Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
First topic message reminder :
Wiosenne ciemności ścielą się po ciałach cienką, atłasową płachtą. Przychodzą jak przyjemne, drogie dla człowieka odzienie, które nie tylko wygodą, ale kładzie się na i w sylwetkach obietnicą potrzebnego odpoczynku. Pierwsze drgnięcia powiek, pierwsze pomruki snu. Intrygujące. Nigdy nie przyglądał się opisywanemu przejściu; tej skromnie uchylonej bramie pomiędzy jawą a snem. Czemuś, co pozwala do świadomości wedrzeć się przy jedynie liźnięciu jaźni śniącego. Jesteś wtedy powidokiem pod jego powiekami, kolorowym maźnięciem pędzla bądź wspomnieniem wyłonionym z granic pamięci. Jesteś sprytnym lisem, który machnięciem ogona pozostawia za sobą rudawą smugę bądź, gorzej, szczurem o ogonie zwijającym się wkoło zgrabnej łydki ofiary. Albo niezgranej, albo nie ofiary. Bo pierwsze nawiedzone przez niego osoby były przypadkowe. Jak te twarze bez znaczenia, co po ulicach mija się wzrokiem jedynie sekundę na nich zawieszonym. Wpełzał w ich sny niczym gad, co swą wilgocią kładzie się na klatkach piersiowych i jadem znaczny odsłonięte podgardla. To chyba one, tętniące życiem aorty, podczas tychże nocy zdawały się dudnić największą gamą emocji. Bo choć serce przyjemnie uśpione, wepchnięte w materac jak ten kamień upadający na dno jeziora, to jednak wiedziało. Przestraszone, płoche niczym u spłoszonej w lesie łani. Pod paluszkami muskającymi żyły, pulsował ciepły niepokój. Ten sam, który za dnia porwałby ciało do ucieczki, tak teraz bez władzy, samotny, wraz ze świadomością szedł dalej — ku snom.
Trudno opisać uczucie, i to cielesne, i nie, które towarzyszy duszy wędrującej pomiędzy snami. Jest jak rozlana na blacie kawa, która w wolnych, rytmicznych ruchach kapie ku ziemi; jak ten właśnie gadzi jad, który sączy się z ostrych niczym igiełki kłów. Uśmiecha się. Kącik ust samoistnie wędruje wyżej, by zaraz drugi, jakby imitując ruch wcześniejszego, uniósł się. Wargi nawilżone zostają szybkim ruchem języka, którego wilgoć ścieli się na skórze, gdy śliniaki kładą na zębach dziwne, niewytłumaczalne pożądanie. Nie wie, czy współdzieli głód z pozostałymi duszami, bo u niego, i ma cichą nadzieję, że tylko u niego, wnikanie w sny jest jak zaspokajanie czegoś — czegoś, co podobne kojeniu rwącego żołądek łaknienia — wyższego. Potrzeby znanej umarłym, bo tylko oni tęsknią ku życiu, ku prawdziwszemu istnieniu niż tej egzystencji na wpół ludzkiej, na wpół demonicznej.
W tej formie demona kocha się bardziej, niż w prawdziwszym sobie. Tak myśli. Może dlatego, że widząc śniących szuka ich prawdziwszego “ja”. Momentów, w których twarze obdzierane są z cynizmu, ironii, pozostałych ufortyfikowań, by pozostać bezbronnymi. Widzi, jak zanurzają się w gęstej ciemności. Zimnej i bezbolesnej. A gdy tylko sen uchyli swe parawany, do śniętych ciał jak do wodopoju podchodzą inni. Inni — zespolone z przestrachów, ale i najwspanialszych marzeń duchy, które żerują. Karmią się ludźmi i ich marzeniami, czerpią, wyżerają. A gdy noc staje się cięższą, wpełzają głębiej. Przemieszczają się eterycznymi labiryntami snów i marzeń, głodne jak świeżego mięsa, szarpią uśpione za dnia emocje. Nie zawsze je wypędza, bo są przecież jednym i tym samym. Nocnym pasożytem, które szuka niczego więcej a ludzkiego towarzystwa. Mimo to dzisiaj miało być inaczej.
Uśmiech jak ta iskra gaśnie, gdy w trywialnej potrzebie zabawy, bo przecież zawsze o to chodziło — o grę, przemieszcza się ku śnie. Tym jeszcze nie do końca powstałym a mieszającym majaki z rzeczywistością. Moment, który lubił najbardziej. Moment, gdzie ciało już bez władzy, to wciąż czujące całym sobą. Wzdycha cicho, gdy bezdźwięcznymi krokami podchodzi o łóżka. Nie zna tego miejsca i wydaje mu się, że i przestrzeń jest inna. Nie jego. Bez śladu po ich dawnej znajomości a fakt ten uwiera bardziej, niż powinien. Przez względnie stoicką twarz przepełza grymas niezadowolenia, bo ktoś o nim zdaje się, że zapomniał. Odchodzi od materaca. Na krótką chwilę stając się plamą pod śniętymi powiekami, i krokiem ni to uważnym, ni pobieżnym, przemieszcza się po pokoju. Podirytowane powietrze ucieka spomiędzy rozchylonych ust, gdy dłonie — a raczej ich niematerialna forma — próbują sięgnąć zdjęcia. Od tak rzuconego na blat drewnianego stołu, ale wciąż, to zdjęcie a zdjęcie niczym innym jak próbą uwiecznienia czegoś w pamięci. Czyli jednak. Hoduje przeszłość w formie pozostawianych po niej pamiątek, więc powinien, gdzieś tutaj powinien schować i jego.
— Błąd, Setsurō — mówi do siebie cicho, ale spokojnie, choć na brwiach pląsa zdenerwowanie. To, które — a Yōzei wiedziałby to już przy pierwszym ruchu oczu – z miejsca przeistoczyć się może w wyższą formę złości. Wciąż stoicką i może ukrytą pod krzywym uśmiechem, ale niebezpieczną w podobie do ostrza, które znikąd pojawia się na twojej krtani. Język ponownie wpełza na wargi, ale jest to ruch zgoła inny. Przejściowy, gniewny. Mimo to sensoryka albo też fantomowe poczucie wilgoci na ustach, przywraca świadomość celu. Nie po to przyszedł, by rozliczać go z pamięci. Ale, być może?
Wraca do ciała, które ułożone w nieświadomym śnie niczym chronione przez matkę szczenię. Kuca, by jego forma — forma ducha, w której skóra poszarpana, malowana pogryzieniami i krwią stale bryzgającą ziemię — przeistoczyła się w senną jego wersję. Podobną realnemu ciału, choć odzianą w luźniejsze, młodzieżowe cichy. Głęboki wdech przy powiekach opadających na gałki oczne, gdy za sprawą jednej zachcianki jak wspomniany już gad wpełza do snu mężczyzny. I czuje jak ciało jego staje się kroplą, zaraz też powietrzem, i z nieopisywalną przyjemnością jak bluszcz oplatający fasadę, tak i on przywiera do obcych myśli. Na nowo uśmiecha się, by śnienie przenieść gdzieś dalej. W przeszłość. Do jego, Setsurō, pokoju sprzed lat, gdzie świat nie mordem a groził co najwyżej kumpelską bójką; gdzie gra wciąż była grą a konsekwencje zabaw krzykiem rozwścieczonych matek i ojców. Melancholia oraz nostalgia i na sercu samego Ryomy wygrywają smutną melodię, ale nie ma nic przeciwko smętom, jeśli te towarzyszą zamierzonemu celowi. I on młodnieje. Staje się swoją kopią, która w twarz wpisane ma przeżytych osiemnaście, dziewiętnaście lat. Włosy ma więc wciąż długie, gładkie, ale ciało lżejsze i mniej pchnięte fizycznymi treningami. Tylko oczy te same, nieco wrogie, skoczne, żłobione chęcią wygranej. Zawsze tej samej.
Więc jak ten młodociany demon, bo wciąż demonem pozostaje, nie wiedzieć kiedy nogi układa po dwóch stronach jego ciała i nachylając się tuż nad prawym drugiego chłopca uchem, kiedy kosmyki włosów gładzą tamtego policzki, mówi:
— Setsu, budzimy się — Drga na słowach ogniste rozbawienie, które zawszeć można w szepcie i tylko szepcie. Gorącu głosu towarzyszą rozcapierzone na piersi śniącego palce, które niczym innym a rozgrzanym metalem zostawiającym na skórze znak własności. Jak u zagubionego bydlęcia, bo każdemu zdarza się odejść od stada, ale on je przecież znajdzie. Każdego, kto nieświadomie zboczył ze ścieżki, z dala od jego spojrzenia i uważności. — Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Całkiem nie fair.
24 maja 2037 roku
godz. 00:31
godz. 00:31
Wiosenne ciemności ścielą się po ciałach cienką, atłasową płachtą. Przychodzą jak przyjemne, drogie dla człowieka odzienie, które nie tylko wygodą, ale kładzie się na i w sylwetkach obietnicą potrzebnego odpoczynku. Pierwsze drgnięcia powiek, pierwsze pomruki snu. Intrygujące. Nigdy nie przyglądał się opisywanemu przejściu; tej skromnie uchylonej bramie pomiędzy jawą a snem. Czemuś, co pozwala do świadomości wedrzeć się przy jedynie liźnięciu jaźni śniącego. Jesteś wtedy powidokiem pod jego powiekami, kolorowym maźnięciem pędzla bądź wspomnieniem wyłonionym z granic pamięci. Jesteś sprytnym lisem, który machnięciem ogona pozostawia za sobą rudawą smugę bądź, gorzej, szczurem o ogonie zwijającym się wkoło zgrabnej łydki ofiary. Albo niezgranej, albo nie ofiary. Bo pierwsze nawiedzone przez niego osoby były przypadkowe. Jak te twarze bez znaczenia, co po ulicach mija się wzrokiem jedynie sekundę na nich zawieszonym. Wpełzał w ich sny niczym gad, co swą wilgocią kładzie się na klatkach piersiowych i jadem znaczny odsłonięte podgardla. To chyba one, tętniące życiem aorty, podczas tychże nocy zdawały się dudnić największą gamą emocji. Bo choć serce przyjemnie uśpione, wepchnięte w materac jak ten kamień upadający na dno jeziora, to jednak wiedziało. Przestraszone, płoche niczym u spłoszonej w lesie łani. Pod paluszkami muskającymi żyły, pulsował ciepły niepokój. Ten sam, który za dnia porwałby ciało do ucieczki, tak teraz bez władzy, samotny, wraz ze świadomością szedł dalej — ku snom.
