Park oblegany jest zwłaszcza na przełomie marca i kwietnia, kiedy zakwitają wszechobecne sakury. Wokół tworzą się wtedy ścieżki o liliowo-różowym kolorze, w powietrzu czuć słodki zapach wiśni, a sceneria nabiera romantycznej atmosfery. Bez względu jednak na porę roku, miejsce to stanowi doskonałe pole do odpoczynku od miejskiego zgiełku. Park wprawdzie został ulokowany w centralnej części Fukkatsu, jednak jego rozległość sprzyja wyciszeniu, a zadbane trawniki, czyste, zawsze wyremontowane ławki i regularnie opróżniane śmietniki cieszą oko nawet najbardziej zaawansowanych pedantów. Terenami zielonymi pieczołowicie zajmują się ogrodnicy, których zadaniem jest dbanie o przejrzystość sadzawek, odpowiednio przystrzyżoną trawę czy odpowiednią ilość barwnych kwiatów. W parku znajdzie się również kilka niewielkich budek z lodami lub napojami.
— Nie przeszkadzasz mi — powiedział, spoglądając na nią z ukosa. — Lubię, jak wracam do domu, a ty już tam jesteś. — W końcu mogła tam wejść, kiedy chciała; portier wpuściły ją nawet gdyby nie miała ze sobą kluczy. Wystarczyła dosłownie jej twarz i miała zapewniony wstęp. Nie korzystała jednak często z tej opcji, zapewne obawiając się jego reakcji. Cóż, zasłużył sobie na to, przez tak długi czas kontrolując czas i miejsce ich spotkań, szczególnie w tym mieszkaniu, o którego spokój tak zawzięcie zabiegał.
Pocałował ją w usta, gdy pokazała mu język, i jeszcze zdążył ugryźć ją lekko w sam koniuszek; za karę. Oczy miał pogodne, choć zdziwił się nieco, że spytała o zaręczyny. Nie dlatego, że nie wierzył, że było jej to obojętne, ale… przez tyle lat nie padło to pytanie. Czyżby dopiero teraz ją to faktycznie zaciekawiło? Pojawiła się okazja? Nabrała odwagi? A może to dopiero śmierć spowodowała, że wszystko jej już było jedno? Przeciągłe hmm wydobyło się z jego gardła, gdy zbierał myśli.
— Wtedy też nie miałem jeszcze tak wiele do gadania. Nie miałem takiego wpływu na decyzje jak teraz. Ale to nie jedyny powód. — Przycisnął jej rękę do swojego boku. — Myślę, że gdybym się uparł i nie zgodził na ten układ, moi rodzice by się wycofali ze względu na mnie. - Niemal zawsze zgadzali się na jego zachcianki, szczodrzy przynajmniej w tym aspekcie. Nawet jeśli jego decyzja od początku była spisana na straty — pozwalali mu na doświadczenie konsekwencji swoich złych wyborów; wychowywali lidera. — No dobrze. Chcesz szczerze, tak? Twoja matka to największa idiotka, jaką znam — rzekł bez ogródek. — Przy rozmowach na temat zaręczyn przedstawiała twoją sprawę jak typowa, stara arystokratka, która uważa, że wystarczy mieć penisa, żeby każdy się ciebie słuchał. Mimo że sama jest przecież kobietą. To było… osobliwe przeżycie. — Zaśmiał się. — Chciałem udowodnić je dosadnie, ale z wdziękiem jak bezużyteczny tak naprawdę była. Brzmiało, jakby z zawiści musiała koniecznie sprawić, żeby życie jej córki było tak samo beznadziejne jak jej. — Wyjątkowo nieprzyjemny człowiek. Zgodnie z planem, uwielbiała Shizuru, co tylko czyniło z całej sprawy coś jeszcze lepszego i potwierdzało skrajną głupotę kobiety. Spojrzał na Naksu, mrużąc delikatnie oczy. — Zresztą… moja narzeczona okazała się nie dość, że śliczna, to jeszcze taka, która dobrze wie, czego chce. Jak można przepuścić taką okazję? Twoja buntowniczość im bardziej nie podobała się twojej matce, tym mnie bardziej urzekała.
Również próbował podpatrzeć jej życzenie z czystej ciekawości, ale była równie szybka, co on. Zawiesił swoją gwiazdę obok karteczki Naksu, obserwując chwilę, jak obraca się wolno, poruszona ciepłym powiewem wiatru. Być może kiedyś wypyta ją o to, co na niej napisała.
Obrócił się do niej przodem i przekrzywił głowę w bok. Nie umiał odpowiedzieć jej jednoznacznie.
