoń tęczówek spojrzeniem biegnących za jego ramię, milknie w stoickim zawieszeniu. Bez uśmiechu, bez pogardy a cierpliwie jak treser — którym przecież jest — czekający na wykonanie przez psa polecenia. Chwytając jego podbródek, wciąż ze wspomnieniem wcześniejszej a nieobranej ścieżki scenariusza, usta giną w chwilowym grymasie. Nie uciekaj. Nie uciekaj nie tylko spojrzeniem, ale też samym sobą; ku przeszłości, która nie ma teraz znaczenia, jest jedynie słodkim dodatkiem w dużo barwniejszym bukiecie smaków.
“Płacenie mi czymś, co sam chcesz dać, to żadna zapłata”.
Zacisk szczęki pod palcami Ryomy ciągnie się pobudzeniem wpierw paliczków; zaraz jednak całej dłoni, która mocniej ujmuje żuchwę, ale tym samym wkłada w gest dużo więcej delikatności. Jakby tymże ruchem a za sprawą naczynek krwionośnych, pędzącej w adrenalinie krwi, zabierał tamtego zdenerwowanie. Ono też jest słodkie. Jak u podwórkowego rozrabiaki, którego rozdrapane kolana wzbudzają nieuzasadnione pokłady wzruszenia. Wypuszczane przez usta powietrze przesiąknięte jest kolejną dawką rozbawienia.
Bo ma rację.
— Myślałem, że to część gry. Ja udaję, że tego nie chcę a ty, że jest to tobie obojętne — Śmiech ciągnie się pod zdaniem jak wolno pełznący gad. I niby w myśl podobnej wilgotności wraz z sylabami po dłoni rozprowadzony zostaje fantazmat gorejącej krwi. Nie sposób Ryomie powstrzymać przyjemnej chrypki, delikatnego charkotu gładzącego z wolna poruszającą się grdykę. Podąża za jego zachcianką, bo od tego jest. Od broczenia za fantazjami innych ludzi, ale nie szkodzi. Widząc w sobie wszystkie z możliwych ról do spełnienia, przy każdej zdaje się wyrywać coś dla siebie. Dlatego też kciukiem mocniej uciska jego język, by zaraz, wraz z szarpnięciem skomentowanym kolejnym uśmiechem, oderwać dłoń od jego sylwetki.
“Ty”.
Wstaje z miejsca z rozbawieniem upadającym tuż pod stopy. Kręci głową, by spojrzeniem zerknąć za siebie, zrobić manewr ku przeszłości i wyprostować plecy. Jednak woli go pod sobą. Staje przed zgiętą sylwetką na dwa dłuższe kroki, spogląda w dół, na tę szyję wygiętą pod przymusem nagrody i jak lustro podobnie wykrzywia swoją, lgnie ku barkowi, gdy dłonie krzyżują się na piersi. Uśmiech już dawno upadł na ziemię, zdeptany jednym, mocnym ruchem stopy. A kiedy na nowo przed nim kuca, po ciele ścieli się prosta złość, jakby mu ktoś celowo pomieszał zasady i z pozycji nawet nie półboga, a człowieka zanoszącego się na pozycję światotwórcy, zdecydował zmienić tor zdarzeń. Cmoka niezadowolony, kiedy pod ciężarem wkurwienia opadające barki lgną do tych drugich. Dziwne, w jaki sposób przyjmuje złość w jej prostej, stoickiej formie; jak coś przyjemnego, chociaż rozpalającego każdy kolejny mięsień.
Zaraz więc szybkim ruchem chwyta go za potylicę, dłonie jak szpony wpłata w czerń włosów — jak on wcześniej, w poprzednim śnie, ale dużo agresywniej; przywłaszczając sobie nie tylko jego i tak ograniczone ruchy, ale i puls, który niebezpiecznie wygrywa rytm pod cienką skórą szyi. Wygina jego głowę dalej, jeszcze bardziej naciągając mięśnie barków, ale nie pozwoli ni grymasowi, ni ścielącemu się głęboko zadowoleniu, zapoczątkować chociażby mruknięcia. Jedynie rozgryzie piasek pomiędzy zębami — przyjaciel — i pozwoli spojrzeniu spłonąć zirytowaniem, kiedy jak będący na skraju oprawca zawiesi ciche słowa nad jego odsłoniętym uchem:
— Nie jestem od tego by cię rozpuszczać, Setsurō. Poza tym dobrze wiemy, że nie tego potrzebujesz. — Ciche, rozbawione parsknięcie. — Jeszcze gdybyś tego chciał, ale nie– Jesteś jak ćpun, który swoim kurewsko spokojnym wzrokiem sięga tego, co tę wygodę, harmonię rozpierdala. Cały czas i na nowo. W kółko. Dlatego w dalszym ciągu mnie nie zabiłeś. Jestem twoją obietnicą rozrywki. — Zbliżywszy usta do płatka jego ucha, przy palcach napinających się pod chwytem na tamtego czaszce, językiem sięga jego skóry, muska ciała wilgocią śliny. Sylwetkę Ryoma ma nienaturalnie napiętą; gotową, by skoczyć dalej. Z cichym westchnięciem pędzi czubkiem nosa po zarysowanej od wygięcia szczęce, linii szyi, by zaraz jak kucharz sprawdzający smak własnej potrawy, podobną wilgocią naznaczyć poruszającą się od przełknięć śliny grdykę chłopaka. — Jeśli miałbym ci płacić tym, co mnie nie bawi, musiałbym się odsunąć, ale to nie nasza gra. — Wolna dłoń odnajduje płaszczyznę klatki piersiowej Yōzeia, opada na nią siłą napiętych mięśni. Obala go plecami na ziemię, przy palcach spełzających z potylicy na tylną część szyi, gdzie zapierają się znowu, mocniej, wyginają kark wyżej; do nieba, do niego. I ponownie odnajduje językiem krzywiznę krtani, ale tym razem bardziej zaborczo, chciwie. Powraca do jego twarzy z uśmiechem wysupłanym spomiędzy złości, ale wciąż warczącym i mniej przyjaznym. Palce prawej dłoni wbijają się w kark tamtego, kiedy kontynuuje: — Zaczynasz mnie nudzić, Yōzei. Pamiętaj, że aby zabawa trwała, musisz mi dać jakąś wskazówkę. Zaczniemy od tej najprostszej. Jak on miał na imię? — Spojrzenie spełza niżej, ku gładkiej skórze tuż pod uchem, gdzie zaraz ląduje z ciepłym powietrzem mierzwiącym i rozchylone wargi. — No dawaj, daj głos. — Po czym wbija się w kark mocnym ugryzieniem, gdzie chwyt palców utrzymuje pochwycone ciało we względnym bezruchu. Lubi ten pierwszy odruch; moment, w którym ból naturalnie rwie mięśnie do góry, w nagłym spazmie, gdzie ten zaraz udaje mu się spić własnym językiem.
but the devil
takes an interest.
Satō Kisara, Yōzei-Genji Setsurō and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
„Myślałem, że…”
W milczeniu ignoruje dłoń ujmującą go za szczękę; dłoń, która – czuje to, chociaż jak we śnie – zaciśnięciem palców na jej linii chce przywołać go do rzeczywistości. Mimo tego siła, z jaką robi to Ryoma, nie wzmaga się; wręcz przeciwnie, lżeje pod wpływem rozłożenia jej na większą powierzchnię. To wtłacza w ruch właściwą wspomnieniom łagodność, która brutalnie sprowadza go tym podobieństwem z powrotem do nóg Bakina. Udaje mu się, ale czy ma tego świadomość? Czy spojrzenie Setsurō staje się mniej dalekie, kiedy nie myśli o przeszłości, a o jej przeciwieństwie – tym, co może zrobić, a czego nie robi? Przez chwilę jest tak blisko poddania się w walce z samym sobą; tego, żeby ulec słabości, która przechodzi przez ciało, odkładając się napięciem we wciąż zniewolonych mocą demona mięśniach. Bawi się nim. Pozwala mu na to z opanowaniem, w którego utrzymanie musi jednak włożyć całą swoją wolę, bo jej część łamie się już pod pragnieniem skrajnie zwierzęcym, jakie zwalnia na moment serce – tylko po to, żeby za chwilę przyspieszyć jego rytm w oczekiwaniu na koniec trwania tej bezsilności. Głód jest dziki w swojej prostocie; nie ma w nim miejsca na finezję potrzebną grom, jakie teraz ze sobą prowadzili. Chce po prostu wziąć to, co mu się należało, zwłaszcza po wygranej walce, która kusi perspektywą łatwości, z jaką by go przewrócił na ziemię. Ale przecież i przegrana nie byłaby dla niego trudna do zaakceptowania; jeśli tylko byłaby zasłużona. W ostateczności – być może pod naciskiem kciuka na język – wystawia na próbę własną cierpliwość, zamiast tego pozostając w bezruchu.