Trudno opisać uczucie, i to cielesne, i nie, które towarzyszy duszy wędrującej pomiędzy snami. Jest jak rozlana na blacie kawa, która w wolnych, rytmicznych ruchach kapie ku ziemi; jak ten właśnie gadzi jad, który sączy się z ostrych niczym igiełki kłów. Uśmiecha się. Kącik ust samoistnie wędruje wyżej, by zaraz drugi, jakby imitując ruch wcześniejszego, uniósł się. Wargi nawilżone zostają szybkim ruchem języka, którego wilgoć ścieli się na skórze, gdy śliniaki kładą na zębach dziwne, niewytłumaczalne pożądanie. Nie wie, czy współdzieli głód z pozostałymi duszami, bo u niego, i ma cichą nadzieję, że tylko u niego, wnikanie w sny jest jak zaspokajanie czegoś — czegoś, co podobne kojeniu rwącego żołądek łaknienia — wyższego. Potrzeby znanej umarłym, bo tylko oni tęsknią ku życiu, ku prawdziwszemu istnieniu niż tej egzystencji na wpół ludzkiej, na wpół demonicznej.
W tej formie demona kocha się bardziej, niż w prawdziwszym sobie. Tak myśli. Może dlatego, że widząc śniących szuka ich prawdziwszego “ja”. Momentów, w których twarze obdzierane są z cynizmu, ironii, pozostałych ufortyfikowań, by pozostać bezbronnymi. Widzi, jak zanurzają się w gęstej ciemności. Zimnej i bezbolesnej. A gdy tylko sen uchyli swe parawany, do śniętych ciał jak do wodopoju podchodzą inni. Inni — zespolone z przestrachów, ale i najwspanialszych marzeń duchy, które żerują. Karmią się ludźmi i ich marzeniami, czerpią, wyżerają. A gdy noc staje się cięższą, wpełzają głębiej. Przemieszczają się eterycznymi labiryntami snów i marzeń, głodne jak świeżego mięsa, szarpią uśpione za dnia emocje. Nie zawsze je wypędza, bo są przecież jednym i tym samym. Nocnym pasożytem, które szuka niczego więcej a ludzkiego towarzystwa. Mimo to dzisiaj miało być inaczej.
Uśmiech jak ta iskra gaśnie, gdy w trywialnej potrzebie zabawy, bo przecież zawsze o to chodziło — o grę, przemieszcza się ku śnie. Tym jeszcze nie do końca powstałym a mieszającym majaki z rzeczywistością. Moment, który lubił najbardziej. Moment, gdzie ciało już bez władzy, to wciąż czujące całym sobą. Wzdycha cicho, gdy bezdźwięcznymi krokami podchodzi o łóżka. Nie zna tego miejsca i wydaje mu się, że i przestrzeń jest inna. Nie jego. Bez śladu po ich dawnej znajomości a fakt ten uwiera bardziej, niż powinien. Przez względnie stoicką twarz przepełza grymas niezadowolenia, bo ktoś o nim zdaje się, że zapomniał. Odchodzi od materaca. Na krótką chwilę stając się plamą pod śniętymi powiekami, i krokiem ni to uważnym, ni pobieżnym, przemieszcza się po pokoju. Podirytowane powietrze ucieka spomiędzy rozchylonych ust, gdy dłonie — a raczej ich niematerialna forma — próbują sięgnąć zdjęcia. Od tak rzuconego na blat drewnianego stołu, ale wciąż, to zdjęcie a zdjęcie niczym innym jak próbą uwiecznienia czegoś w pamięci. Czyli jednak. Hoduje przeszłość w formie pozostawianych po niej pamiątek, więc powinien, gdzieś tutaj powinien schować i jego.
— Błąd, Setsurō — mówi do siebie cicho, ale spokojnie, choć na brwiach pląsa zdenerwowanie. To, które — a Yōzei wiedziałby to już przy pierwszym ruchu oczu – z miejsca przeistoczyć się może w wyższą formę złości. Wciąż stoicką i może ukrytą pod krzywym uśmiechem, ale niebezpieczną w podobie do ostrza, które znikąd pojawia się na twojej krtani. Język ponownie wpełza na wargi, ale jest to ruch zgoła inny. Przejściowy, gniewny. Mimo to sensoryka albo też fantomowe poczucie wilgoci na ustach, przywraca świadomość celu. Nie po to przyszedł, by rozliczać go z pamięci. Ale, być może?
Wraca do ciała, które ułożone w nieświadomym śnie niczym chronione przez matkę szczenię. Kuca, by jego forma — forma ducha, w której skóra poszarpana, malowana pogryzieniami i krwią stale bryzgającą ziemię — przeistoczyła się w senną jego wersję. Podobną realnemu ciału, choć odzianą w luźniejsze, młodzieżowe cichy. Głęboki wdech przy powiekach opadających na gałki oczne, gdy za sprawą jednej zachcianki jak wspomniany już gad wpełza do snu mężczyzny. I czuje jak ciało jego staje się kroplą, zaraz też powietrzem, i z nieopisywalną przyjemnością jak bluszcz oplatający fasadę, tak i on przywiera do obcych myśli. Na nowo uśmiecha się, by śnienie przenieść gdzieś dalej. W przeszłość. Do jego, Setsurō, pokoju sprzed lat, gdzie świat nie mordem a groził co najwyżej kumpelską bójką; gdzie gra wciąż była grą a konsekwencje zabaw krzykiem rozwścieczonych matek i ojców. Melancholia oraz nostalgia i na sercu samego Ryomy wygrywają smutną melodię, ale nie ma nic przeciwko smętom, jeśli te towarzyszą zamierzonemu celowi. I on młodnieje. Staje się swoją kopią, która w twarz wpisane ma przeżytych osiemnaście, dziewiętnaście lat. Włosy ma więc wciąż długie, gładkie, ale ciało lżejsze i mniej pchnięte fizycznymi treningami. Tylko oczy te same, nieco wrogie, skoczne, żłobione chęcią wygranej. Zawsze tej samej.
Więc jak ten młodociany demon, bo wciąż demonem pozostaje, nie wiedzieć kiedy nogi układa po dwóch stronach jego ciała i nachylając się tuż nad prawym drugiego chłopca uchem, kiedy kosmyki włosów gładzą tamtego policzki, mówi:
— Setsu, budzimy się — Drga na słowach ogniste rozbawienie, które zawszeć można w szepcie i tylko szepcie. Gorącu głosu towarzyszą rozcapierzone na piersi śniącego palce, które niczym innym a rozgrzanym metalem zostawiającym na skórze znak własności. Jak u zagubionego bydlęcia, bo każdemu zdarza się odejść od stada, ale on je przecież znajdzie. Każdego, kto nieświadomie zboczył ze ścieżki, z dala od jego spojrzenia i uważności. — Dlaczego pozwoliłeś mi umrzeć? Całkiem nie fair.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Saga-Genji Shizuru and Yōzei-Genji Setsurō szaleją za tym postem.
Klub zaokrągla się w kształtach, które rozmazane kolorem mrugających w tle świateł, przyciągają ich jak ćmy do jarzeniówki. A oni piękni w swoim zagubieniu, bo wszyscy ustawieni pod obłość muzyki, która wpierw rwie mięśniami, by dopiero w drugiej kolejności sięgnąć głowy. Rozum więc zatraca się w przyjemnym rozmemłaniu; tym samym, które w momentach lżejszego życia przychodzi samo, gdzie aktualnie — stety, niestety — wywołało je zapomnienie. Jedno z tych zapomnień, których szuka się w alkoholu i narkotykach, ale też seksie, czy innych czynnościach chwytających z początku sprane życiem ciała. Widzi ich wszystkich jak rozmazane na płótnie plamy. Jeszcze niewyraźne, by zaraz stanęły się ciekawszymi za sprawą detali. Im jednak nie poświęca większej uwagi, bo fizjonomia przypadków jest nieistotną. Nie na tyle, by wyrzucił z pamięci miękką, bo złagodzoną przez dragi, twarz tamtego. Klnie pod nosem, przełyka kolejny haust drinka a jest to jeden z większych haustów. Pali przełyk, bo ciało wciąż trzeźwe. Za trzeźwe jak na zebranych wkoło, ale to nie szkodzi. Przechodzi między nimi jak mało ważny bohater i, jeśli spojrzeć by na sytuację z boku, tymże jest. Cieniem w tle rozgrywających się na parkiecie historii, gdy jego własna znalazła moment oddechu. Przerwę.
Nie przepadał i wciąż nie przepada za tymi grami, które gnane są nie jego regułami. Jasne, może w nich uczestniczyć, ale będzie to zabawa miałka, prowadzona z czystej uprzejmości. Czasami jednak zapiera się w sobie i machnięciem dłoni, jednym słowem a krańcem zdania, odmówi gry. Dziwne? Dziwne, ale w dziwności zachowania mające całkiem konkretne źródło. Choć lubi polować i palcami sięgać tam, gdzie sięgać się nie powinno — ku grdyce wolno poruszającej się na wnętrzu dłoni, ku głębokości gardła — to czasami, dla własnej przyjemności, odsunie się na bok, na moment przeistoczy w mysz, która nie tylko ucieknie ostrym kłom kota, ale i schowa się tak, by nieudolnie wystawić ku niemu ogon. Znajdź mnie. Znajdź mnie, ale mnie nie szukaj. Znajdź mnie tak, jak znajduje się miłość życia, przypadkiem. Od niechcenia wpadnij na ciało, którego przecież nie chcesz i podskórnie nienawidzisz, ale gdybyś mógł, to wszedłbyś w nie tak, jak wchodzi się w najdroższe atłasy.
Koniuszek języka zapiera się na podniebieniu, kiedy kły luźno osiadają na dolnej linii zębów. Znowu jest w trybie czekania, kiedy stojąc przy barze, biodrami oparty o kontuar, łowczym spojrzeniem i tą dłonią zaciśniętą na krawędzi blatu, mierzy zebranych. Plamy, nie tańczących. Ile powinien czekać? Na któregokolwiek z nich. I zastanawia się, czy wpierw wpadnie mu w ramiona zabawka, czy praca. Sam nie potrafi zdecydować, ku któremu na początku wyciągnąć chciwe dłonie. A palce przecież drżą z niecierpliwością. Nawet te, które zaparte na szkle powinny zachować względną delikatność.