— To skomplikowana relacja — odparł. Zdaje się, że jak jego każda, w którą angażował się emocjonalnie. Gdy myślał o Setsu, zawsze uczucia z nim związane były powikłane. — Ufam mu na tyle, że powierzyłbym mu swoje życie. Właściwie już to robię. To chyba całkiem blisko? — Zgarnął za jej ucho różowy kosmyk, który uciekł na wolność. — Było tak trochę od zawsze. — Westchnął. — Wiesz, czym się… zajmuje Setsu, prawda? Może bylibyśmy bliżej, gdybym to nie ja dawał mu zlecenia. — Skierował wejrzenie z powrotem na jej oczy. — Czemu pytasz?
Yōzei-Genji Naksu ubóstwia ten post.
Potrzebowała swojego mieszkania na te noce jak wczorajsza. Nie potrafiła całkiem zrezygnować z tej dawki adrenaliny jaką dawało jej robienie czegoś wbrew woli Shizuru. Potrzebowała się niszczyć, żeby móc jakoś dalej żyć. Nigdy głośno jej nie zabronił, więc była to jedna z tych szarych stref, o których zazwyczaj po prostu nie rozmawiali.
- Będę cię częściej odwiedzać - zdecydowała idąc na kompromis. Słowa zostawiały dziwny posmak na koniuszku języka. Kiedyś błagała go, żeby zabrał ją do siebie, a teraz sam proponował. Może i była pesymistką, ale od razu przyszło jej na myśl, że robił to po prostu z litości.
Nie pytała o zaręczyny, bo niewiedza była zdecydowanie łatwiejsza. Nie chciała znowu czegoś popsuć. Nie chciała, żeby zmienił zdanie. Trochę samolubnie, bo fakt wracania do rodziców nie wchodził w grę. Gdyby Shizuru ją zostawił zwaliłaby się na głowę Sorze. I tak przesiadywała u niego po każdej ich kłótni. Czuła się tam bezpieczna, a zarazem podświadomie i perfidnie chciała tym zranić Shizuru. Udowodnić mu, że nie był jedyną opcją. Nawet jeśli ta „druga” nie należała do właściwych. Była okrutna i okropna, a jednak wciąż nie cierpiała z powodu wyrzutów sumienia. Fakt, że chciał kogoś takiego jak ona był sam w sobie wystarczająco zaskakujący. Nierealny. Może lubił utrudniać sobie życie? Zdecydowanie łatwiej było jej oddawać się w lepkie dłonie obcych. Bez zobowiązań, bez oczekiwań. Bez konsekwencji.
Wysłuchała go ze śmiechem, bo im mniej miała z matką do czynienia tym łatwiej było jej o niej rozmawiać. Nigdy nie potrafiły się dogadać. Nigdy nie były do siebie podobne z charakteru. Kwestia zaręczyn pozostawała jednak daleko poza jej zasięgiem. Decyzja została podjęta odgórnie, a ona dowiedziała się o wszystkim przy jednej z tak kurewsko znienawidzonych rodzinnych kolacji. Jej buntownicza natura od zawsze oddalała ją od rodziny. Nic więc dziwnego, że pozbyli się jej z ulgą. Shizuru został wybrany przede wszystkim po nazwisku i żadne nie miało co do tego wątpliwości. Cała reszta nie miała większego znaczenia.
- Lubisz jak robię ci na przekór tak? - Zażartowała unosząc brwi ku górze. Obydwoje jednak wiedzieli jak kończyło się, kiedy robiła coś specjalnie wbrew jego woli. - Kto by pomyślał. Taki control freak - droczyła się dalej.
Jeszcze kilka dłuższych chwil wpatrywała się w zawieszone na drzewie karteczki.
- Tak, wiem czym zajmuje się nasza rodzina, kochanie - odparła patrząc na niego jak na idiotę. Oczywiście zaraz się roześmiała, bo chociaż przez maskę mocniejszego makijażu przedzierało się zmęczenie i drażliwość nieprzespanej nocy, była w całkiem dobrym humorze. To jak Setsuro na niego patrzył. Jak ślepo wykonywał jego rozkazy. Nigdy się nie sprzeciwiał było wyjątkowe i godne pożałowania. Chociaż Naksu nie podążyła tą samą ścieżką co jej kuzyn wciąż po części zachowywała się podobnie. Słuchała Shizuru tak samo mocno, chociaż pod innymi względami. Miała nadzieje, że zapomniał tamto niefortunne spotkanie między nią a Setsu. - Byłam po prostu ciekawa. Nie wspominasz o nim często, chociaż praktycznie zawsze masz go przy sobie.