Wzrokiem pochłania zmianę za zmianą w jego zachowaniu – a wszystkie są jak część rozkładanego przed nim wachlarza. Dopiero zobaczenie go w całości jest w stanie dać mu pełnię satysfakcji z tego widoku, więc czeka, mając nadzieję, że nie złoży go przedtem z powrotem w beznamiętność; i chociaż to reakcje Yōzeia odpowiadają za każde zgięcie, to i tak obserwuje je z uwagą, ciekaw efektu, jaki osiągnie. Początkowo kąciki ust ma uniesione, w końcu jednak Bakin zmusza go do obniżenia ich; do otworzenia zamkniętych w ascetycznym uśmiechu warg, kiedy szarpnięciem za włosy wyciąga oddech z jego płuc. To nic – przechodzi przez myśl, kiedy krew pulsuje w uszach, zagłuszając logikę, która każe mu coś zrobić. Przeciwstawić się przyjemności, która paradoksalnie jest właśnie w źródle tego bólu. Nie obrażają go jego słowa; nie kłamie, a Setsurō ta prawda o nim jest znana. Fakt, że opisał go w ten sposób, dla Yōzeia oznaczał jedno – to, ile musiał o nim myśleć.
— Mmm. Czy jest coś, czego o mnie nie wiesz? — mówi bardzo miękko, a przecież ściśnięta cierpieniem szczęka powinna nadać tonowi znacznej ostrości; ciętej ironii, której nie ma wcale w jego słowach. — Kim byłem. Kim jestem. Kim się stanę – to też wiesz? — Już to sobie zaplanowałeś, Ryoma? — Tak. To dlatego cię jeszcze nie zabiłem. I nie. — Bo nie tylko.
„Jestem twoją obietnicą rozrywki.”
Śmiech, który rodzi się w gardle, w nim również umiera, bo ściera go na zębach, zanim da mu je opuścić.
— Więc spełniaj tę obietnicę.
Tak, nie chciał dotrzeć do dnia, w którym Bakin nie byłby już godnym jego uwagi zajęciem – ale czy on tego chciał? Przecież żyli w tej pieprzonej symbiozie od lat. Przez ten czas nie brakowało wcale możliwości, żeby ją przerwać.
— Bawi cię to, nudzi… — Przewraca oczami, których źrenice, rozszerzone jak po psychostymulancie – z konieczności narzuconej przez Ryomę – odbijają teraz niebo nad nimi. — Powiedziałbym, że musisz się na coś zdecydować względem mnie, ale obaj wiemy, że już to zrobiłeś. Lubię słuchać twojego skomlenia, jednak w tej kwestii możesz przestać.
Nie odsuwa się; nie tylko daje mu przyciągnąć siebie do niego, ale sam – w tęsknocie, której nie wyzna mu inaczej – przylega ustami do szyi demona, po łuku której schodzi do ramion. Ścieżka, jaką obiera, jest mu znajoma; chodził już nią wielokrotnie, jednak jest w niej coś obcego, czego nie umie nazwać, a co zatrzymuje go na chwilę w miejscu zastanowieniem.
Brak jego zapachu.
Nie pamięta go.
Nie może go przecież zastąpić, bo będzie wiedzieć, jaki nie należy do niego. Myśl ta budzi złość, którą jednak trzyma – jak psa – na uwięzi, z której nie ma zamiaru go teraz spuszczać. Głowę wtula w zagłębienie nad obojczykiem, tylko część tej emocji oddając mu – bo oczywiście, że nie zostawi jej dla siebie; wszakże dzielenie się swoimi uczuciami to podstawa zdrowej relacji – ugryzieniem w kość, uwydatnioną kątem, pod jakim się znajdowała. Kłami nie wchodzi pod skórę, choć dziąsła mrowią chęcią zaciśnięcia zębów na idealnie pasującym do nich kształcie. Dłońmi obejmuje szyję, paznokciami przeciągając słabo po plecach, wchodząc pod łopatki, a spod nich – w ich zgięcie, wbijając je coraz mocniej, aż zaczną zostawiać ślad; pręgi, które z czasem odznaczą się na skórze fakturą pożyczonych na kilka dni blizn. Ale to tylko fragment tego, na co ma ochotę. Fragment, jaki nie może wystarczyć osobie, która nie jest przyzwyczajona do odmawiania sobie przyjemności.
Patrzy na niego spojrzeniem przenikającym chłodem, mimo że uczucie, jakie rozlewa się falą po ciele od miejsca, w które się wbił, wcale takie nie jest. Gryzie wargę na jego westchnienie, bo chciałby złamać dźwięk w połowie własnymi palcami. Rytm oddechu, którego utrzymanie na ogół jest tak naturalne, teraz staje się wyzwaniem, jakiego jednak się podejmuje. Chce, żeby kosztowało go to więcej. Stale podnosi cenę, którą musi zapłacić za każde kolejne jego przerwanie, ale Ryoma ją płaci. Krtań, drżąca pod wilgocią, nagradza go więc znowu mruczeniem na podobieństwo głaskanego kota. Kiedy ma okazję, zębami chwyta szyję, jakby myśl o tym pojawiła się w głowie już dawno temu, czekając tylko na wcielenie jej w czyn. Jedną dłonią zapiera się na karku, palce drugiej zatapiając we włosach, nie dając uciec i jemu z klatki, do której dobrowolnie z nim wszedł. Zostawia wylaną pod skórą krew, materię chorobliwie zabarwionych mgławic, a każda jest jak podpis, jak akt własności, jak wymówione z naciskiem
moje.
Dłoń schodzi z karku; przesuwa się na klatkę piersiową, o którą opiera się na moment, zanim odsłoni znajdujące się na niej rozcięcie, wciąż jeszcze świeże. Zlizuje krople, dając im osiąść na języku gorącym żelazem, które choć roztapia się gorzko, jemu zdaje się największą słodyczą. Gdy Ryoma wgryza się w niego, bez słowa pogłębia ranę paznokciem.
I daje głos, jakże posłusznie; tym razem nie tłumi jęku w głębi gardła, pozwalając mu wybrzmieć. Nie samo ugryzienie aż tak go boli, lecz wspomnienie, jakie się z nim wiąże, a którego on użył przeciwko niemu zapewne całkowicie świadomie. Przez chwilę nie jest w stanie się skupić, z błyskiem przed oczami, który rozdziera obraz jak kartkę. Przyciąga mężczyznę do siebie bliżej, zachłannie, dzielącą odległość traktując, jak zawsze, z rozdrażnieniem.
— On? — powtarza, przeciągając przerwę, którą robi między zdaniami; wypełnia ją drżącym w zapowiedzi śmiechu oddechem. Kiedy się odzywa, robi to wprost do ucha, jakie – lustrzanym odbiciem – naznacza śliną, szukając w różnicy temperatur, w cieple oddechu uderzającym w zimno skóry, źródła drżenia. Oczami skupionymi jak u drapieżnika, który czeka tylko na objaw słabości, jaki mógłby wykorzystać. — Imię to nie wskazówka. To odpowiedź. — Kręci głową, patrząc na niego z pobłażliwością, która znika jednak pod wspomnieniem jego zwłok; obrazie, jaki na stałe odcisnął się pod powiekami. Przez sekundę ma ochotę powiedzieć mu, jak dawniej, że nic się nie stało, i że razem przecież coś z tym zrobią. Ale sekunda mija, a on tego nie mówi. Mówi coś innego, chociaż w tonie słychać echo tego melancholijnego współczucia, które przecina szyderstwo pieszczotliwą nutą, do jakiej wciąż ma przy nim skłonność. — To jest wskazówka.
Przesuwa spojrzeniem po zostawionych na ciele siniakach jak artysta, który jeszcze ma zamiar wrócić do swojego obrazu. Posmak zwycięstwa – jak zawsze przy Ryomie – zdążył zejść już z języka tym pierdolonym nienasyceniem. Złącza ich biodra, jak uprzednio, dopóki kość nie zderzy się z kością, testując jego determinację obietnicą, którą otrze się o miednicę.
„...to część gry.”
— W takim razie zacznij udawać, że tego nie chcesz. Z tego co pamiętam, w tę grę nie idzie ci wcale lepiej od poprzedniej. Niezbyt rozsądny wybór.
Amakasu Shey, Seiwa-Genji Rainer, Morrigan Sherwood and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
Największą przyjemność czerpie ze skrępowanych ambiwalentnością emocji, które po źrenicach Setsurō skaczą jak człowiek biegnący po rozgrzanych węgielkach. W podskokach i szybko, byleby nie dojść do ważniejszej konkluzji. I niemalże czuje, jak gwałtowne w nim emocje rosną, by zaraz opaść w skonfundowanym, ale i spetryfikowanym ciele. Obserwator nazwałby to poddaństwem. Tym najgorszym, najbardziej prostym zachowaniem, które rysowane ostrą krawędzią uległości, ale to nie to. W Yōzeiu siedzi, niemalże wrosła w żyły, niesubordynacja. Ta sama, która raz na jakiś czas wypuszcza swoje witki poza myśli, wplata w słowa klanową zuchwałość, ale też i ruchom nadaje większej pewności siebie. Jak u suk broniących młode, ale on nikogo nie broni. Nikogo a coś, bo przeświadczenie o własnej indywidualności, braku powiązań i… Jest to wkuwające. Do granic, bo wżerające się w szpik, ale i w cholerę pociągające, bo każdy przyszpilony i choć na chwilę zatrzymany kundel, wywoływał w nim nutę ekscytacji.