Nie musi decydować, w końcu nie jest to jego gra. Odpowiedź, następny etap przychodzi sam, kiedy z już zawieszonym słowem ku obcej blondynce — zaczyna mu się nudzić — łapie wynurzającą się z głębi cienia sylwetkę Takero. Już? Nie może powstrzymać drgnięcia ust, zalążka zadowolonego uśmiechu, który wraz z alkoholem spływa w głąb gardła. Nie spuszcza z niego wzroku, kiedy mężczyzna krokiem chwiejnym, ale w stabilności charakterystycznej pijanym, zbliża się do jego ciała. Zastanawiał się, czy przyjdzie; czy podąży za tropem od tak rzuconym i ciekawością jak nienapitą pijawką wpije się w jego osobę. I znowu fala ciepłego zwycięstwa rozogni klatkę piersiową, kiedy wygodniej oparze się o blat, przesuwając się jednak po jego krawędzi dalej, ku ścianie.
— Zastanawiałem się, który z was pierwszy mnie znajdzie — mówi cicho, w głąb pitego drinka, kiedy kręgosłup wychyla się delikatnie do tyłu a on znad krawędzi szkła ciepłym, ale w ogniu złym wzrokiem przesunie się po lisiej sylwetce mężczyzny. Pozbawiony towarzystwa przypomina samotną gałąź, lichą i już złamaną w pół, bo dłonie drżące adrenaliną nocy; bo spojrzenie (spojrzenie i ciało) niezaspokojone. Ryoma odwraca od niego wzrok w szybkim, rozbawionym popłochu, ale tym, który nie tyle ma sygnalizować chęć pogoni a raczej rzucić w sytuację pytająca nutę. Wraz z nim po barkach biegnie dreszcz ekscytacji i czuje, jak tenże spływa wzdłuż klatki piersiowej i dalej, w pachwiny, przez biodra, a całość żarzącej się zabawy zmusza go do przestąpienia z nogi na nogę.
— Kirai nigdy nie była dobrą łowczynią–
Idiota
— Twój brat. Nadal jest w Shingetsu?
Pytanie przerywa tamtego rozmycie i wnet z akwareli jego ciało ciosa się dłutem rzeźbiarza. Prostuje, wyciąga ku górze, by nogę zaraz zaprzeć w tyle, ku ucieczce, ale jest szybszy. Nie gestem a negocjacją, która zaraz wpływa spomiędzy ust, miesza się z głośnością klubu. I tak nie uciekniesz
Ze szczeniętami jest tak, że nie znajdują się same. Ich łapki jak u młodego Bambiego chwiejne a skojarzenie na tyle wydaje się rozczulającym, że parska rozbawionym ku szybko pędzącym myślom. Knykcie, choć gotowe były do zetknięcia się z kantem szczęki Takero, pozostają wciąż gładkie, nienaruszone. Nie przepada za niepotrzebną agresją, nie w miejscach publicznych, czy też w ogóle — docenia prostotę mocnych słów i jeszcze silniejszych argumentów. Bo człowiek nie boi się bólu, boi się jego wyobrażenia. Dlatego nie serwuje rozmówcom napiętych agresją tkanek a jedynie ich wizualizację. Słodką a przerażającą obietnicę naruszanych a kruchych kości. Jedni nieruchomieją. Inni zaintrygowani przylegają bliżej. Mimo to zeszło mu na rozmowie dłużej, niż zakładał. Takero był na wpół nieprzytomny, trochę nielogiczny, ale rozkojarzenie przypisywał narkotykom (zapewne tym samym, którego jego ciało pchnęły dalej, ku obcym dotykom). Język z podniebienia przenosi się na górną linię zębów.
Szczeniaki są też nieuważne. Pokraczne, ale przecież to w ich pokraczności odnajduje się złoża słodkości. Duże oczy, oklapnięte uszy, ciche, niezadowolone piski, kiedy podnoszone ku górze, skomlą. I choć szuka tego skomlenia już dłuższą chwilę — nie pół godziny, może kwadrans (plan klubu już zna, ludzi zdążył skojarzyć) — pisk ginie w łomocie wzmożonej muzyki. Załatwiwszy jednak jedną sprawę, nie denerwuje się kolejną. Ma czas. Ma czas i cierpliwość.
Pierwsze skomlenie jest jak wabik w ciemnicach oceanicznych wód. Na parkiecie zamieszanie, jedno z wielu, zlewające się z pozostałymi częściami klubu, które do środka ściąga jednego z ochroniarzy. Mam cię. Myśl jak igiełka wszczepia się z ekscytacją w serce a on policzkiem niemalże przylega do uniesionego ramienia. Kiwa głową, dopija drinka, odstawia go na przypadkowym blacie.
Przestrzeń VIP-ów to małe salki, ale pozamykane przez ciężkie, częściowo wygłuszone zasłony. Nie wie, że wchodzi przed nim. Po prostu, jak ta rybka w oceanie zwabiona światłem, tak on ku otwartym drzwiom. Z kieszeni wyłuskuje plastikową kartę z czytnikiem, ale jest niepotrzebną, gdy ochrona na krótki moment gubi się w tłumie. Wracając. Wewnątrz małe salki i bar zdecydowanie mniej okupowany przez gości. Stukot muzyki obijający się o ściany i przestrzeń — trzy podłużne korytarze — bardziej przypominająca restaurację niż klub sam w sobie.
Sylwetki są tutaj wolniejsze, skupione. Ku paru z nim kiwa głową, kiedy zamieszani interesami, brną przez puste, za puste jak na kluby, korytarze. (Każdy z korytarzy posiada wgłębienia, te przedzielone zwisającymi z sufitów kotarami; ciężkimi, kradnącymi dźwięki materiałami).
— No proszę, wciąż kurwa dychasz — wita go głos zza pleców, gdy długie, splecione w warkocz włosy lokalnej członkini prawicowej partii, Eleny, kobieta przemieszcza z pleców na ramię; palce jej kładą się na męskim przedramieniu, na co wpierw reaguje zdziwieniem, by zaraz uśmiechnąć się rozbawionym. Zanim odpowie, usłyszy: — Sam?
Wzrok skacze z kobiecego ramienia tuż za nie.
— Już nie. — Naprędce wypowiedziane słowa, by zaraz wrócić ku niej uwagę: — Później cię znajdę a teraz przepraszam.
I mijając jej napiętą jak atmosfera sylwetkę, idzie ku konkretniejszemu celowi. A cel ten rozmazany jak Takero, chociaż ciekawszy, czulszy, właśnie kładący plecy na jednej z gładkich ścian. Zmęczony? Ciężki oddech Setsurō niemalże rysuje się białą parą tuż koło ust a on by tę najchętniej połknął rosnącą w podgardlu chciwością. A więc miał rację.
— Jebani Minamoto — szepce pod nosem, kiedy podchodzi do niego po raz kolejny, tym razem bliżej, ramieniem zapierając się o ścianę tuż koło jego ciała, spojrzeniem chwytając rozmyty narkotykami profil. Palce ręki ułożonej tuż przy graficie farby, chwytają go w talii, przyciągają bliżej, kiedy jak ten pies znajdujący właściciela, układa na ramieniu Yōzei ciężar podbródka, drugą dłonią ni to od niechcenia, ni z czystej potrzeby poczucia tamtego ciała, pogładzić go po policzku, zarysować krzywiznę szczęki, po czym opaść ręką w kieszeń własnych spodni. — Lepiej? — pyta ze śmiechem wchodzącym w szept, by zaraz, wciąż znajdując oparcie w ramieniu, wzrokiem przeskoczyć ku wyłaniającym się znikąd sylwetkom. — To za kim węszymy?
Nie przepadał i wciąż nie przepada za tymi grami, które gnane są nie jego regułami. Jasne, może w nich uczestniczyć, ale będzie to zabawa miałka, prowadzona z czystej uprzejmości. Czasami jednak zapiera się w sobie i machnięciem dłoni, jednym słowem a krańcem zdania, odmówi gry. Dziwne? Dziwne, ale w dziwności zachowania mające całkiem konkretne źródło. Choć lubi polować i palcami sięgać tam, gdzie sięgać się nie powinno — ku grdyce wolno poruszającej się na wnętrzu dłoni, ku głębokości gardła — to czasami, dla własnej przyjemności, odsunie się na bok, na moment przeistoczy w mysz, która nie tylko ucieknie ostrym kłom kota, ale i schowa się tak, by nieudolnie wystawić ku niemu ogon. Znajdź mnie. Znajdź mnie, ale mnie nie szukaj. Znajdź mnie tak, jak znajduje się miłość życia, przypadkiem. Od niechcenia wpadnij na ciało, którego przecież nie chcesz i podskórnie nienawidzisz, ale gdybyś mógł, to wszedłbyś w nie tak, jak wchodzi się w najdroższe atłasy.
Koniuszek języka zapiera się na podniebieniu, kiedy kły luźno osiadają na dolnej linii zębów. Znowu jest w trybie czekania, kiedy stojąc przy barze, biodrami oparty o kontuar, łowczym spojrzeniem i tą dłonią zaciśniętą na krawędzi blatu, mierzy zebranych. Plamy, nie tańczących. Ile powinien czekać? Na któregokolwiek z nich. I zastanawia się, czy wpierw wpadnie mu w ramiona zabawka, czy praca. Sam nie potrafi zdecydować, ku któremu na początku wyciągnąć chciwe dłonie. A palce przecież drżą z niecierpliwością. Nawet te, które zaparte na szkle powinny zachować względną delikatność.
Nie musi decydować, w końcu nie jest to jego gra. Odpowiedź, następny etap przychodzi sam, kiedy z już zawieszonym słowem ku obcej blondynce — zaczyna mu się nudzić — łapie wynurzającą się z głębi cienia sylwetkę Takero. Już? Nie może powstrzymać drgnięcia ust, zalążka zadowolonego uśmiechu, który wraz z alkoholem spływa w głąb gardła. Nie spuszcza z niego wzroku, kiedy mężczyzna krokiem chwiejnym, ale w stabilności charakterystycznej pijanym, zbliża się do jego ciała. Zastanawiał się, czy przyjdzie; czy podąży za tropem od tak rzuconym i ciekawością jak nienapitą pijawką wpije się w jego osobę. I znowu fala ciepłego zwycięstwa rozogni klatkę piersiową, kiedy wygodniej oparze się o blat, przesuwając się jednak po jego krawędzi dalej, ku ścianie.