@Saga-Genji Shizuru
Saga-Genji Shizuru ubóstwia ten post.
Ciekaw był jednocześnie, kiedy pojawi się — regularnie już mu składane — zaproszenie na wspólny obiad z rodziną Naksu. Podczas takiego spotkania, jak można sobie wyobrazić, matka dziewczyny mniej lub bardziej subtelnie próbowała wypytywać ich o wszystkie te kwestie, których ona była śmiertelnie ciekawa, a które powinny zostać już jedynie w gestii samych zainteresowanych. A kiedy wreszcie ślub? Kiedy dziecko? Naksune robi się coraz starsza, Shizuru, a i tobie lat nie ubywa… Zupełnie jakby Naksu nie miała zaledwie dwudziestu trzech lat. Cóż, po przeliczeniu wieku jej i jej dzieci, pani Yōzei prawdopodobnie swoje pierwsze potomstwo miała jeszcze jako nastolatka. W pewnym sensie to wyjaśniało jej natarczywość, z drugiej jednak nie usprawiedliwiało jej wcale. Shizuru, chociaż niezupełnie był w stanie uciec od wszystkich konwenansów rodziny Minamoto, był zdegustowany tak zamierzchłymi zwyczajami, zupełnie przestarzalymi i nieprzystosowanymi do współczesnego świata. A szczególnie przykro było patrzeć, gdy to matka, i jednocześnie po prostu kobieta, tak chce zniszczyć życie innej kobiecie.
— Hmmm, może i lubię — odpowiedział. Inaczej byłoby za prosto, prawda? Gdyby Naksu była mu zupełnie uległa, strach by pomyśleć, czym więcej by się względem niej stał. To dopiero była niebezpieczna myśl. Ujął kosmyk różowych włosów między palce i wsunął za jej ucho. — Też potrzebuję czasem pstryczka w nos. — Ściszył nieco głos. — Przez poczucie władzy… tracę rozsądek, trochę. Wiesz zresztą. — Przekonywała się o tym raz po raz na własnej skórze.
Uniósł brwi na jej następne słowa, po czym prychnął lekko.
— Naprawdę? Starasz trzymać się jak najdalej to tylko możliwe od Yōzei. To nie wyrzut, żeby było jasne… Poza tym, cóż, niebawem i tak będziesz Sagą — rzekł nisko i posłał jej szarmanckie oczko. — Nie będziesz musiała się kłopotać tym, czym zajmuje się twoja rodzina, już nigdy więcej. Chyba że tak sobie zażyczysz, oczywiście.
Zastanowił się moment nad tym, co powiedzieć więcej na temat Setsurō, ale doszedł do wniosku, że… nie wiedział już, co dodać. Czy tak… powinno między nimi być?`
— A co ty o nim sądzisz? Zbliżyliście się ostatnio do siebie? — Oczywiście, że nie zapomniał o ich niefortunnym spotkaniu. Nawet jeśli by chciał, Shizuru miał za dobrą pamięć. Nadal czuł pewne zimno w sercu na to wspomnienie; to była zdrada, której spodziewał się najmniej, o ile wcale. Minęło jednak trochę czasu od tego zdarzenia i dzięki temu nie robiło już na Shizuru takiego wrażenia. Niemniej… zabolało. I jako że miał w tej chwili nieco opuszczoną gardę, prawdopodobnie było po nim widać, co dokładnie przyszło mu na myśl i że był z tego powodu zraniony.
Rzucił wzrokiem po raz ostatni na papierowe gwiazdki z życzeniami.
— Co chciałabyś teraz porobić? Wrócić jeszcze do straganów?
Yōzei-Genji Naksu ubóstwia ten post.
Uśmiechnęła się delikatnie, gdy jeden z różowych pukli wylądował za jej uchem. Była to jedna z tych niezapomnianych chwil, które powinny były trwać wiecznie. Spokój i radość. Naksu jednak doskonale widziała, że po górze przychodził dół. Po szczęściu przychodził smutek.
Poczuła ciężar jego słów niczym ołowiane odzienie osiągające na jej szczupłych ramionach.
Saga.
Saga-Genji Naksu.
Naksune.
Ciepło rozlało się po jej sercu, chociaż było tak intensywne, że praktycznie parzyło. Wciąż się uśmiechała, chociaż odrobinę bardziej sztucznie. Samolubne pragnienie, żeby oficjalnie oznaczył ją jako swoją własność, szybko zostało zażegnane. W końcu była trupem. Przecież wiedział lepiej. Mogł wybrać inaczej. Nie musiał się z nią dusić. Bo tym właśnie była. Trującym razem o tak mdłe słodkim zapachu.