Spija zawiązkę oddechu wyrwaną z płuc; ostatnie nuty powietrza, w które wgrała się melodia nigdy niewypowiedzianych słów. Usta zatrzymują się nad drugimi, gdy gnie go bardziej, ku ziemi, z palcami zakleszczonymi na czaszce i grdyką sunącą ku niebu. Niżej, by prosto z płuc wydrzeć skradzione sennemu światu powietrze. A później już tylko rozłoży na małżowinie słodkie słowa krótkiego monologu, które w swym cukrze ukryły trzy krople trucizny. Nie więcej, bo nie chce go zabijać a jedynie podtruć, by wiotkie mięśnie pociągnęły za sobą równie uległe, przyjemnie chciwe w tej uległości myśli. Wie, że lubi ból. Konkretny i wyuczony, więc i z każdym drgnięciem mięśnia, który w spazmie pociągnięcia to napnie się, to puści, szuka zatrzymanego w podgardlu oddechu. A gdy dosłyszy jego skomlenie, uśmiechnie się doń rozczuleniem na tyle miękkim, że mogłoby zgrać się ze wstającym porankiem.
“Czy jest coś, czego o mnie nie wiesz?”
Krótkie rozbawienie przeskoczy przez krtań, ale zaraz połknięte zostanie z haustem zbierającej się pod językiem śliny. Jest głodny a głód rysuje w paliczkach niecierpliwość, która zaraz zbiera się pomiędzy pochwyconymi kosmykami włosów. Szczęka mężczyzny porusza się w wyuczonej wstrzemięźliwości i niemalże czuje niewygodę ścieranej się kość o kości. Zęby rzęzą niewyplutą jeszcze chciwością i kolejnym monologiem, który jak drobinki piasku osadza się na dziąsłach. Przeczesuje je koniuszkiem języka, by zaraz zagryźć dolną wargę, ale nie w ramach swawolnego flirtu a podobnego, zwierzęcego wstrzymania. Za nim pełznie złowrogie, ciche warknięcie, które podobne chrzęstowi gniecionego papieru. Pergamin więc marszczy się na strunach głosowych a on połyka retoryczne pytania Setsurō wolnym, malowanym jak akwarela wzrokiem. Rozpływa się pomiędzy samogłoskami, kiedy nosem jak igłą wodzi po krzywiznach szyi i szuka łuku idealniejszego niż inne. Tego zbudowanego pod kształt jego zębów, pod dwa kły żłobionych w ciele zagłębień. A gdy je znajduje mruczy przyjemnie na podsumowanie małego odkrycia. Tak, jakby brał po raz pierwszy i brał w kontekście dosłownym, bo ucisk na ciągniętych kosmykach zwiększa się, gdy lewa dłoń z przybraną w ciele siłą zapiera się na ziemi. Palce, choć i tak stabilnie zatrzymane na chropowatej powierzchni, to brną dalej, paliczki jak haki wciskając w podłoże, które za sprawą jednej tylko, ale demiurgicznej myśli staje się miękkie niczym materac.
Ciepło obcego oddechu zapiera się na odsłoniętej szyi Ryomy, ucisk zwiększa pomiędzy łopatkami, a on nauczony — bo przez lata zebrał jego upodobania w jedną garść i spisał pomiędzy kartami przyzwyczajeń — spina mięśnie, by przyjemny, kąsający skórę ból rozlał się ze zwiększoną intensywnością. I wtedy, gdy opuszka mężczyzny sięga jego rany, nie fizycznej przecież, ale powidoku czy wspomnienia krwi z miejsca stwarzającego fatamorganę cierpienia, krzywi się nieznacznie. Za grymasem idzie jednak ciche zadowolenie; ciche westchnienie, które stanowi przerywnik w jego własnej podróży po tamtego ciele. I może nie słyszy, ale czuje oddech sięgający płuc Setsurō, który choć miarowy, to w ostatnich nutach rozgrywany zbyt pospiesznie. Przesycony podobną jak jego chciwością, ale to nic dziwnego. Od małego hodowali ją razem, względem siebie i świata, bo życie dla życia było nużące. Szukali w nim czegoś ciekawszego, aż w końcu ciekawość obrała barwy prostego niebezpieczeństwa. Może i sztucznego, zamykanego wpierw w krótkich ugryzieniach i powierzchownych ranach — jak teraz — ale z czasem, z czasem stała się ona uciążliwa, prawdziwsza, zimna. Bardziej chciana. Bardziej podniecająca.
Pozwala mu więc kłami jak tamtym sztyletem niszczyć ciało, bo był i będzie dla niego. Pozwoli się rozszarpać do ostatniego ścięgna, jak tym psom w Nanashi rozpierdolić, by do grobu zabrać ostatnie jego westchnięcie. Ostatni jęk malowany prostym pożądaniem. Pod skórą rozlewają się więc karminowe rzeki nagłej seksualności — nagłej? Nie do końca, bo budowanej skrupulatnie, krok po kroku — a on zatrzymuje się ustami na krawędzi szczęki mężczyzny, uśmiech opierając na tamtego policzku, by przy kolejnym ugryzieniu powiedzieć cicho, pieszczotliwie niemal:
Moje.
— Bardzo ładnie.
“Imię to nie wskazówka.”
Kiwa nieznacznie głową. Dobrze. Kolejna reguła, której winien sprostać jak szkolony szczeniak. Niech ma. Obaj doskonale wiedzą, że znajdzie. Znajdzie tamtego dla własnej zachcianki i położywszy spojrzenie na obcych ramionach, raz, nie więcej, porzuci go w kartach zapomnienia. Do czasu, w którym rysy nieznajomego na nowo nie zapłoną istotnością.
Wraz z biodrami sięgającymi tych drugich — długo, kocio, zbyt wolno — pozwala jego głowie opaść na ziemię, plecom zespolić się z podłożem, gdy łukowaty ruch wolnej nagle dłoni zaprze się na jego talii. Po tym wbija się mocniej w męską miednicę, by przy chropowatym śmiechu i lekko rozchylonych ustach, otrzeć obłość własnego krocza o to drugie. Przedstawione zostają mu kolejne reguły, których sens przychodzi po czasie. Wpierw musi poradzić sobie z gorącem uderzającym pachwiny, ociekające potrzebą wybrzuszenie aż w końcu przechodzące dreszczem uda. Zawiesza na nim rozbawione spojrzenie, by po linii wodnej, wraz z językiem wciskającym się na dolną wargę, spłynęła pierwsza fala podniecenia.
“Zacznij udawać”.
Mlaska cicho, językiem odbijając się od podniebienia przez górną linię zębów. Miał inne plany, ale dobrze. Może to i lepiej, gdy na karku pierwsze promienie porannego słońca.
— Jak sobie życzysz — I z tymi słowami zapiera dłoń na jego klatce piersiowej, by popchnąć go w dół, w ziemię, gdzie już nie ziemia a pusta, przypominająca sklepienie przestrzeń. Patrzy jak jego sylwetka leci w dół, gdy sam stoi na granicy przepaści pomiędzy snem a jawą. — Do następnego.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey, Satō Kisara and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.
Budzi się, chociaż jeszcze przez chwilę zdaje mu się, że śni; mrok pokoju otula bowiem jego ciało równie miękko jak nicość, w której zostawił go Ryoma. Ciemność przecina tu jednak światło; promienie słońca dostają się do środka przez prowadzące do ogrodu drzwi. Nie są zamknięte – tak jak we śnie – przez co Setsurō przez moment ma wrażenie, że znajduje się w domu. Ale to nie dom. Bakin w życiu nie stał w ich progu, i mimo że Yōzei – również po jego śmierci – wciąż zostawia je dla niego otwarte, to jest to inne miejsce. Miejsce, w którym nie żyje, ale może mieszkać. Ma świadomość tego, że właśnie ze względu na niego powinien bardziej przejmować się bezpieczeństwem nie tylko swoim, lecz również Sagi – zwłaszcza teraz, kiedy demon złapał przecież jego trop – jednak… tego nie robi. Nie umie poczuć związanego z tym zagrożenia, mimo że wie, co mężczyzna jest w stanie zrobić, żeby dostać to, czego chce. Czy po tym wszystkim, co się stało, może mu się jeszcze wydawać, że Ryoma by go nie zabił, gdyby miał taką możliwość? Cóż. Tak. Bo wcale się nie zmienił. Stał się dorosłą osobą, oczywiście; jednak w głębi siebie wciąż był tym samym dzieckiem, które zabawę stawiało ponad wszystko. Rozwiązanie problemu, jakim mógł dla niego być, w ten sposób, byłoby o wiele za nudne. Poza tym, śmierć z jego rąk – o ile w ogóle miał ciało, którym mógłby ją zadać – w głowie Setsurō zawsze brzmiała… właściwie. Jak przeznaczenie, do którego się zmierza, krok za krokiem; to jedno, jakiemu poddał się bez walki. Już od lat nie ma innej odpowiedzi na to pytanie, niż właśnie tę; że jeśli nie umrze przez samego siebie, to osobą, która go zabije, będzie on. Nie miało znaczenia, jak – bezpośrednio czy pośrednio, w wyniku jego działań. Nie odrzuca tego; akceptuje taki bieg wydarzeń wręcz bardziej od alternatywnego, w którym ginie, pracując na rzecz klanu, bo w tym przypadku zdaje się być sobie nieśmiertelnym. Jego praca tego od niego wymaga – graniczącego z głupotą bezczelnego przekonania, że jest na tyle ponad kwestią życia i śmierci, by móc za ich pomocą, po osądzie wydanym przez również śmiertelników, karać i nagradzać innych ludzi. Egoteizm? Być może.