— Zastanawiałem się, który z was pierwszy mnie znajdzie — mówi cicho, w głąb pitego drinka, kiedy kręgosłup wychyla się delikatnie do tyłu a on znad krawędzi szkła ciepłym, ale w ogniu złym wzrokiem przesunie się po lisiej sylwetce mężczyzny. Pozbawiony towarzystwa przypomina samotną gałąź, lichą i już złamaną w pół, bo dłonie drżące adrenaliną nocy; bo spojrzenie (spojrzenie i ciało) niezaspokojone. Ryoma odwraca od niego wzrok w szybkim, rozbawionym popłochu, ale tym, który nie tyle ma sygnalizować chęć pogoni a raczej rzucić w sytuację pytająca nutę. Wraz z nim po barkach biegnie dreszcz ekscytacji i czuje, jak tenże spływa wzdłuż klatki piersiowej i dalej, w pachwiny, przez biodra, a całość żarzącej się zabawy zmusza go do przestąpienia z nogi na nogę.
— Kirai nigdy nie była dobrą łowczynią–
Idiota
— Twój brat. Nadal jest w Shingetsu?
Pytanie przerywa tamtego rozmycie i wnet z akwareli jego ciało ciosa się dłutem rzeźbiarza. Prostuje, wyciąga ku górze, by nogę zaraz zaprzeć w tyle, ku ucieczce, ale jest szybszy. Nie gestem a negocjacją, która zaraz wpływa spomiędzy ust, miesza się z głośnością klubu. I tak nie uciekniesz
Ze szczeniętami jest tak, że nie znajdują się same. Ich łapki jak u młodego Bambiego chwiejne a skojarzenie na tyle wydaje się rozczulającym, że parska rozbawionym ku szybko pędzącym myślom. Knykcie, choć gotowe były do zetknięcia się z kantem szczęki Takero, pozostają wciąż gładkie, nienaruszone. Nie przepada za niepotrzebną agresją, nie w miejscach publicznych, czy też w ogóle — docenia prostotę mocnych słów i jeszcze silniejszych argumentów. Bo człowiek nie boi się bólu, boi się jego wyobrażenia. Dlatego nie serwuje rozmówcom napiętych agresją tkanek a jedynie ich wizualizację. Słodką a przerażającą obietnicę naruszanych a kruchych kości. Jedni nieruchomieją. Inni zaintrygowani przylegają bliżej. Mimo to zeszło mu na rozmowie dłużej, niż zakładał. Takero był na wpół nieprzytomny, trochę nielogiczny, ale rozkojarzenie przypisywał narkotykom (zapewne tym samym, którego jego ciało pchnęły dalej, ku obcym dotykom). Język z podniebienia przenosi się na górną linię zębów.
Szczeniaki są też nieuważne. Pokraczne, ale przecież to w ich pokraczności odnajduje się złoża słodkości. Duże oczy, oklapnięte uszy, ciche, niezadowolone piski, kiedy podnoszone ku górze, skomlą. I choć szuka tego skomlenia już dłuższą chwilę — nie pół godziny, może kwadrans (plan klubu już zna, ludzi zdążył skojarzyć) — pisk ginie w łomocie wzmożonej muzyki. Załatwiwszy jednak jedną sprawę, nie denerwuje się kolejną. Ma czas. Ma czas i cierpliwość.
Pierwsze skomlenie jest jak wabik w ciemnicach oceanicznych wód. Na parkiecie zamieszanie, jedno z wielu, zlewające się z pozostałymi częściami klubu, które do środka ściąga jednego z ochroniarzy. Mam cię. Myśl jak igiełka wszczepia się z ekscytacją w serce a on policzkiem niemalże przylega do uniesionego ramienia. Kiwa głową, dopija drinka, odstawia go na przypadkowym blacie.
Przestrzeń VIP-ów to małe salki, ale pozamykane przez ciężkie, częściowo wygłuszone zasłony. Nie wie, że wchodzi przed nim. Po prostu, jak ta rybka w oceanie zwabiona światłem, tak on ku otwartym drzwiom. Z kieszeni wyłuskuje plastikową kartę z czytnikiem, ale jest niepotrzebną, gdy ochrona na krótki moment gubi się w tłumie. Wracając. Wewnątrz małe salki i bar zdecydowanie mniej okupowany przez gości. Stukot muzyki obijający się o ściany i przestrzeń — trzy podłużne korytarze — bardziej przypominająca restaurację niż klub sam w sobie.
Sylwetki są tutaj wolniejsze, skupione. Ku paru z nim kiwa głową, kiedy zamieszani interesami, brną przez puste, za puste jak na kluby, korytarze. (Każdy z korytarzy posiada wgłębienia, te przedzielone zwisającymi z sufitów kotarami; ciężkimi, kradnącymi dźwięki materiałami).
— No proszę, wciąż kurwa dychasz — wita go głos zza pleców, gdy długie, splecione w warkocz włosy lokalnej członkini prawicowej partii, Eleny, kobieta przemieszcza z pleców na ramię; palce jej kładą się na męskim przedramieniu, na co wpierw reaguje zdziwieniem, by zaraz uśmiechnąć się rozbawionym. Zanim odpowie, usłyszy: — Sam?
Wzrok skacze z kobiecego ramienia tuż za nie.
— Już nie. — Naprędce wypowiedziane słowa, by zaraz wrócić ku niej uwagę: — Później cię znajdę a teraz przepraszam.
I mijając jej napiętą jak atmosfera sylwetkę, idzie ku konkretniejszemu celowi. A cel ten rozmazany jak Takero, chociaż ciekawszy, czulszy, właśnie kładący plecy na jednej z gładkich ścian. Zmęczony? Ciężki oddech Setsurō niemalże rysuje się białą parą tuż koło ust a on by tę najchętniej połknął rosnącą w podgardlu chciwością. A więc miał rację.
— Jebani Minamoto — szepce pod nosem, kiedy podchodzi do niego po raz kolejny, tym razem bliżej, ramieniem zapierając się o ścianę tuż koło jego ciała, spojrzeniem chwytając rozmyty narkotykami profil. Palce ręki ułożonej tuż przy graficie farby, chwytają go w talii, przyciągają bliżej, kiedy jak ten pies znajdujący właściciela, układa na ramieniu Yōzei ciężar podbródka, drugą dłonią ni to od niechcenia, ni z czystej potrzeby poczucia tamtego ciała, pogładzić go po policzku, zarysować krzywiznę szczęki, po czym opaść ręką w kieszeń własnych spodni. — Lepiej? — pyta ze śmiechem wchodzącym w szept, by zaraz, wciąż znajdując oparcie w ramieniu, wzrokiem przeskoczyć ku wyłaniającym się znikąd sylwetkom. — To za kim węszymy?
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Satō Kisara ubóstwia ten post.
Dotknięcie nie powoduje w nim… żadnej reakcji; zdaje się go nie czuć, bo pozwala Ryomie przesunąć dłonią wzdłuż szczęki bez zaciśnięcia na niej zębów, co powinien zrobić. Tylko oddech – zamiast dać mu uciec z płuc – zamknie na czas tego w klatce piersiowej. Nie patrząc na mężczyznę, paznokciami wchodzi pod skórę ręki, którą obejmuje go w talii. Puść. Nie musi zwracać ku niemu spojrzenia, żeby wiedzieć, kto to – poznaje go po sposobie, w jaki kładzie dłonie na jego ciele. Bez ani jednej myśli związanej z tym, co robi; w odruchu, którego w ogóle nie powstrzymuje – jak na rzeczy, która jest jego własnością. Bezczelność, za którą powinien skrócić mu, znowu – o wiele za długą – smycz, czego… nie robi. Wręcz przeciwnie. Po danym przez siebie ostrzeżeniu przytula się plecami do jego ciała. Mięśnie ma jak we śnie, z tą różnicą, że odwrotnie, bo na zewnątrz zdaje się mieć nad nimi władzę, ale chociaż szuka wewnątrz siebie buntu przeciwko własnej bezczynności, nie znajduje go. Przez chwilę Ryoma może więc zrobić z nim, co chce. Przez chwilę nie musi robić z nim niczego.
— Suka.
Daje słowu w pełni zejść z ust – ograniczając się przy tym oczywiście do takiej wysokości głosu, która będzie wystarczająco niska, żeby nie usłyszał go ktokolwiek poza Bakinem – zanim wyjaśni, że nie, tym razem nie mówił o nim:
— Elena. — Wskazuje głową kobietę, która – nie zwracając już na nich uwagi – ledwo skończyła wymianę zdań z mężczyzną, zaczęła rozmowę z inną osobą. — Znasz ją osobiście czy to kontakt z Shingetsu? — Pauza, w trakcie której dostrzega jego spojrzenie swoim. — Nie patrz tak na mnie. Tak, wiem, że obojętne jej, czy robi to z ludźmi, czy z psami.
Mimo, że – zgodnie z treścią wypowiedzianego zdania – powinien zawrzeć w tonie jakiekolwiek emocje, nie ma ich w nim. W przeciwieństwie do każdego w jego otoczeniu, Setsurō temat działalności na scenie politycznej nic nie obchodzi – i robi wszystko, co może, żeby tak zostało. Jest tu, oczywiście, w związku z nią, ale z woli… cóż, nie wie, czy całego klanu, ale z całą pewnością samego Sagi. A Saga nie widzi problemu w tej kobiecie – czy, właściwie rzecz biorąc, nie widzi w niej jego rozwiązania, bo chociaż jej partia ma ponoć zawiązać koalicję z partią dzisiejszego celu Yōzeia, to Elena znajduje się na zupełnie innej pozycji niż on; zdołała wejść tak wysoko, że nie potrzebuje wsparcia Minamoto. Dalsza współpraca z klanem nie byłaby dla niej niczym innym jak zejściem w dół, bo ta hiena już ma w zasięgu swoich zębów państwo, w którym potomków cesarza zredukuje się do roli atrakcji dla obcokrajowców. Przerwaniem łańcucha nie ma zaś po co się zajmować od mocnego ogniwa, kiedy jest w nim słabe, za którym pójdą kolejne.