- Nigdy nie byłam w tym dobra. A raczej od początku udawałam. Specjalnie byłam beztalenciem, żeby mi odpuścili i z czasem podziałało - wyznała wzruszając lekko ramionami. Była rozczarowaniem z wyboru. Nie brakowało jej talentu. Ale rzeczywiście była zbyt niezdarna, zbyt słaba, zbyt łatwo się poddawała, zbyt niestabilna, zbyt miękka. - Kiedyś ojciec zabrał nas na strzelnicę. Specjalnie przestrzeliłam mu stopę. Więcej mnie wziął - dodała dumna sama z siebie. Obydwoje wiedzieli, że akurat strzelanie wychodziło jej bezbłędnie.
Temat Setsuro był ciężki. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Shizuru nie wymazał z pamięci tamtego incydentu. Było jej wstyd, a jednak wciąż nie żałowała. Nigdy nie potrafiła niczego żałować, jak by stępiony wówczas alkoholem umysł nie potrafił za nic przepraszać. Zbyła odpowiedź wzruszeniem ramion.
- Jest okey. Nic nowego.
Festiwal był w tym roku wyjątkowo czadowy, bo mogła spędzić go w swoim ulubionym towarzystwie. Wiedziała, że zapamięta go do końca życia. W końcu mógł być tym ostatnim, który przyjdzie im spędzić wspólnie.
- Chodźmy do domu. - zdecydowała ściskając lekko jego dłoń. Posłała mu jeden z tych rozbrajająco szczerych uśmiechów. - Chcę spędzić z tobą czas. Tylko z tobą. Już wystarczy mi tłumów.
Zt 2x
Saga-Genji Shizuru and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
Wyczuwał
k r e w.
Wyobrażał sobie — na tyle na ile było to możliwe w ciasnocie jego umysłu zdominowanego właśnie przez zezwierzęcone instynkty drapieżnika podążającego śladem zranionej, może nawet mozolnie dogorywającej ofiary krztuszącej się własnym szkarłatem zalewającym niepozornie płuca, w których wkrótce zbierze się wystarczająco życiodajnego płynu, by nabierane oddechy były charczące, płytsze i boleśnie duszące — jak zatapia połyskujące w ciemnościach ostrze w delikatności mlecznobiałych powłok gardła, wyjątkowo zmuszony odgórnym rozkazem do prostoty zbrodni i, jak na kundla przystało, nie kwestionował zasłyszanych słów. Wyuczony był ślepego posłuszeństwa nakładanego na twarz wraz z neonową maską jarzącą się pośród mrocznych oraz nieprzyjemnych zaułków świata, w którym funkcjonowanie zaskakiwało łatwością poruszania się pomiędzy poszczególnymi kondygnacjami, wystarczyło jedynie zapamiętać, jaką dawkę pewności siebie okręconą wokoło chłopięcej sylwetki powinien był przywdziać; w rzeczywistości zawsze narzucał na ramiona o jeden gram za dużo, może
na wszelki wypadek,
na niespodziewaną okoliczność,
ze starannością człowieka, który ponownie zaplatał stary, zmechacony krawat o kolorach coraz bardziej spranych, układał we własnym spojrzeniu warstwami wielobarwny kontenans, bowiem jeśli czegokolwiek nauczył się o śmiałości, nieważne czy tej dobrej, czy złowrogiej, to niewątpliwie przyswoił gamę kolorów, jakimi operowała w codzienności. Nawet nie potrafił powiedzieć, gdzie dokładnie tę wiedzę posiadł, jeszcze przed wstąpieniem w szeregi Shingetsu, czy już po drodze, w kierunku do całkowitego zatracenia oraz zduszenia ostatnich kropelek człowieczeństwa skapujących z nieboskłonu na pysk o wyszczerzonych zębach, a jeśli to pierwsze — to czy pamiętał w ogóle życie
p r z e d
przywdzianiem wystylizowanej na Kabuki martwej twarzy, chociaż na kryjąca się pod nią wcale nie przypominała żywej? Potrząśnięcie głową dla odepchnięcia myśli następuje mimowolnie w geście zapisanym w mięśniowej pamięci, która jest zazębiona we wnętrzu Kohaku wraz ze wszystkimi lękami wsztukowanymi metalowymi blaszkami w membranę poszczególnych narządów, chociaż błony niektórych charakteryzowała większa wrażliwość na bodźce zmuszające do bolesnych, machinalnych napięć i choćby wielokrotnie próbował, wciąż nie zdołał zapanować nad tymi irytująco niekontrolowanymi słabościami, dlatego żołądek wykręcało na drugą stronę przy nachalnym dotyku, wzdłuż kręgosłupa przebiegał dreszcz na samą woń duszących, męskich perfum cuchnących taniością i ojcem, za to dłonie formowały pięści przy byle reminiscencji dotykającej czułego punktu w postaci siostry, o której wiedział tylko tyle, że z(
Rozpoznał twarz natychmiast.