Tak daleko oddala się myślami – bez względu na to, czy w stronę swojej przeszłości, czy przyszłości – od tego, co dzieje się teraz, że bliski jest już zignorowania własnego ciała, które tak bardzo chce jego uwagi, dopóki to nie zwróci jej na siebie uderzeniem krwi w jego niższe partie. Na zewnątrz jest jeszcze zimno – za zimno, żeby móc winić temperaturę za ciepło, które wewnętrznie czuje. Patrząc w sufit, ściska w dłoniach kołdrę, której materiał nie stawia oczywiście żadnego potrzebnego mu teraz oporu. Siada więc na brzegu łóżka, stopami opierając się o podłogę, która wygląda jak przeniesiona z jego domu rodzinnego, i… uderza zaciśniętą pięścią w ścianę obok. W przeciwieństwie jednak do ścian, jakie pamiętał, ta jest dużo twardsza; wytrzymuje atak, bo wyglądem tylko imituje zgodną z tradycją grubość kartki papieru, którą zastąpiono wykorzystanymi do zbudowania jej bardziej… nowoczesnymi sposobami. Z biegiem czasu i Minamoto zmieniali swoje zwyczaje, chociaż leżąca na parkiecie katana zdawała się zaprzeczać temu stwierdzeniu. Ręka, która drętwieje z bólu, opiera się na drżącym pod jej ciężarem udzie, gdzie rani paznokciami skórę. Nic nie działa, ale wie, że to również nie będzie działać; nie przyniesie mu satysfakcji, której oczekiwał. Zadowoli tylko po to, żeby przypomnieć o powodzie, dla którego nie jest wystarczające, uzależniając umysł od myśli sięgnięcia po więcej. Nie ma na to teraz miejsca wśród ściśle kontrolowanych przez siebie emocji. Udanie, że Ryoma nie ma na niego wpływu, jest wbrew pozorom znacznie łatwiejsze od trudności, jaką by na siebie sprowadził uleganiem wywołanym przez niego potrzebom. Takie kłamstwo musi mieć oczywiście swoją granicę, którą stawia w czekaniu, aż sam po to do niego wróci. Dopiero wówczas udaje mu się nakłonić siebie do tego, żeby pozwolić sylwetce mężczyzny zniknąć spod powiek, pod którymi jest jej, zdaje się, już za wygodnie.
Nie pił wczoraj żadnego alkoholu, a czuje się jak na kacu; boli go głowa, więc zasłonięte okna są zbawieniem dla wrażliwych na światło oczu. Przez na wpół otwarte drzwi dochodzą go jednak dźwięki miasta, i chociaż w tej jego części – i o tej porze dnia – są delikatne, to jemu zdają się brutalnie torturować wystawione na nie ucho. I mimo że usta zwilża wodą, którą znajduje na dnie kubka, nic to nie pomaga na suchość w gardle, jaka odkłada się pod przylegającym do wyschniętego podniebienia językiem. W łazience przez moment zawiesza wzrok na swoim odbiciu w lustrze; zdejmuje go jednak zaraz z siebie wraz z ubraniem, które założy dopiero po otrzeźwiającym prysznicu. Nie chce patrzeć teraz na własną twarz. Boi się, że nie znajdzie wytłumaczenia dla tego, co zobaczy w swoich oczach. Zdaje mu się, że wciąż czuje ucisk kłów demona na swoim karku; spięte pod nim mięśnie błagają go o to, żeby na nie spojrzał – udowodnił samemu sobie, że na skórze nie ma po nich śladu. Ale tego nie robi. Dotknie ich tylko dłonią, uśmiechając się z rozbawieniem na myśl o desperacji, jakiej się wówczas dopuścił. Po drodze do ogrodu zgarnia zostawioną przez siebie na szafce paczkę papierosów. Jeszcze idąc, odpala jednego z nich w zębach zapałką, której tańczący na wietrze płomień o wiele za długo maluje się swoim obrazem w jego źrenicach, zanim przyłoży ją do języka. Krócej pali już samego papierosa; strzepuje do popielniczki popiół, gasząc go, przed tym jak w drzwiach naprzeciwko pojawi się znajoma postać. Kiwa do niej głową; ta odpowiada mu tym samym, chociaż przez jej twarz przechodzi niezadowolenie na widok dymu, którego Yōzei pozbywa się z płuc na grzbiecie zachrypniętego kaszlu. Nie lubi tego, że pali. Cóż, musiał się do tego faktu przyzwyczaić; jak do problemów behawioralnych adoptowanego ze schroniska psa, którego przecież nadal się mimo nich wszystkich kocha. Saga schodzi po schodach, a Setsurō siada na jednym ze stopni, czekając, aż przejdzie do niego po wyłożonej kamieniami drodze, którą wśród scalonego roślinnością piasku przecina strumień. Tej miniaturze świata na moment udaje się go uwolnić spod jarzma myśli, które Ryoma – jak truciznę – wpuścił w jego głowę. Nie spodziewał się po sobie aż takiej słabości. Po tylu latach powinien mieć wystarczająco dużo sił, żeby mu się przeciwstawić; oprzeć się urokowi, na którego podatność miał stracić po tym, jak przestał już być zauroczonym nim nastolatkiem. Jak mógł mu na to pozwolić? Nie na to, żeby wciąż pociągał go cieleśnie, bo nie wiąże tego wcale z uczuciami względem ludzi – ale na to, żeby nienawiść, jaką wobec niego czuł, nie była tak czysta, jak od niej oczekiwał. Żeby przynajmniej nie była brudniejsza od ścieków w pieprzonym Nanashi; zanieczyszczona sentymentalnością, którą już dawno temu miał wyrzucić na śmietnik. Z każdą myślą o nim potęgowało się wrażenie zaciskającej się na szyi smyczy, jaką Bakin bez wątpienia ciągnął ku sobie. Powoli. Z tą jego kurewsko denerwującą cierpliwością tresera psów. Tak, żeby nie zauważył, kiedy zerwanie się z niej nie będzie już możliwe.
— Setsurō. — Shizuru podnosi jego zwieszoną ku ziemi głowę palcami. Wzrok z popielniczki, w której przestał tlić się papieros, przenosi na niego, postanawiając – widocznie – tym razem zignorować łamanie panującego w domu zakazu na rzecz problemu większej wagi. — Będzie w Collision Space — głos Sagi łamie się na literach złożonych na tę nazwę, ale kiedy kontynuuje, mówi już ze spokojem — Możesz to dzisiaj dla mnie zrobić? Jutro odbędzie się głosowanie, a nasz drogi przyjaciel nie przyjął wysłanego przez nas prezentu. Bardzo mnie to obraziło – kontrastowo do znaczenia wymawianych słów, w tonie Shizuru słyszy tylko obojętność wobec tego odrzucenia.
Nie mówi niczego, bo nie musi; przecież istnieje tylko jedna dozwolona przez niego odpowiedź.
Paradoksalnie, a może i wcale nie – ponoć na kaca nic przecież nie pomaga tak, jak wypicie jeszcze więcej alkoholu – to dopiero ginowi udaje się ugasić pragnienie, które czuje. Lód odbija się dźwięcznie od szkła barwionego migotaniem LEDów, kiedy stawia szklankę na stole, żeby oprzeć się z powrotem o kanapę. Siedział na niej z mężczyzną i kobietą, których imion już nie pamiętał, chociaż przedstawili mu się ledwo godzinę temu. Zdaje się, że zrobili to w trakcie opowiadania mu wzruszającej historii o tym, jak to chcą spróbować każdego doświadczenia, jakie życie ma do zaoferowania, przez co rozumieli pewnie pieprzenie się w trójkącie. Nie powinien teraz pić, a tym bardziej nie powinien łączyć alkoholu z narkotykami. Mimo tego jednak, gdy kobieta kładzie palce na jego ustach, żeby wsunąć mu pod język tabletkę, pozwala jej na to; odwzajemnia uśmiech, który pojawia się na jej wargach, kiedy wyczuwa pod opuszkami metal kolczyka. Daje ich ciałom opleść jego własne jak shibari, odnajdując jakąś dawkę przyjemności w tym poczuciu unieruchomienia. Dopiero zęby mężczyzny, które zahaczają o skórę na karku, wyrwą go z transu, w jakim się znalazł; zareaguje na to ostrzegawczym wbiciem paznokci w ramię, za jakie go obejmuje, ale nie zrobi niczego więcej, przypominając samemu sobie, że miał zapomnieć. W końcu bawiąc się z innymi ludźmi wtapia się w tłum, który zajmuje się dokładnie tym samym. …tak, po prostu chce to robić, i gotów jest znaleźć każdą wymówkę dla hedonizmu, którym, jak zawsze, ucieka od tego, na czym mógłby zetrzeć zaciśnięte wściekłością zęby. Nie wie zresztą, kiedy w klubie pojawi się Sadao, i czy informacja o tym nie była tylko puszczoną przez jego ludzi plotką, a jakoś musi spędzić czas w oczekiwaniu na tę gwiazdę swojego wieczoru.
Bakin Ryoma, Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
Wstaje. Jej ciuchy rozsypane w różnych miejscach, rozpierdolone, ale mija je większymi susami niezdolny, by już ją, gdy on cały w rozpierdolony, ogarnąć. Prysznic pomaga. Kiedy dłoń zapiera się na wilgotnych, dużych kafelkach barwionych ciemnią grafitu, w spokoju rozrysowuje także wydarzenia nocy. Głodny. Jest tak, że jak już sięgnął przystawki, to nie sposób było odciągnąć dłonie od większej ich ilości. Głównego dania? Później. Ciche, rozbawione westchnięcie, które zaraz podsumowuje ścielącym się na ustach uśmiechem. Tym samym, którym potraktował Setsurō na pożegnanie. Język zapiera się na płaszczyźnie dolnej linii zębów — zwierzęco, wyczekująco, ale też i z wpisaną w oczy nutą intrygi. Zapiera się ona na białkach karminem pękniętego naczynka i powidokiem bólu spadającym na wnet napiętą szyję. Jest zadowolony. Satysfakcja ciągnie się pod podgardla przez całe ciało, dreszczem ekscytacji, podniecenia na siłę wciśniętego w potrzebną dawkę adrenaliny.