Skoro o nim mowa…
Wzrok Setsurō, idąc od człowieka do człowieka, zatrzymuje się na mężczyźnie, który, wychodząc z pokoju, wchodzi właśnie do korytarza, w jakim się znajdują. Źrenice rozszerzają się w oczach wraz z uderzeniem serca, zanim zwężą się w ciemności innego pomieszczenia, do którego ucieka przed jego spojrzeniem. Nie sam – z Bakinem, bo sama obecność Ryomy w tym miejscu wskazuje jego położenie jak snop światła. Siła, jakiej do tego używa, jest wręcz za duża; ma świadomość tego, jak mało w jego przypadku trzeba, żeby mógł go przewrócić, ale nie chce kusić losu. Za drzwiami od razu pcha go tak, żeby upadł na ziemię; zanim wstanie, już na nim siedzi. Łączy ze sobą jego ręce na plecach, chcąc je unieruchomić, jednak robi to tylko jedną dłonią – drugą obejmuje bowiem mężczyznę za szyję. Wygląda na to, że o wiele bardziej zależy mu na utrzymaniu tego uścisku, bo nie pozwala mu na żaden ruch głową. Pochyla się nad nim, przerzucając na niego ciężar własnego ciała.
— To nie jest twoja ulubiona pozycja, co? — mówi tak blisko jego ucha, że nie umie się powstrzymać przed ugryzieniem go. W porównaniu jednak ze swoim poprzednim zachowaniem, to robi już… delikatnie. Prowokuje go, bo, zamiast oddalić się ledwo je puści, zostaje przy nim, drżącym ze złości westchnieniem jeszcze bardziej zwracając uwagę na ślinę, którą zostawił na skórze. — Jak żadna, z której trzeba słuchać kogoś innego. — Czeka na rozkaz, ale ten, przynajmniej teraz, nie nadchodzi. — Tak myślałem.
Nie jest medium od dawna, jednak – ze względu na swoje pochodzenie – latami studiował nie tylko to, co widział, lecz również to, co było dla jego oczu niewidoczne. Nie żeby musiał to robić, żeby wiedzieć tak podstawową rzecz jak ta, że moc demona – zwłaszcza ledwo co zrodzonego ze śmierci człowieka – nie była pozbawiona ograniczeń, wśród których mogła występować między innymi konieczność utrzymania kontaktu wzrokowego z ofiarą. Póki co nie ma innej opcji niż założyć, że i dla niego stanowi to problem, skoro tylko możliwości użycia tego zmysłu go pozbawił. Oczywiście bierze pod uwagę fakt, że to Ryoma. To mogło być tylko kłamstwo, w jakie pozwolił mu uwierzyć, jednak coś musi być prawdą – i na razie prawdą dla Setsurō jest to, czego Bakin nie zdołał jeszcze obalić.
— A za kim? Za czym — dopiero teraz odpowiada na pytanie, jakie mu zadał. — Za powodem, dla którego tu jesteś. — Robi przerwę na oddech, ale intonacja zdania wskazuje, że wcale nie zaczął go z zamiarem skończenia na tym wyrazie; że uciął je w połowie. — Mam ci przyłożyć nóż do gardła, żebyś mi powiedział? Tak teraz będziemy ze sobą rozmawiać? Bo, wiesz, rozmowa działa w obu kierunkach.
Już otworzył usta, żeby zapytać go o to, co jeszcze odkłada się na gardle suchością, jakiej nie zmyje żadna dawka alkoholu, jednak udaje mu się je zamknąć, zanim to zrobi. Bo przecież jak będzie brzmieć? Bez względu na to, w jaki sposób to powie, on zawsze usłyszy w tym zazdrość, jak szczenięcia o inne szczenię w miocie, która… jest tam, więc nie umie zaprzeczyć jej istnieniu; nie teraz, nie w tym stanie i nie po tym, z jak absurdalną łagodnością się w stosunku do niego wcześniej zachował. Nie znajdzie w tym wszystkim, co ma w tym momencie w głowie, tonu, który nie byłby potwierdzeniem, więc nie mówi nic, zostawiając to… na później. Tak myśli, w głębi siebie mając nadzieję, że do tego czasu o tym zapomni.
Satō Kisara, Bakin Ryoma and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
— Elena z Shingetsu? — parska może trochę za głośno, kiedy szczękę wciąż zapiera na tamtego ramieniu. Raz jeszcze chwyta sylwetkę kobiety chciwym spojrzeniem, jakby ją całą na moment zabierał. (Ale to nieprawda. Polityczka cała w nowej rozmowie, odcięta, niemalże celowo odwracająca spojrzenie od jego osoby. Od zawsze go niejako ciekawiąca, ale na zdrową odległość za zwierzęcia zamkniętego w klatce. Jak więc zza klatki przygląda się jej spiętym łopatkom i nieco zbyt mocno naciągniętym mięśniom brzucha. Stres? Może. Może też zbyt wiele wypiła, a ciasnota sukienki zabiera ostatnie dechy). Dłoń mężczyzny mocniej chwyta to bardziej znane z ciał i niczym chłopiec sprzed lat zaciska zęby na dolnej wardze. W zatrzymanym zastanowieniu mieli wyplute przez Setsurō przekleństwo — w jego mniemaniu czułe przezwisko, przyjemną ksywę — i krótkim oddechem wraca do rzeczywistości sprzed; sprzed tego, co dzisiaj agresywne i dzielące ich światy ostrzem, niech będzie, tej pierdolonej katany. Miękkością policzka znaczy tamtego szczękę, na przekór, bo mocnym spojrzeniem osiadając na ramionach kobiety. Spolegliwość ciała mężczyzny przejmuje jak zdobytą dla siebie podporę, na której zostawia cały ciężar własnego torsu. Oddycha cicho i miarowo, ale wciąż wyczuwalnie, gdy ciepłotą powietrza osiada na małżowinie ucha Genji.
— Całkowicie nie. Była członkinią partii Kibō no Tō, teraz już Kokumin Minshu-tō. Połączyli się przeszło kilka lat temu, ale coś tam działa na boku. Nie ma największego poparcia, bo jednak pochodzenie, co nie znaczy, że brak jej kontaktów — kontynuuje cichym, ale konkretnym głosem, który nijak ma się do wcześniejszych, bardziej rozbawionych sylab. — Ta plota o psach, cios podwórkowy, ale niech im będzie, wyszła od jej byłego męża. — Krótkie cmoknięcie. — Chociaż cholera ją wie. Zawsze możesz sprawdzić... chociaż w twoim wypadku trudno określić, czy zrobi to z psem, czy człowiekiem.
Z nozdrzy ucieka zapomniany śmiech, kiedy odkleja ciało od drugiego. Nie na daleką odległość. Ot podbródek wznosi się ponad ramię Setsurō, by przy tym ruchu przyciągnąć go bliżej, agresywnie, powiekom (choć gest ten jest niezauważalny dla Genji) pozwolić osunąć się na połowę obłości gałek. Niespodziewanie dla samego siebie zakleszcza mocniej palce na pochwyconej talii, by z chrzęstem niskiego pomruku dodać:
— O nią ci chodzi? — Jeśli tak, to… — Mamy problem.
Nie zdąży rozwinąć myśli, kiedy wciąż skupiony na smukłej sylwetce kobiety, pchnięty i upuszczony zostanie dalej — w ciemność wąskiego, acz długiego pomieszczenia. Szok nakaże ciału spiąć się niemalże zwierzęco, kiedy zmarszczy brwi i burknie parę przekleństw (dosłownie parę; dwa po sobie, gdzie jedno z nich powtórzeniem poprzedniego; coś pomiędzy “jebana” i “pierdolona” oraz “suka”). Czasami żałował, że sam nie sięgał po cięższe dragi. Zazdrościł i porywczości, i siły korzeniami sięgającej chemii. Nie rozumie, ale też nie za bardzo stara się, kiedy raz tylko poruszy biodrami, odnajdzie lepsze ułożenie dla kości miednicy i w wyraźnej niewygodzie mruknie głośniej. Przez kręgosłup popędzi ostra iskra bólu, którą zagryzie wnętrzem policzka. Później znieruchomieje, oswoi się, pozwoli mięśniom opaść ku zimnej posadzce, aż w końcu rozluźni większość ciała. (Większość, bo dłonie wciąż schowane za plecami, klatka w łuku wygięta ku ziemi, szyja napięta).
Poruszy się raz jeszcze, gwałtowniej, nie tyle po to, by wyswobodzić zespojone ze sobą dłonie, ale…
— Jebać to — szepnie przy policzku opadającym na ziemię. Zmęczony, więc przymknie oczy i westchnie jak ten zawiedziony dzieckiem ojciec. Językiem zaznaczy dolną wargę, kiedy i mruknie wespół z niespodziewanym (na pewno?) ugryzieniem. — Rozumiem, że dragi, ale do kurwy, mógłbyś choć raz nie być aż tak skrajny — powie z powietrzem ciężko osiadłym na wysnutych słowach. Jak ten pies nie z obrożą, a szelkami uciskającymi łapy, poprawi łopatki. — Idioto, zaraz złamiesz mi kość krzyżową — szepnie jeszcze nieco tylko podirytowany, ale i niezaprzeczalnie ciekawy dalszych jego ruchów. Skoro chce, proszę bardzo. — Widzisz, Setsurō, potrzebowałem informacji od twojej zabawki. Takero, tak? Jego brat jest w Shingetsu i wie, gdzie pałęta się ten ich bezmyślny kundel, Cay. Tyle. — Głos ma suchy, informujący, podobny temu, który wcześniej wyplatał informacje o Elenie. — A, że przy okazji mogę i tobie zawęzić smycz, i Elenie połechtać ego, to co w tym złego? — Pozostawiona na skórze ślina pali przyjemną zaborczością. Jak kwas, który wolno, ale skutecznie wżera się w męską chciwość. Uśmiech, który przykryty półmrokiem pomieszczenia, w ciemności błyszczy potrzebą… zabawy? — Zadowolony? Puść.
— Całkowicie nie. Była członkinią partii Kibō no Tō, teraz już Kokumin Minshu-tō. Połączyli się przeszło kilka lat temu, ale coś tam działa na boku. Nie ma największego poparcia, bo jednak pochodzenie, co nie znaczy, że brak jej kontaktów — kontynuuje cichym, ale konkretnym głosem, który nijak ma się do wcześniejszych, bardziej rozbawionych sylab. — Ta plota o psach, cios podwórkowy, ale niech im będzie, wyszła od jej byłego męża. — Krótkie cmoknięcie. — Chociaż cholera ją wie. Zawsze możesz sprawdzić... chociaż w twoim wypadku trudno określić, czy zrobi to z psem, czy człowiekiem.
Z nozdrzy ucieka zapomniany śmiech, kiedy odkleja ciało od drugiego. Nie na daleką odległość. Ot podbródek wznosi się ponad ramię Setsurō, by przy tym ruchu przyciągnąć go bliżej, agresywnie, powiekom (choć gest ten jest niezauważalny dla Genji) pozwolić osunąć się na połowę obłości gałek. Niespodziewanie dla samego siebie zakleszcza mocniej palce na pochwyconej talii, by z chrzęstem niskiego pomruku dodać:
— O nią ci chodzi? — Jeśli tak, to… — Mamy problem.
Nie zdąży rozwinąć myśli, kiedy wciąż skupiony na smukłej sylwetce kobiety, pchnięty i upuszczony zostanie dalej — w ciemność wąskiego, acz długiego pomieszczenia. Szok nakaże ciału spiąć się niemalże zwierzęco, kiedy zmarszczy brwi i burknie parę przekleństw (dosłownie parę; dwa po sobie, gdzie jedno z nich powtórzeniem poprzedniego; coś pomiędzy “jebana” i “pierdolona” oraz “suka”). Czasami żałował, że sam nie sięgał po cięższe dragi. Zazdrościł i porywczości, i siły korzeniami sięgającej chemii. Nie rozumie, ale też nie za bardzo stara się, kiedy raz tylko poruszy biodrami, odnajdzie lepsze ułożenie dla kości miednicy i w wyraźnej niewygodzie mruknie głośniej. Przez kręgosłup popędzi ostra iskra bólu, którą zagryzie wnętrzem policzka. Później znieruchomieje, oswoi się, pozwoli mięśniom opaść ku zimnej posadzce, aż w końcu rozluźni większość ciała. (Większość, bo dłonie wciąż schowane za plecami, klatka w łuku wygięta ku ziemi, szyja napięta).
Poruszy się raz jeszcze, gwałtowniej, nie tyle po to, by wyswobodzić zespojone ze sobą dłonie, ale…
— Jebać to — szepnie przy policzku opadającym na ziemię. Zmęczony, więc przymknie oczy i westchnie jak ten zawiedziony dzieckiem ojciec. Językiem zaznaczy dolną wargę, kiedy i mruknie wespół z niespodziewanym (na pewno?) ugryzieniem. — Rozumiem, że dragi, ale do kurwy, mógłbyś choć raz nie być aż tak skrajny — powie z powietrzem ciężko osiadłym na wysnutych słowach. Jak ten pies nie z obrożą, a szelkami uciskającymi łapy, poprawi łopatki. — Idioto, zaraz złamiesz mi kość krzyżową — szepnie jeszcze nieco tylko podirytowany, ale i niezaprzeczalnie ciekawy dalszych jego ruchów. Skoro chce, proszę bardzo. — Widzisz, Setsurō, potrzebowałem informacji od twojej zabawki. Takero, tak? Jego brat jest w Shingetsu i wie, gdzie pałęta się ten ich bezmyślny kundel, Cay. Tyle. — Głos ma suchy, informujący, podobny temu, który wcześniej wyplatał informacje o Elenie. — A, że przy okazji mogę i tobie zawęzić smycz, i Elenie połechtać ego, to co w tym złego? — Pozostawiona na skórze ślina pali przyjemną zaborczością. Jak kwas, który wolno, ale skutecznie wżera się w męską chciwość. Uśmiech, który przykryty półmrokiem pomieszczenia, w ciemności błyszczy potrzebą… zabawy? — Zadowolony? Puść.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Nie wie, gdzie jest – gdzie są – i to nie z powodu ciemności, bo również teraz, kiedy wzrok dostosował się już do braku światła, wciąż nie jest w stanie stwierdzić przeznaczenia tego miejsca. Kogo to jednak obchodzi? Nie jego; nie w stanie, w jakim się znajduje. Po przejściu się spojrzeniem po pokoju, wraca nim więc od razu do obiektu swojego zainteresowania.
— Widzę — słowo tnie powietrze, jak ostrze na chwilę zmuszając go do zwiększenia odległości między nimi – ale nie fizycznej, bo tą sam zmniejsza, przytulając się do niego ciałem. — Zapomniałem już, że masz poczucie humoru. Dzięki, że mi o tym przypomniałeś. — Ton jego głosu łagodnieje – nie ze względu na ich bliskość, lecz dlatego, że wypowiedziane przez niego zdanie jest tak podobne tym, które mówił do niego lata temu, prowokując do ataku, przed jakim od początku nie miał zamiaru się bronić. W końcu to była tylko taka gra. — Tak uważasz? — szepcze, bo znów wargami – oddechem – jest przy jego uchu. — To bardzo ciekawe. I od jak dawna masz problem z określeniem tego?
Są swoimi przeciwieństwami, bo Setsurō zawsze bierze to, co chce, siłą, polegając na sobie, a on wręcz przeciwnie – zdaje się, że jego udział w osiągnięciu swojego celu ogranicza się do znalezienia osób, które zrobią to za niego. To na ich fundamencie buduje sieć pośredników, jakich może wykorzystać – w odpowiedniej chwili – do wykonania danego im przez niego zadania. Forma manipulacji, która, chociaż nie poza zasięgiem możliwości Yōzeia, nie jest przez niego wcale używana; nie, nie z powodu jego moralności. Nie ma nic przeciwko egoizmowi, ale egoizm Bakina nie ma dla niego granic, bo jest niczym innym jak marnowaniem zasobów ludzkich. Ludzie nie znają na ogół własnego potencjału, warto więc pomóc im go osiągnąć – odbierając za to oczywiście należną zapłatę – ale czy osiągali go przy Ryomie? Uczył ich komend, których nie mogli wykonać; ambicji demona wszakże nie dało się spełnić. Bawi go jego idealizm – a może już nic z niego nie zostało po nauce, jaką dostał? – ale jednocześnie… tak nim gardząc, mimo woli go podziwia. Bo przecież on nie miał, nie ma i nie będzie mieć powodu do życia silniejszego niż śmierć.
Poza nim.
My?
Nie uśmiecha się, bo mężczyzna i tak nie będzie w stanie tego zobaczyć.
Nie ma żadnych „nas”.
— Ty go masz — zwraca mu uwagę. — Ale powiedz mi, dlaczego, bardzo proszę. Czy doczekałem się odwrócenia ról w tym przedstawieniu? Wcielasz się teraz w jej pieska salonowego? — mówi, dłonią – położoną na plecach tamtego – schodząc w dół jak po grzbiecie swojego ulubionego kota. Nie może przebić się paznokciami przez materiał ubrania, przez co bliżej temu do pieszczot niż czegokolwiek innego. — Wiesz, kiedy ją dzisiaj zobaczyłem, nie mogłem oprzeć się myśli – co by było, gdyby zdarzył się jej wypadek? — Pozwala sobie na milczenie, którego trwanie – w swoim założeniu – ma budować napięcie. Tyle że z powodu tonu, w jakim prowadzili rozmowę, daleko mu było do powagi. — Ale przecież nie mógłbym mieć z nim niczego wspólnego, bo jestem dobrym chłopcem. Nie jest tak, Ryoma? Powiedz, że nim jestem. Powiedz to, skurwysynie. — Głos zniża do szeptu – tego rodzaju, który usłyszeć można tylko ciało przy ciele – a mimo tego zdaje się wymawiać słowa z coraz większą siłą. Wraca ręką na górę, żeby móc zacisnąć ją znowu na jego szyi… przynajmniej dopóki mięśnie nie rozluźniają się w śmiechu. — Żartuję. Jestem tu dla kogoś innego. Przedstawiłbym ci go, ale pewnie znasz już jego imię, nazwisko i grupę krwi. Musisz w końcu wiedzieć, do kogo ta suka ostatnio chodzi. — Znudzenie w jego tonie przechodzi w ciekawość, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że — Żałuję, że nie widzę teraz twojej twarzy. Lubię minę, jaką robisz, kiedy myślisz. — Nie chce mu się już bawić w aktora, jednak teatralne westchnienie samo wydostaje się z jego płuc. — Gdybym był na twoim miejscu, to nie czekałbym, aż coś się stanie. Cokolwiek to będzie, nie chcesz chyba niszczyć swojego wizerunku podejrzeniem, że za to odpowiadasz?
Ignoruje jego narzekanie na pozycję, w jakiej są; wie, że fizycznie nie zadaje mu bólu, którego nie może znieść, stan jego psychiki zaś nie bardzo go w tym kontekście obchodzi. Dlaczego miałby obchodzić się z nim łagodnie? Traktuje go tylko tak, jak należy – jak niebezpieczne zwierzę.
„...twojej zabawki.”
— Mojej? — Głos łamie się pod wpływem zdziwienia, bo przecież zdążył już założyć, że Takero jest od niego. A jednak nie. Jego powiązania z Shingetsu, o których nie wiedział, wciąż są jednak dla niego wystarczającym powodem do stresu. Mimo wszystko, udaje mu się z powrotem nadać swojemu tonowi lekceważącego wręcz brzmienia — A. To. Już o nim zapomniałem. To człowiek jednorazowego użytku, a ja potrzebuję czegoś, co wytrzyma moje ugryzienie. Czegoś, na czym mógłbym — z czułością ociera się żuchwą o jedną z jego łopatek — złamać szczękę. — Kładzie głowę między nimi. — Więc? Dostałeś czego chciałeś? — Brzmi tak, jak gdyby pytał go o to, jak było dzisiaj w pracy – z dawką zainteresowania, która jest o wiele zbyt umiarkowana. — Nie. Bo już go tu nie ma — odpowiada za niego, bardziej więc sobie niż jemu, ale Ryoma wciąż jest w stanie go usłyszeć mimo szeptania. — Uciekł, kiedy wszystko za bardzo się skomplikowało. — Podnosi głos do poprzedniej jego wysokości — Minamoto tak tego nie zostawi. To kwestia czasu, zanim położą ręce na Shingetsu – a później na tobie, jeśli weźmiesz na siebie odpowiedzialność za ten śmietnik. Więc jej nie bierz. — Powaga przechodzi w żart – Czy ja ci nie wystarczam?