W kuchni wciąż ona, więc kiedy o wilgotnej jeszcze skórze wychodzi, na ciało zaciągnąwszy dresowe spodnie i białą koszulkę, łapie zapach kawy, niemalże jej posmak. Dzierżąc wcześniej rozświetlony telefon — parę wiadomości, jedna rozmowa — podchodzi do jej sylwetki jak właściciel do pupila. Pewnie i niemal za władczo. Ma Shey te same, złowrogie, ale w złości wyczekujące oczy. Są podobni, myśli. Chwyta jej talię, unosi ciało na blat, dłońmi jak kleszczami wracając ku wąskości brzucha, by zaraz chwytem wnętrza ud te rozchylić i przyciągnąć ją bliżej. Nie mówi nic, kiedy zapierając jej krocze na własnym wzwodzie, chowa ciepły wydech za dziewczęcym uchem. Nadal uważa, że i smakują podobnie.
godz. 23:52
Jest trudniejszy w znalezieniu. Trudniejszy niż dawniej. Wytresowany. Kiedy więc wpada na jego ślad nie sposób powstrzymać satysfakcji ciepłem lejącej się wzdłuż gardła. Charkot zadowolenia ciągnie się przyjemnym łaskotaniem podbrzusza i teraz, kiedy jak pies gończy, który zapach wychwycił niespełna godzinę temu, stoi przed… Collision Space. Niemalże wywraca oczyma ku wykwintności miejsca, ale docenia tłumy. Łatwiej w nich ujść niepotrzebnej atencji. Przynajmniej tej niechcianej. Poza tym rysuje się zwyczajnie — czarna, rozpięta koszula o lekkim, ledwie widocznym wzorze, delikatny wisior, rodzinna pamiątka, spodnie sięgające ziemi, ciemne, parę ozdobników na łapie, w tym zegarek. Zegarek też po ojcu.
Nie przychodzi sam, bo i w towarzystwie Edena. Eden jest od niego niższy, bardziej skurwiały, energiczny, ale w tym wszystkim urzekający. Stały bywalec, ale też internetowy mol, który każdego i każdą znajdzie. Jak upierdliwa, brzęcząca nad twoim uchem mucha. Kroki Koreańczyka są szybkie, bo po dragach. Wchodzi bez kiwnięcia głową ku komukolwiek, a gna do baru, po drinki. Sam wybiera. Nachylając się nad barem w kolczykach, które uwieszone przy nosie, ustach, brwiach, zapewne i w sutkach (koszulkę ma cienką, na wpół przeźroczystą), macza kosmyki niebieskich włosów w wilgotnym blacie.
— Teraz jesteśmy na zero, typie, ale miło się z tobą robi bi-zne-sy. — Eden podaje mu drinka i macha telefonem przed twarzą; żeby wiedział. Jakby coś to jest tutaj.
— Pamiętaj o Ayane — odpowiada przejmując szkło i pierwszy haust alkoholu kładąc na języku. Cierpki.
— Ta jest.
Ta jest. Cichy śmiech.
Klub jest jak rozgoryczona przestrzeń z klatkami, gdzie w rogach poupychane chwilowe miłości. Te utkane z wilgotnego podniecenia — bez krępacji, całkiem pociągającego — ale też i zwyczajowej rozrywki przeciętnego mieszkańca miasta. W tle dudni bas a on nieświadomy kładzie kroki w jego rytmie.
— Gdzie ty chuju jesteś — szepce do siebie, do płynu przelewanego na wargi, kiedy stając w miejscu, gdzie ojcowski zegarek przejmuje światła klubu, jak pies rozgląda się po tej samej już przestrzeni. Może jednak nie tutaj, nie dzisiaj. Cmoka niezadowolonym, by pójść po kolejnego drinka. Wkurwiony.
A kiedy już ze szkłem jak bronią niemalże poddaje się, dostrzega niewielki korytarz zaokrąglający się tuż nad halą tańczących, który w swojej architekturze znalazł miejsce na niewielkie loże. Zdziwione westchnięcie towarzyszy rozchylonym ustom. Mam cię. I rzeczywiście, prawie go ma, kiedy wzrokiem jak ostrzem nożna wpada w krzywiznę męskiego ciała. Zanim jednak podejdzie, przyszpili w głowie dwie pozostałe sylwetki. Ona to długie, czarne włosy, grzywka, niewielka, usta maźnięte rozmytą już czerwienią i sukienka sięgająca bioder. On równie ciemny, mocno ciosane policzki, jasne, o dziwo, oczy i włosy zaczesane do tyłu, choć długie. Kolczyk w lewym uchu.
Wcześniejsze wkurwienie uspokaja się, zabawne, bo gdy nieznajomy chwyta jego własność, Ryoma śmieje się cicho, bo palce obcego są zbyt nieśmiałe. Liche. Jak gałązki na wietrze. Kręci głową w pobłażliwym geście i zajmuje miejsce w fotelu, tuż naprzeciwko nich. Szerokie siedzisko, wysokie oparcie, welurowe obicie. Zdziwieni, choć po chwili, kierują ku niemu skonfundowane spojrzenia. Ich źrenice pulsujące narkotykiem, jego też — Yōzei, ale nie patrzy. Każdemu z trojga poświęca podobną dawkę skrzętnej uwagi, którą przerywa spojrzeniem w ekran telefonu. Przed dwunastą.
— Nie przerywajcie sobie, lubię patrzeć — mówi znad wyświetlacza luźno, przepija słowa łykiem alkoholu, odstawia szklankę na blat dzielący jego od pozostałej trójki. — Postarajcie się. Dobrze wykonana komenda to gwarancja nagrody. — Powtarza celowo, wolno, ale tym razem i chłodno, wcześniejsze rozbawienie połykając przy wygaszanym telefonie. Dopiero wtedy wrogością spojrzenia wpada w brąz tamtego tęczówek. Przekrzywia głowę do prawego barku, by włosy wraz z tymże ruchem ułożyły się na wygiętym nieco ramieniu.
Zacznij udawać.
Słowa zapierają się na neutralnie ułożonych ustach, ale nie mówi nic więcej a jedynie prostuje plecy, zakłada nogę na nogę i wolną dłonią (druga na nowo przejmuje szkło z alkoholem) zapiera ciężar głowy na policzku. Patrzy. I czeka. Pod językiem jak gad pełznie tamtego imię, ale nie sposób jest mu je teraz wysyczeć. Nie teraz, gdy w patronizującej wstrzemięźliwości chwyta co nowe to szczegóły obcych — tak kurwa nieistotnych — osób. I ku nim posyła ciekawski półuśmiech, drgnięcie kącika ust, kiedy najmniejszy palec opierającej się o twarz dłoni schodzi ku dolnej wardze.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey, Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.
Patrząc na nich, nie może powstrzymać się od porównania ich do zwierzęcia, jakiego cechami podzielili się ze sobą na pół. Kobieta – lisica z zachowania; w futrze, co – szklanka za szklanką – zdaje się samo schodzić z ramion na stół, odsłaniając ciało białe jak mleko, które w szkle w jej dłoniach miesza się z likierem. Nie prosi; każe, ale Setsurō nie ma powodu do buntu, więc posłusznie zlizuje krople, które ściekają z jej ust słodyczą. Mężczyzna – lis z wyglądu, z twarzą w kształcie diamentu i zwężonymi przez światło oczami w czarnej oprawie rzęs, w której – jak obraz na wystawie – osadzone są rozszerzone działaniem narkotyku źrenice. Para. Lustrzane odbicia po jego obu stronach, skóra przy skórze. W głowie pojawia się jeszcze jedno wolne skojarzenie – lisia maska należąca do matki, którą po niej odziedziczył – ale znika z niej tak szybko, jak za dziecka chował ją przed spojrzeniem ojca.
Szuka wśród ludzi swojego prawdziwego celu, jednak zanim go znajdzie, palce łapią go za szczękę, za którą przyciągają jego wzrok z powrotem w miejsce, z jakiego nim odszedł. Przez wywołaną alkoholem apatię z trudem przechodzi myśl, która – pod wpływem emocji – zmienić by się mogła w podejrzenie wobec drapieżności tego ruchu. Łatwo mu jest jednak zrzucić za nią winę na fazę paranoi będącą skutkiem ubocznym MDMA, bo – również na podstawie miejsca – zgaduje, że to mu właśnie podano. Przynajmniej w jakiejś części, bo nie wyklucza, że w skład może poza tym wchodzić jeszcze ćwierć układu okresowego. Łagodnieje więc, pozwalając mężczyźnie dotrzeć ręką do szyi w kłamstwie, którym dalej go zwodzi.
I źrenice Setsurō, mimo że wcześniej bliższe księżycowi w nowiu, teraz, później, w pełni już odbijają postać, która siada na kanapie naprzeciwko niego. Daleko. Ale to nic. To nic – powtarza samemu sobie. Jego sylwetka zdaje mu się być w takiej harmonii z otoczeniem, że tonie w czerni obicia jak w wodzie. Z linią szczęki napiętą zaciśnięciem zębów – czy to w odruchu na wspomnienie jego kłów, czy w efekcie przyjętych substancji – przechyla głowę jak on, chociaż w przeciwnym do niego kierunku. Echem w czaszce odzywa się komunikat, któremu nie daje się rozwinąć, ale którego przekaz i tak powinien rozumieć już w ograniczonej jego wersji: nie teraz. Językiem zwilża jednak z rozbawieniem i tak mokre od alkoholu wargi; śmiechem by mógł zbyć tę despotyczną władzę, który widzi w jego oczach, ale w nich jest seksowna. Prowokuje do innej reakcji. Mężczyzna i kobieta również w końcu poświęcają mu uwagę, tak samo jak on siłą wyciągnięci z na wpół hipnotycznego stanu.
— Nie przejmujcie się nim — mówi, w zniecierpliwieniu stukając paznokciami o szkło. Nie ma na to czasu. Chce go mieć. Ale nie ma. — To tylko mój przyjaciel.
Słowo przechodzi przez gardło gładko, mimo że razem z ginem. Przyjmują więc tę informację bez żadnych wątpliwości na jej temat – jako fakt, któremu Ryoma może zaprzeczyć lub który może potwierdzić milczeniem. Nie ma to znaczenia, więc dlaczego nadaje mu je, czekając? Być może to właśnie w tym, że z jego ust brzmi tak naturalnie, znajduje się powód, dla jakiego w uszach Bakina określenie dzwoni aż taką obrazą.
Kobieta uśmiecha się do demona – oczywiście, że jest nim oczarowana, i to pomimo tego warczenia, które, widocznie w przeciwieństwie do niej, słyszy w jego tonie – po czym nachyla się do niego nad stołem, mimo że zwraca się właściwie do Yōzeia:
— Nie mówiłeś, że masz takich przyjaciół! Musisz nas ze sobą poznać.
— Muszę. — Przewraca oczami, ale ona nie może tego zobaczyć. — Ryoma, to jest… — Kto?
— Kirai!
Kirai. Może tym razem nie zapomni.
— …Kirai. Kirai – Ryoma. Ryoma to… — Przeciąga językiem po zębach, zatrzymując się na kle, którego w niego wbija, żeby powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś innego. — …treser psów.
Szkoda, że mężczyzna nie postanowił się przedstawić, bo za nic nie pamięta także i jego imienia. Cóż. Nie musi mówić za niego – przecież ma głos, którego może użyć… jak uświadomi sobie, w jaki sposób się to robi.
— Jesteś behawiorystą? Wiesz, mamy psa…
Ale Setsurō już jej nie słucha.
Przestali go obchodzić – jako ludzie – w momencie, w którym zobaczył Ryomę. Bo zobaczenie go tutaj przypomina mu o tym, co się dzieje, kiedy cokolwiek zostawia przypadkowi. Myśli więc o Kirai i jej partnerze już z pokorą, ale nie wobec nich, a wobec losu, traktując ich jako narzędzie, którego może użyć przeciwko Bakinowi. Znaleźć mu dzięki nim zajęcie.
— …co robić, kiedy trzeba zostawić go samego w domu…
…żeby tego domu do szczętu nie rozpierdolił.
Nie spuszcza z niego wzroku, bo przecież widzi go po raz pierwszy – a z nim pewności nie ma, czy i nie po raz ostatni – od… jak dawna? Lat? Nie we śnie, lecz w rzeczywistości. Dopiero po czasie jest w stanie odciąć go od tła, bo każdą linię tnie tak powoli. Z dokładnością, na którą wcale nie może sobie teraz pozwolić. Twarz ma inną. Ale taką samą. Uwagę skupia na szczegółach, jakie nie są istotne, ale dają mu spokój, którego tak potrzebuje, żeby zdenerwowanie zostało tam, w głębi klatki piersiowej. Zastanawia się, czy widział już te detale, czy nie, czy to jedne z pamiątek, które nosił przy sobie, tak jak on padając ofiarą sentymentalizmu. W końcu jednak obejmuje spojrzeniem całość, światło i cień złamane konturami ciała, przy czym wygląda na… znudzonego. Bo jest – sobą, że myśli nie umie utrzymać na uwięzi, dając im uciec, w wyobraźni dotknąć krtani, poczuć pod opuszkami palców drżenie strun głosowych i puls, jak by przyspieszył, gdyby zerżnął go na tym stole między szklankami po drinkach.
Niech będzie.
Zabawa, ale później – praca.
Tylko przez chwilę, bo alkohol porusza latami odkładaną w żyłach złością, która nie pomoże mu przecież w przeprowadzeniu dyplomatycznej rozmowy z Sadao. Sadao. Czy to ma jakiś związek, że byli tu tego samego dnia? Patrzy na Ryomę, mrużąc powieki. Nieważne. Tym zajmie się, jeśli tak będzie; póki co nie ma zamiaru koncentrować się na tym, co i tak wydaje mu się nie mieć racji bytu. Są wszakże po zupełnie przeciwnych stronach. Pozwala więc odchylić sobie głowę, przyciągając obcego mężczyznę do siebie. Nie odmawia tego zaproszenia; wręcz przeciwnie, odwdzięcza się śladem po pocałunku na szyi, chociaż wciąż w milczeniu. Może i sam woli ciszę.
— A twój przyjaciel — Kirai nie czeka na jego odpowiedź i, zanim jeszcze zada pytanie, kładzie mu na dłoni tabletkę — lubi się bawić?
— Nie wiem — odpowiada, głowę opierając na jej ramieniu. Zanim zwróci się już bezpośrednio do niego, pozbawi się ironii z głosu, bo te słowa, same w sobie, są już nią przecież wystarczająco pełne — Lubi?
Przed wstaniem z miejsca pije zawartość swojej szklanki do dna; kostkę lodu, która jeszcze nie zdążyła się stopić, topi na języku, kiedy obchodzi stół, żeby zatrzymać się przy Ryomie. Przez moment patrzy na niego, jakby nie wiedział, co zrobić, ale Bakin zna przecież jego naturę; wie, że pod tym względem działa instynktownie, bez myślenia, więc teraz się z nim po prostu bawi. Przeciąga dłonią po wierzchu kanapy, zmniejszając dystans, dopóki nie usiądzie mu na kolanach, przodem do niego, nogami po bokach. Biodrem rusza oczywiście z intencją znalezienia sobie bardziej wygodnej pozycji. Nie słyszy ludzi z tyłu; głuchnie. Położoną na jego szyi ręką wiedzie z czułością ku górze, wzdłuż linii, jaka biegnie przez jej środek, a która prowadzi go do ust. Zabierze ją, zanim ich dotknie. Tym razem czuje żywą skórę, mięśnie, tłuszcz, kości, krew; wszystko to, co we śnie istnieje tylko umownie. Ciepło ciała. Jego zapach. Uśmiecha się. Połowicznie.
Więc tak.
— Co tu robisz? Sam? — Pytanie jest – w jakimś stopniu – retoryczne, mimo że nie umknęło jego uwadze, jak spojrzał na ekran telefonu. Może i powinien spodziewać się obecności Bakina w miejscu, które jest dzielnicą Shingetsu. Może już nie. — Przyszedłeś się przywitać? — Rękę opiera za nim, mimo że woli położyć ją gdzie indziej. Ale przecież nie po to do niego przyszedł, tylko po to, żeby odebrać swoją… nagrodę, tak? Paznokciami wbija się w welur, kiedy obręcz tęczówek zdaje się pękać pod naporem źrenic, gotowa rozlać kolor po białkach. — To się witaj — rzuca zimno, dawkę dla niego kładąc na własnym języku.
Tylko przez chwilę.
Przecież ma w tym cel.
Amakasu Shey and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
W oczach dziewczyny szkli się narkotyk, gdy jego słodka nuta wpija się i w szczękę. Kobieta, Kirai, ściera ze sobą dwa rzędy zębów i słowa szepcze w delikatnym uniesieniu. Tym samym, który ciągnie jej futro niżej, przez talię aż po biodra, by finalnie pozwolić mu upaść na ziemię. Odsłonić dekolt częściowo pokryty atłasową sukienką, krótką, która nie tylko naturalnie marszczy się na ciele, ale i względnie ładnie podkreśla wypukłości. Wie o tym. Jej zwierzęca a w zwierzęcości dziwnie podstępna mimika przesiąknięta jest pewnością siebie. I dobrze. Uśmiecha się ku niej kącikiem nieco tylko zawieszonym nad naturalną dla niego linią ust i pozwala wpaść przepitemu głosowi w krótki monolog. Przerywa go Kirai gładkimi ułożeniami ciała, pełną choreografią seksualności, która już nie z wyuczenia a przypada alkoholowi, narkotykom, ale też i charakterystyce miejsca. Może nie jest przypadkiem.
“Nie przejmujcie się nim”.