Po co mu jednak do tego Elena? Ma z tym coś wspólnego, czy – tak jak go poinformował – to wszystko dzieje się tylko przy okazji? Nie może się skupić pod wpływem narkotyku; chce złapać myśli, ale te zdają się mu ciągle uciekać.
— Ty zacieśniasz moją smycz? — Śmiech w końcu przerywa ciszę, która nastała po jego słowach; zdaje się, że przez kilka sekund nie mógł uwierzyć w to, co mu powiedział. Że w ogóle to powiedział. — Nie wiem, kurwa, jak możesz dalej mówić coś takiego, leżąc na podłodze. Ale taki już jesteś, co? Mówiłbyś to samo nawet między „szybciej” a „mocniej”. — Przewraca oczami. — Doprowadzasz mnie do szału. Nikt nie robi tego tak, jak ty. To właśnie chciałeś usłyszeć? — Dlaczego mi to zrobiłeś? — Nienawidzę cię, Ryoma. — Kochałem cię. — Powinieneś uciekać. — Czemu nie mogłeś ze mną zostać? — Jesteś zbyt inteligentny, żeby myśleć, że to głupie nastoletnie… coś, co było między nami, cokolwiek tu zmienia. Zawsze robię to, co do mnie należy. — Czekałem na ciebie tamtego dnia. — W przeciwieństwie do ciebie, egoisto. — A ty nie wróciłeś.
Czuje jego zapach. Przypomina mu o chwilach, w których chował twarz w jego klatce piersiowej. Świat przestawał istnieć; nie było jego ojca, matki, pieprzonego Minamoto – byli tylko on i Ryoma. Tak łatwo było mu oddychać powietrzem, które było nim wypełnione. Tak trudno było przestać to robić. Nie ma niczego bardziej uzależniającego od wspomnienia szczęścia, zwłaszcza takiego, które zmieniło się w jego brak, a może wręcz przeciwieństwo. Jego działanie miało z czasem osłabnąć, nie się jeszcze wzmocnić. Kiedy wpadł w taką obsesję? Musiał być czas, kiedy jej nie było. Czy mógł do niego jeszcze w ogóle wrócić? Czy rzeczywiście chciał do niego wracać?
Ślina zbiera się w jego ustach na samą myśl o tym, co mógłby zrobić; jak gdyby miał zjeść najlepszą rzecz w swoim życiu, nawet jeśli miałaby stanąć mu w gardle. Zachowujesz się tak żałośnie. Ujmuje w palce czarne włosy, odciągając je na bok, żeby ułatwić sobie dostęp do jego szyi, bo – jak zawsze – musi zostawić na niej swój ślad. To wciąż jego ulubione miejsce na znaki… czego właściwie? Wzajemnej miłości? Tej jednostronnej obsesji? Własności? Nie zastanawia się nad ich znaczeniem; wie tylko, że chce go ugryźć, więc to robi. To dla niego coś naturalnego. Czuje się przy tym zupełnie inaczej niż we śnie, bo skóra opiera się naciskowi jego zębów. Lubi to uczucie. Ugryzienie jest przez to za mocne – tego rodzaju, który krew pod skórą zamienia w ciągu dnia w siniaki. Gdzie jeszcze może dać ulgę dziąsłom – na obojczykach, żebrach, biodrach? Kości przeciwstawiają się jego kłom w sposób, który jeszcze bardziej go satysfakcjonuje. Wśród tego i blizn, z których część była jego autorstwa, ciało mężczyzny zapewniało tyle tekstur, które mógł poczuć na języku… Uległość wobec niego – bo próba wydostania się, jaką podjął, była śmieszna – fakt, że jest pod nim, że to on, doprowadza do tego, że to, co miało być pokazem dominacji, staje się mimowolnie wstępem do czegoś innego.
Puszcza go, ledwo to sobie uświadamia. Odsuwając się, trafia plecami na ścianę, o którą się opiera. Nie może wstać, ale on nie musi tego wiedzieć. Z trudem skupia na nim spojrzenie. Jeszcze chwilę temu przecież zdzierał z niego ubranie, nie, skórę, zębami i pazurami, jak zwierzę, tylko po to, by poczuć się bliżej niego, bo miał wrażenie, że inaczej nie jest w stanie przestać być… tak daleko.
— W życiu nie byłem tak bardzo. — Nie może schować pod ciętością języka drżenia swojego oddechu. — Nie wchodź mi już więcej w drogę, Bakin. Ile razy mam ci to powtarzać, żeby to do ciebie dotarło?
Walka z pragnieniem zrobienia tego, czego chce, staje się dla niego fizycznie bolesna. To, że wszystko, czego potrzebował, aby jego ciało zareagowało, to bycie obok, wywołuje w nim wściekłość na samego siebie, z którą sam nie wie, co zrobić. Nie może się opanować?
— Zajmę się tobą… — To była obietnica złożona komu? Jemu czy sobie? — ...później.
Później. Później. Później.
Echo odbija się w jego czaszce, tak samo poniżające jak śmiech Taishirō.
Odwraca wzrok. Prawa strona jego twarzy, na wpół sparaliżowana, drga uszkodzeniem nerwu.
— Torturujesz mnie, Ryo, wiesz o tym? — skraca jego imię. Nic nie zostało z niego sprzed chwili; przez te kilka sekund brzmi jak chłopiec, który uciekał ze swoim przyjacielem przed sprzedawcą, któremu coś – nie pamięta już, co – razem ukradli. Nie dlatego, że tego potrzebowali. Zrobili to dla zabawy. Różnica polegała na tym, że teraz się nie śmiał.
W ciele dudni muzyka, a raczej jej pokłosie, które niesie się po ścianach i wbija w ciało. Małe drzazgi, które chciałby wydłubać ze skóry ostrym paznokciem; tamtego pazurem. Ranę wylizać do białości mięsa, krew spić i zaznać krztyny spokoju. Bez basu niemiłosiernie wrzynającego się w bębenki. Aż syczy, gdy tempo muzyki wzrasta, a wraz z nim krew zaczyna buzować szybciej i mocniej. Psioczy pod nosem ledwo zapamiętanym kurewstwem. Zbitką przypadkowych przekleństw, które w pełni zdania nie mają ni krztyny sensu. Idiota. Piekielny ze szczeniaka idiota, bo nie zdążył wyrwać się z budy, ledwo krok wystawił poza podwórko, a już z kłami rwie się na świat, by gryźć przypadkowych przychodniów, ale i w maniakalnej złości własnych właścicieli.
Zamiast tę wściekłość podjudzać, a mógłby, chciałby nawet, to łagodnością wzroku, tym źrenicom za bardzo rozszerzonym, wpija się w ziemię i uśmiecha. Spuszcza niepotrzebne napięcie z mięśni, by tamten przylgnąć mógł do ciała na pozór podwładnego; tego samego, które mogłoby go przecież rozłupać na pół, dorwać się do serca, wydrzeć mięsień i duszę pozostawić bez większej emocji.
Wsłuchuje się więc z tym mdłym uśmiechem, lekkim ruchem splecionych przez tamtego dłoni, palcami delikatnie ocierającymi się o opuszki drugich, w jego litanię. Bo nie ma w słowach Setsurō, w tych jego krzykliwych, ale krzykliwie pięknych, monologach logiki. Jest masa pytań, jest wiele wyrzutów, jest sporo słów, które klei naprędce suchym językiem. Nie zdąży przełknąć resztek śliny (alkohol, dragi wysuszają wnętrza policzków, wargi pozostawiają spierzchniętymi), a już łapie się szczeniak kolejnej myśli. Nawet mu go szkoda i może gdyby, gdyby tylko nieprzyszpilony byłby do dziwnie mokrej posadzki, to i wziąłby to znerwicowane ciało w ręce i wyleczył tak, jak leczy się każdy ból — tym jeszcze większym.
“Znasz już jego imię”. Znam?
Wzdycha ciężko, gdy język zapiera się na górnej linii zębów, wpełza pod wargę, a on niemalże warczy zwierzęco. “Suka”, parska, posiada wielu, i wielu jej też chce. Jest mu w pewien sposób podobna, ale bardziej we własnym zachowaniu wyspecjalizowana. Ma sznyt, który posiada każdy polityk, każda polityczka. Szlif charakterystyczny osobom medialnym. On ze wspomnianym niewiele posiada wspólnego, chociaż uśmiech, uśmiech czasami posiądzie filmowy. Sztuczny, szeroki, bez pokazywania kłów. Miły.
— Psiaku, czy ty mi właśnie grozisz? — Wyłuskuje z jego wypowiedzi najważniejsze, acz zarazem najciekawsze. — Chyba…
Nie zdąży skończyć, bo ucisk zacieśnia się na sklejonych dłoniach. Pokręciłby głową, ale jedynie spina łopatki, by zaraz poczuć na nich ciężar tamtego głowy. Przymyka powieki. Tsk. Wraz ze słowami coraz to wolniej opadającymi, kolejną falą zbyt szybko zacieśniających się tematów, myśli mężczyzny zaczynają pękać. Basy znajdują przestrzeń w coraz to większych wdechach, przerwach między sekundami. Słowa przekształcają się w oddechy, oddechy w ugryzienia. Zabawne, jak czuje proces przemianowywania się myśli ciętych jak brzytwa w bardziej obłe, przyjemne, sięgające korzeniami głębiej; paradoksalnie — dawniej.
Uchyla szyję wraz z odsunięciem czarnej kępki włosów. Bez większej emocjonalności, bez uśmiechu i gwałtownych ruchów. Dłonie wyswobadzają się, więc wolnym ruchem — żeby nie wybudzić go z przyjemności trwającego transu — odciąga je z pleców. Rozprostowuje, a gdy koniuszek języka zarysowuje kształt przyszłego ugryzienia, sięga lewą ręką szyi mężczyzny (teraz nachylonej nad jego karkiem). Cichym pomrukiem wita go w tym samym, co zawsze, miejscu. Szybciej bijącym w podnieceniu sercem, drgającymi impulsem żyłami zaprasza łagodnie, ale bez uśmiechu. Spojrzenie, choć ukryte ciemnością pomieszczenia, pozostaje względnie suche, jakby obejmowała go wciąż logika. Bo tak jest.