Gardłowy, cichy śmiech podkreśli jeszcze nieskończone zdanie, by i stać się naturalną nutą dla następnego. Przyjaciel. Kręci głową w niemym zaprzeczeniu, ale nie będzie — nie teraz, nie w tych okolicznościach — spalał się dla obcych; odpowiadał zdaniem dłuższym, niż wymagają tego krótkie polecenia. Wzrokiem jedynie ucieka ku Setsurō, jego sylwetce nieco spiętej, nienaturalnej; przecież go zna. Wie, kiedy mięśnie układa swobodniej, nawet pomimo złości kręcącej się na policzkach, gdy białka przykryte czystą wrogością. Ale tym się karmił. Uczuciami na tyle silnymi, że wyżerającymi każdy skrawek rozsądku. Gdyby nie to, już dawno by go stracił. Nie odpowiada, ale wzrokiem jak tamtym ostrzem raniącym klatkę piersiową, nacina przykryte używkami źrenice. Zakleszcza koniuszek języka pomiędzy rzędami zębów. Jest jak szczeniak. Yōzei. Łażący bez przemyślenia w obce dłonie i niewarte niczego języki. Bawiący się z byle ręką, aby tylko nie popaść w marazm ciała. I bawi go to. Bawi i denerwuje w tym samym momencie, a wystarczy iskra by się jedno uczucie przelało w drugie.
Słowa kobiety leją się przerywanym ciągiem, gdy pauzy spowodowane dłonią tamtego (postać istotna, ale to za moment) chwytającą jej uda. I widzi, jak paliczki lisiego mężczyzny zakradają się na kraniec jej sukienki, tego pieprzonego atłasu, i giną pod miękką fakturą. Ona jednak jak zatrzymana, bo i jedno ze słów gnie się pod cichym jękiem, ale Kirai uporczywie kontynuuje. Irytująca, ale dałoby się ją ukrócić. Zamknąć słowa głęboko a gardle lub tuż na granicy ust.
Gdzieś przy pierwszym zdaniu Ryoma wyłącza się, choć w ramach kurtuazyjnego szacunku, odpowiada krótkimi zdaniami. Dobrze wiedzą — ona chce jedynie uwagi, nie konkretów. Więc fragment atencji Bakina zgarnia tak, jak tego pragnie, by później, niespodziewanie, za niespełna kwadrans, porzucił ku niej ochłap spojrzenia. Nie może poświęcić jej się cały, bo po każdym mięśniu spływa inne spojrzenie. Jedno z tych, po które tutaj przyszedł. Zniecierpliwiony, ale wciąż będący względnym stoikiem, oblizuje dolną wargę. (Nań wciąż posmak pitego drinka, o którym zdaje się, że zapomniał. Kolejny haust alkoholu wpływa na język). Poprawia sylwetkę, ułożenie ciała na fotelu, by pozwolić mu patrzeć uważniej. Każdą krzywiznę ciała zaznaczyć głodnym spojrzeniem, bo choć nie krzyżuje z nim wzroku, to głód Setsurō jest wyczuwalny. Na odległość podgryzający fragmenty ciała, zakradający się pod przylegające do skóry materiały. Niech więc rysuje na nim swoje pragnienia; niech cały spłonie w prostym podnieceniu, które nieumyślnie podjudził chemią.
— Pozwalacie mu na zbyt wiele — komentuje w końcu ku Kirai, choć większość jej słów wpadła za grań jego nieważności; komentuje, by w końcu płynnym, obłym gestem spłynąć ku sylwetce Yōzeia i na tej pozostać dłużej. Tylko dlatego, że w końcu decyduje się na osadzeniu wzroku blisko trzeciej postaci. Takero. Nawet na niego nie patrzy. W przykrytych cienkimi powiekami oczach pląsa jedynie chęć szybkiego ujścia jeszcze szybszego podniecenia. Ryoma wypuszcza z ust rozbawione powietrze, gdy palcami ciasno ujmuje szkło z drinkiem. Radość pozostaje na twarzy dłużej, choć zaraz wpada w tony mrowiącego podbrzusze zdenerwowania. Wraz z językiem Setsurō sięgającym męskiej szyi, on kręci głową przy gładkim jak ten atłas śmiechu. Język sięga podniebienia, gdy mija spojrzeniem przyjaciela, Kirai i Takero. Przygryza wnętrze lewego policzka, wciąż będąc rozbawionym, bo dziwnie słuchać rozmowy, której choć jesteś głównym tematem, to nadal nie jest ona twoją. Niech płyną, niech się bawią. Wprawdzie nie jest tutaj tylko w tej sprawie. Opuszki dwóch palców wygrywają na wciąż chłodnym szkle rytmikę buzującego wszędzie basu. Raz, dwa, trzy.
“Lubi?”
Wtedy też spojrzenie na nowo unosi się. Pełznąc po krawędzi grubo ciosanej szklanki, wspina się ku wstającej sylwetce. Czekał i miał rację — Setsurō wstaje decyzją pewną, szczeniacką, równie nierozsądną, co aktualna sytuacja. To był jego rodzaj zabawy. Impertynencki, impulsywny. Niejako przeciwieństwo jego samego, ale wciąż rzadkie. Nieczęsto bowiem tamten spuszczał gardę, nie w miejscach publicznych, więc porywczą decyzję przyjmuje bez uśmiechu. Bez rozbawienia a z wciąż podtrzymywaną uważnością. Nie sądził, że nawet po latach będzie go musiał wychowywać. A może to kwestia relacji samej w sobie. Tej, której esencja opiera się na sztucznej rywalizacji o pierwszeństwo. Sztucznej, bo z początku wiadomo, kto jest bardziej despotycznym.
Tak dobrze znane mu ciało znowu jest jego, blisko, całym ciężarem osiadłe na udach. Powstrzymuje jednak dłonie, by usta zalać gorzkim drinkiem.
Retoryczne pytania rozpływają się przy braku ich istotności, kiedy rozdrażnienie przecina ciszę z jego strony. Spod języka pada zirytowane parsknięcie, kiedy raz tylko, właśnie teraz, gubi z nim kontakt wzrokowy. Zaraz jednak wraca, ale tylko nim, dłońmi wciąż nie osiadając na drugiej sylwetce, z daleka od ciała i od dotyku, jakby nie dla zabawy, a zamykał w klatce narastającą złość; jakby kontakt ciała z ciałem był gwarancją niepotrzebnego agresji.
Obła biel narkotyku ląduje za ustami Setsurō a on wstrzymuje się jeszcze chwilę, krótki moment, by zaraz zbliżyć się do niego twarzą, pozwolić plecom odkleić się od oparcia. Ale choć niemalże położy usta na tych drugich, choć ciepłym oddechem maźnie wilgoć śliny pozostawioną przez którekolwiek z lisiej pary, to zaraz wnętrze prawej dłoni zaprze na wargach Minamoto. Palce jak kleszcze ujmą krzywiznę jego szczęki, ostre kąty i zatrzymają ni to pęknięte słowo, ni ostatni dech kulący się pod tamtego językiem. W tym samym czasie druga z dłoni gwałtownie powędruje pomiędzy rozwarte na jego kolanach nogi, uciśnie mocno męskie krocze, by przy zdławieniu wcześniejszego rozbawienia a nagłym ujściu złości skomentować: — To teraz połknij. — I nie puści go do momentu, w którym grdyka nie poruszy się przy hauście zebranej w policzkach śliny. A gdy mężczyzna przełknie dawkę, wstanie równie gwałtownie pozwalając jego ciału spaść w sposób mniej kontrolowany. Nie patrzy gdzie, a jedynie zerknie na ślinę pozostawioną na wnętrzu jego dłoni, pokręci głową z niezadowoleniem, by dopiero teraz wpaść spojrzeniem w to trzecie:
— Znajdź mnie po, Takero.
Po czym odejdzie.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Zagrał w grę, w której wiedział, że szanse są przeciwko niemu, ale takie przecież lubił najbardziej ze wszystkich; te, w jakich nagrodą jest sama adrenalina, której potrzebował, cóż, zawsze, ale zwłaszcza teraz, kiedy miał przed sobą zadanie do wykonania. Hazardzista o uzależnieniu idącym tak daleko, że nie zależy mu już na wygranej, lecz właśnie na niej – na samej grze.
Którą przegrał.
Oczywiście.
Zwężeniem oczu reaguje na dłoń na swoich ustach, ale akceptuje ją, bo – chociaż w zębach wzbiera ochota na sprzeciw w postaci zaciśnięcia ich na skórze – to tego właśnie się przecież po nim spodziewał; po chwili jednak, zanim zrobi cokolwiek innego, rozszerza je na nowo w szoku. Znika już po mrugnięciu, lecz nie bez przejścia przez ciało odruchem, w którym prostuje – wygląda na to, że za komfortowe – ułożenie pleców. Nie da się powiedzieć, jaki dźwięk z siebie wydaje, bo ręka go tłumi, jednak mężczyzna nie musi go słyszeć; nie musi z nim rozmawiać za pomocą jakiegokolwiek werbalnego komunikatu, ponieważ rozumieją się bez słów, tak? Linia wodna, napięta złością jak struna, którą znowu przeciąga tym ruchem ręki, sama w sobie przekazuje wiadomość, jaką Bakin ignoruje. Złością z początku na demona, lecz w końcu – na siebie, że mu na to pozwolił. Ale przełknie ślinę, nie spuszczając z niego wzroku. Wie, że nie odpuści, dopóki nie zrobi tego, co chce. To przecież właśnie fakt, że, tak samo jak on, nie umie się poddać, tak mu się w nim podoba; to dzięki temu ich zabawa – jego osobiste piekło, od życia w którym niebo wiele by się wcale nie różniło – przekraczała granicę śmierci. W odbitym w źrenicach obrazie samego siebie Ryoma może zobaczyć głód, ale jest świadom tego pragnienia, a Setsurō – tego, że je wykorzystuje. Widział, jak zmieniał pozycję; jak zależało mu na tym, żeby żadnego miejsca na jego ciele nie pominął spojrzeniem. To dopiero myśli o tym, jakie to słodkie – mimo że zrobił to ewidentnie za karę – udaje się skleić otwartą w proteście szczękę jak dulce de leche.