— Wyżej — szepce tylko, nakierowując szczękę mężczyzny (chłopca) w miejsce, które lubi przecież bardziej. Nieopodal aorty a zaraz pod szczęką. Gdyby nie półmrok może i by dojrzał delikatne znamię, które przez cały ten czas pogłębia. Ze swoją pierwszą historią sprzed wielu laty, teraz wymaga jedynie potwierdzenia. Syk bólu, ale podpisany falą przyjemności pędzi spod ugryzionej skóry przez mięśnie, zaraz wpada, a jakże, w pachwiny, buzuje podnieceniem w podbrzuszu. Dopiero wtedy uśmiechnie się nikle, zwycięsko, chociaż w głowie zapętlają się kaskady wcześniejszych pytań. Wyrzutów. A to wszystko woalka dla wspomnień, prawda?
Nie musi czekać długo na ucieczkę, bo zwierzę gryzące zawsze wykorzysta moment, by spierdolić. Wystraszone. Unosi się na zdrętwiałej ręce, ale nie wysoko. Noga podbije się pod brzuch, kiedy podniesie ciało, ręką sięgnie ugryzienia na szyi, rozetrze ślinę, zalążki krwi. Odwróci się ku opadłej postaci już bez złości, bez ironicznego uśmiechu, a ciekawsko. Przypomina turystę sprzed klatki, który obserwuje to, co dzikie, ale i w swej nieoswajalności spłoszone. Obliże dolną wargę (jeszcze zimna od posadzki) i w klęku zbliży się do niego, rozrośnie barkami nad opadła sylwetką, tak zmęczoną. Pomruk zdziwienia rozszerzy krtań, kiedy ujmie jego policzek w równie chłodną dłoń. Kciuk zarysuje na zatrzymanej w ruchu części twarzy delikatny półokrąg.
Zaraz potem przylgnie ustami do jego, pozwoli wilgotności śliny osiąść na wargach mężczyzny, które zaraz otworzy szerzej. Kciukiem wpełzającym w obłość policzka, siłą chwytającą dolną linię zębów, a gdy ślina tamtego zaokrągli się na opuszce, tę wysunie, by zastąpić ją chciwym, ale dziwnie delikatnym językiem. Całuje go więc z prawą dłonią ślizgającą się ze szczęki na kark, który wygina w niemym pożądaniu; lewą sięga tamtego dżinsów, guzika, zamka spodni, które rozpina, przy tym naruszając wybrzuszenie erekcji zimnem metalu.
— Szerzej — mówi na wdechu, kiedy nie pozwala chłopcu zamknąć ust; kiedy nogą wdziera się pomiędzy jego uda; kiedy ujmuje jego twardość ciasnością palców. Jeden wolny, posuwisty ruch dłoni, nic bardziej energicznego; jeden jęk, który chce spić z gardła Setsurō, które najchętniej naruszyłby dużo większą gwałtownością. — Chodź ze mną — mówi cicho, każde ze słów podsumowując kolejnym ruchem nadgarstka. — Porozmawiamy u mnie. Mój pies lubi ludzi. — Jeden z nich. — Wabi się Zen.
Zamiast tę wściekłość podjudzać, a mógłby, chciałby nawet, to łagodnością wzroku, tym źrenicom za bardzo rozszerzonym, wpija się w ziemię i uśmiecha. Spuszcza niepotrzebne napięcie z mięśni, by tamten przylgnąć mógł do ciała na pozór podwładnego; tego samego, które mogłoby go przecież rozłupać na pół, dorwać się do serca, wydrzeć mięsień i duszę pozostawić bez większej emocji.
Wsłuchuje się więc z tym mdłym uśmiechem, lekkim ruchem splecionych przez tamtego dłoni, palcami delikatnie ocierającymi się o opuszki drugich, w jego litanię. Bo nie ma w słowach Setsurō, w tych jego krzykliwych, ale krzykliwie pięknych, monologach logiki. Jest masa pytań, jest wiele wyrzutów, jest sporo słów, które klei naprędce suchym językiem. Nie zdąży przełknąć resztek śliny (alkohol, dragi wysuszają wnętrza policzków, wargi pozostawiają spierzchniętymi), a już łapie się szczeniak kolejnej myśli. Nawet mu go szkoda i może gdyby, gdyby tylko nieprzyszpilony byłby do dziwnie mokrej posadzki, to i wziąłby to znerwicowane ciało w ręce i wyleczył tak, jak leczy się każdy ból — tym jeszcze większym.
“Znasz już jego imię”. Znam?
Wzdycha ciężko, gdy język zapiera się na górnej linii zębów, wpełza pod wargę, a on niemalże warczy zwierzęco. “Suka”, parska, posiada wielu, i wielu jej też chce. Jest mu w pewien sposób podobna, ale bardziej we własnym zachowaniu wyspecjalizowana. Ma sznyt, który posiada każdy polityk, każda polityczka. Szlif charakterystyczny osobom medialnym. On ze wspomnianym niewiele posiada wspólnego, chociaż uśmiech, uśmiech czasami posiądzie filmowy. Sztuczny, szeroki, bez pokazywania kłów. Miły.
— Psiaku, czy ty mi właśnie grozisz? — Wyłuskuje z jego wypowiedzi najważniejsze, acz zarazem najciekawsze. — Chyba…
Nie zdąży skończyć, bo ucisk zacieśnia się na sklejonych dłoniach. Pokręciłby głową, ale jedynie spina łopatki, by zaraz poczuć na nich ciężar tamtego głowy. Przymyka powieki. Tsk. Wraz ze słowami coraz to wolniej opadającymi, kolejną falą zbyt szybko zacieśniających się tematów, myśli mężczyzny zaczynają pękać. Basy znajdują przestrzeń w coraz to większych wdechach, przerwach między sekundami. Słowa przekształcają się w oddechy, oddechy w ugryzienia. Zabawne, jak czuje proces przemianowywania się myśli ciętych jak brzytwa w bardziej obłe, przyjemne, sięgające korzeniami głębiej; paradoksalnie — dawniej.
Uchyla szyję wraz z odsunięciem czarnej kępki włosów. Bez większej emocjonalności, bez uśmiechu i gwałtownych ruchów. Dłonie wyswobadzają się, więc wolnym ruchem — żeby nie wybudzić go z przyjemności trwającego transu — odciąga je z pleców. Rozprostowuje, a gdy koniuszek języka zarysowuje kształt przyszłego ugryzienia, sięga lewą ręką szyi mężczyzny (teraz nachylonej nad jego karkiem). Cichym pomrukiem wita go w tym samym, co zawsze, miejscu. Szybciej bijącym w podnieceniu sercem, drgającymi impulsem żyłami zaprasza łagodnie, ale bez uśmiechu. Spojrzenie, choć ukryte ciemnością pomieszczenia, pozostaje względnie suche, jakby obejmowała go wciąż logika. Bo tak jest.
— Wyżej — szepce tylko, nakierowując szczękę mężczyzny (chłopca) w miejsce, które lubi przecież bardziej. Nieopodal aorty a zaraz pod szczęką. Gdyby nie półmrok może i by dojrzał delikatne znamię, które przez cały ten czas pogłębia. Ze swoją pierwszą historią sprzed wielu laty, teraz wymaga jedynie potwierdzenia. Syk bólu, ale podpisany falą przyjemności pędzi spod ugryzionej skóry przez mięśnie, zaraz wpada, a jakże, w pachwiny, buzuje podnieceniem w podbrzuszu. Dopiero wtedy uśmiechnie się nikle, zwycięsko, chociaż w głowie zapętlają się kaskady wcześniejszych pytań. Wyrzutów. A to wszystko woalka dla wspomnień, prawda?
Nie musi czekać długo na ucieczkę, bo zwierzę gryzące zawsze wykorzysta moment, by spierdolić. Wystraszone. Unosi się na zdrętwiałej ręce, ale nie wysoko. Noga podbije się pod brzuch, kiedy podniesie ciało, ręką sięgnie ugryzienia na szyi, rozetrze ślinę, zalążki krwi. Odwróci się ku opadłej postaci już bez złości, bez ironicznego uśmiechu, a ciekawsko. Przypomina turystę sprzed klatki, który obserwuje to, co dzikie, ale i w swej nieoswajalności spłoszone. Obliże dolną wargę (jeszcze zimna od posadzki) i w klęku zbliży się do niego, rozrośnie barkami nad opadła sylwetką, tak zmęczoną. Pomruk zdziwienia rozszerzy krtań, kiedy ujmie jego policzek w równie chłodną dłoń. Kciuk zarysuje na zatrzymanej w ruchu części twarzy delikatny półokrąg.
Zaraz potem przylgnie ustami do jego, pozwoli wilgotności śliny osiąść na wargach mężczyzny, które zaraz otworzy szerzej. Kciukiem wpełzającym w obłość policzka, siłą chwytającą dolną linię zębów, a gdy ślina tamtego zaokrągli się na opuszce, tę wysunie, by zastąpić ją chciwym, ale dziwnie delikatnym językiem. Całuje go więc z prawą dłonią ślizgającą się ze szczęki na kark, który wygina w niemym pożądaniu; lewą sięga tamtego dżinsów, guzika, zamka spodni, które rozpina, przy tym naruszając wybrzuszenie erekcji zimnem metalu.
— Szerzej — mówi na wdechu, kiedy nie pozwala chłopcu zamknąć ust; kiedy nogą wdziera się pomiędzy jego uda; kiedy ujmuje jego twardość ciasnością palców. Jeden wolny, posuwisty ruch dłoni, nic bardziej energicznego; jeden jęk, który chce spić z gardła Setsurō, które najchętniej naruszyłby dużo większą gwałtownością. — Chodź ze mną — mówi cicho, każde ze słów podsumowując kolejnym ruchem nadgarstka. — Porozmawiamy u mnie. Mój pies lubi ludzi. — Jeden z nich. — Wabi się Zen.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
maj 2038 roku