Przez bliskość jest w stanie poczuć, jak przez mięśnie mężczyzny przechodzi napięcie, zanim wstanie z miejsca, a dzięki temu ostrzeżeniu może przynajmniej zminimalizować obrażenia, kiedy zrzuci go ze swoich kolan na podłogę jak niechcianego kota. Odprowadza go zarówno słowem – przekleństwem, które kieruje bardziej do siebie, aniżeli do niego – jak i wzrokiem iskrzącym się wcześniejszą już baterią uczuć i substancji. Daje jej się spalić równie gwałtownie co kerozynie, zanim wytrze usta wierzchem dłoni. W spojrzeniu tli się jeszcze, jak popiół w ambrazurach, gniew, kiedy zwraca je ku parze. Nie uśmiecha się do niej. Nie stać go teraz na układanie wyrazów twarzy jak talii kart; na wykładanie ludziom na stół tej najbardziej odpowiedniej. Robi to więc bardzo oszczędnie, ale pokazuje im, że ma ich już dość. Przecież to widać.
Nie.
Nie widać.
Bo mężczyzna właśnie teraz postanowił się odezwać:
— Zapomniałeś poinformować swojego przyjaciela o zmianie statusu waszej relacji?
Śmieszne.
Ledwo powstrzymuje się przed odpowiedzią; schodzi już z warg, kiedy, zamiast tego, unosi ich kąciki w uśmiechu, milcząc wymownie, bo co go to obchodzi, kim dla niego w rzeczywistości jest, a kim dla niego nie jest. Właściwie, kiedy już przeszła mu złość, myśl, że ktokolwiek może postrzegać ich znajomość w ten sposób, wydała mu się zabawna. Jeśli mieliby się tak kłócić jako para, nie potrzebowaliby rozwodu, tylko wystarczająco ostrego noża.
Albo i tępego.
Po co skracać sobie drogę do ukochanego serca, kiedy można ją przedłużyć.
— Pójdę go znaleźć.
Ale nie idzie za Ryomą; nie szuka go, mimo że jest część niego – wyciągnięta na powierzchnię świadomości działaniem narkotyku – która tego chce. Ta, którą karmić by mógł swoją uwagą jak psa, a którą głodzi poza chwilami, kiedy rzuca jej ochłap atencji kogokolwiek, kto nie jest nim. Czas, w którym oddawał mu taką władzę nad sobą, minął lata temu; bezsilność, jaką wówczas przed nim czuł, wypaliła się w pamięci blizną, którą do dziś mógł poczuć pod myślami, kiedy zachodziła potrzeba, żeby sobie o niej przypomnieć. Zdaje się, że obaj zapominali, że tak to w jego przypadku nie działa. Już do niego nie należał, a i w trakcie bycia jego własnością nie reagował na byle pstryknięcie palcami. Z własnej woli, bo nie mógł się powstrzymać, żeby go do tego nie zmusić. Nie jest jeszcze jednym szczeniakiem, którego może sobie wychować, wabiąc go oksytocyną. Jeśli uważał co innego, musiało to mieć związek z jego tendencjami samobójczymi, bo już od dawna nie potrafił go chociaż utrzymać na smyczy, a co dopiero mówić mu, co ma robić. Powinien był uświadomić to sobie wcześniej. W trakcie snu, jaki mu przerwał; w ranie wyciętej na piersi ostrzem miecza. Teraz było już za późno, żeby go czegokolwiek nauczyć.
Idzie w przeciwnym właściwie kierunku, bo tam, gdzie – zdaje się, że zrządzeniem losu – zobaczył swój cel. Polityk wygląda dokładnie tak samo jak na zdjęciu, które pokazał mu Shizuru – średniego wzrostu i wagi, w wieku około pięćdziesięciu lat, ale z czarnymi włosami, jakie tylko poprzedzielane są siwizną. Nie jest w stanie z tej odległości stwierdzić koloru jego oczu, jednak wie, że są brązowe, bo widział je na fotografii, na której wymieniał uścisk dłoni z osobą z Minamoto. Sagą, którego imienia nie znał, i którego imienia poznawać wcale nie chciał. Shizuru mówił mu o nim, ale ponieważ nie miało to związku ze sprawą, słuchał… cóż, nie jednym uchem, bo to robił zawsze przez fakt, że na drugie nie słyszał w ogóle. Połową ucha?
Z westchnieniem zanurza się w tłumie; w fali ciał, które są jak morze. Krew uderza w serce pulsem, który bije jeszcze za szybko, wspomnieniem, lecz tu może zwolnić oddech. Odciąć się od wewnętrznych bodźców, wiążąc z zewnętrznymi jak w odwróconej deprywacji sensorycznej. Wszystko idzie zgodnie z planem. I pojawienie się Bakina mu w nim nie przeszkodziło, bo zniknął; zajął się jedną z osób, którą miał się zająć. Czego więc mógł jeszcze oczekiwać? Przecież nie wyjaśnienia, co tu robi. Nie od niego. Zadawał mu pytania, o jakich wiedział, że nie dostanie na nie żadnej konkretnej odpowiedzi, ale które wciąż wywoływały reakcję. Oczywiście, że wina za to, w jakim kierunku poszła ich znajomość, leżała również po jego stronie; bo przecież tak samo uwielbiał wyciągać z niego siłą te emocje, których innym nie pokazywał. Uczucia tylko dla niego. Dobre, złe – nie miało to znaczenia.
Zatrzymuje się przy barze, czując na sobie spojrzenie, którego źródła nie może jednak zlokalizować. Wzrokiem przesuwa się po mężczyźnie o niebieskich włosach, bo przyciągają go kolorem, ale ten zdaje się patrzeć na innego, z dredami różowymi jak światło neonu za ladą; opiera się przy tym na blacie ręką zgiętą w łokciu, w sposób, który przywodzi mu na myśl łapę maneki-neko. Może i da dzisiaj komuś szczęście. Przechodzi mu więc i tak przelotne zainteresowanie tym, co się tu dzieje. Uśmiecha się za to do wytatuowanej barmanki. Kobieta odwzajemnia ten uśmiech, widocznie jeszcze nie będąc zmęczona pracą na tyle, żeby przewrócić oczami na flirtujących z nią klientów. Prosi o więcej alkoholu dla swojego przyjaciela, Sadao; zachciankę, którą spełnią, bo dobrze płacił za czas w tym klubie, o czym świadczył fakt, że zniknął w korytarzu prowadzącym, jak mógł się domyślić, do pokoju dla VIPów. Problem, ale nie taki, jakiego nie da się przecież rozwiązać. Zostawia na barze pieniądze po wypiciu zamówionego jeszcze dla siebie shota, wódką zmywając z podniebienia smak tabletki. Nie chce czekać, aż druga dawka zacznie działać, chociaż nie jest to aż taki problem; zdarzało mu się od razu brać dwie. To po prostu rzecz, która wchodzi w jego plan, ale wchodzić w niego nie powinna, bo zawarł ją w nim tylko dla zbędnej przyjemności wkurwienia Bakina. Teraz nadaje jego krokom innego tempa, a wzrokowi chwilowej ostrości w rozmazaniu świateł. Kusi go dotyk rąk, które czuje na sobie w tłumie, bo ciało lgnie do tego, czego nie komplikują emocje, jednak nie ulega mu. Lawiruje wśród tańczących z płynnością, której jeszcze nie odebrał mu alkohol; portfel z jednej kieszeni przechodzi do drugiej, a on rzuca w przestrzeń tylko jedno słowo, jak zapalnik – złodziej – i usuwa się pod ścianę, zanim cień oskarżeń padnie i na niego. Takie lokale, co lubią udawać same Pola Elizejskie, na ogół więcej wspólnego mają z Tartarem, gdzie jednonocne miłości katują ludzi wyrzutami sumienia bardziej niż Megera, a w pitych niczym woda drinkach brakuje alkoholu. Nie odbiorą więc świadomości własnych grzechów jak Lete; wezmą ją wieczorem i zwrócą nad ranem.
Takie lokale… nie mają wystarczająco dużo obsługi.
Wzrokiem skanuje z pozornie bezpiecznego kąta klub, ale nie dostrzega nigdzie Bakina. Mimo tego pod skórą zbiera się stres, bo chociaż część jego zachowania przewidział, to jednak całość była… osobliwa. Sprawdzał coś?
Musi być z jak-mu-tam – Takero; przecież już jest po.
Takero, hm.
Serce ściska na sekundę myśl, na której jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut temu nie umiał się skupić.
Nie przypomina sobie, żeby w ogóle usłyszał jego imię z ust kogokolwiek innego niż Ryoma.
Bo ich nie słuchałeś, Yōzei.
Wraca spojrzeniem, w napiętym oczekiwaniu, do ochroniarza. Ze zniecierpliwieniem opiera się o ścianę. Nie będzie się musiał przejmować możliwością, że wciąż trzyma go na linii swojego wzroku, jak już przejdzie przez tego pieprzonego Cerbera. Idź, zrób coś z tym. Zanim ktoś zacznie wątpić w zajebistą reputację tego miejsca.
Satō Kisara and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.