Rozgoryczenie rozlało się na niemal całej długości języka i przeklął widmo rozkazu wiszące nad głową niczym katowskie ostrze bądź gilotyna, w których osobiście odnajdywał coś fascynującego. Na początku jedynie obserwował mężczyznę, chociaż temu bliżej było do określenia kogoś przekraczającego granicę pomiędzy drugą młodością a starością, sądząc po pierwszych zmarszczkach okraszających spracowaną twarz wykrzywioną dodatkowo w grymasie niekomfortowości. Kohaku wiedział, czym ten grymas jest oraz co spowodowało, że w ogóle pojawił się pomiędzy zaciśniętymi w wąską linię ustami naznaczonymi spierzchniętą fakturą, a bruzdami rozrysowanymi dość wyraźnie na czole, i coś we wnętrzu chłopaka zaśmiało się z lubością, obserwując starucha z dystansu.
Niemniej prawdziwa satysfakcja jeszcze się nie przebudziła, ona dopiero wyrwie się spod jarzma przydługiego snu we właściwym momencie, do którego niewątpliwie wszystko zmierzało, jednak pozwolił sobie na jeszcze kilka ulotnych sekund bycia cieniem, na obejmowanie śmiercionośnym spojrzeniem niczego nieświadomego człowieka o konturach imienia nakreślonego czerwonym flamastrem na śnieżnobiałej liście zatytułowanej „zabić”. Na przywdzianie maski skrzącej nieznośnie irytującą jaskrawością neonowych odcieni, które nijak miały się do charakteru właściciela — chłopaka najlepiej oddawała tylko jedna barwa.
C z e r ń.
Albo i dwie.
S z k a r ł a t.
Pierwsza kolorowała całe wnętrze spopielonego ciała, gdzie próżno doszukiwać czegokolwiek ludzkiego; druga z niepokojącą regularnością plamiła dłonie, osiadała rdzawymi ochłapami pod paznokciami, zachłystywała materiały ubrań lądujących na śmietniku, gdzie polewane benzyną, ostatecznie kończyły pożarte żarłocznymi płomieniami zrodzonymi przez zapalniczkę. Wyczuwał w kieszeni jej delikatność nawet teraz, kiedy wreszcie oderwał plecy od chłodnej ściany budynku, który zdecydował się podeprzeć na długość trzech głębszych oddechów wtłaczających w płuca wystarczająco chłodnego powietrza, by nieznacznie zadrzeć.
A może to była ekscytacja?
Albo i złość?
Niebezpieczna,
Cokolwiek opanowało jego szkielet, przejmując zdecydowanie kontrolę nad każdym milimetrem skóry naciągniętej na gęstość mięśni splecionych z nerwami, rozpanoszyło się bez wyraźnego trudu i poprowadziło zniecierpliwione palce wprost do rękojeści noża pogrążonego we śnie, dopóki ostrze nie wyrwano z ciepłego uścisku skórzanej pochwy. Chłodna powierzchnia stali lśniła bezlitosnością wyroku przybliżającego się do mężczyzny i podczas bezgłośnego pokonywania kilkumetrowej odległości pomiędzy ofiarą, a drapieżnikiem, coś w chłopaku drgnęło wbrew rozsądkowi.
Narzędzie, które powinno błyskawicznie zabić (najlepiej przez poderżnięcie gardła, przecież tyle potrafiłby każdy…), zanurkowało w miękkości podbrzusza na tyle głęboko, by przeciągnęło przez umysł mężczyzny iluzoryczne szpony naznaczające cierpieniem delikatność tkanek, lecz wciąż nie dość głęboko, by odebrać życie.
Zapragnął się
z a b a w i ć.
Jakby słownikową definicją zabawy było wyrywanie z ludzkich płuc ostatniego oddechu bądź gwałtowne rozrywanie krwionośnych naczyń tam, gdzie skóra uchodziła za najcieńszą, a korytarze żył za zaskakująco szerokie, dlatego wylewająca się zza ich kontuaru czerwień rwącego potoku przynosiła szybszą śmierć, nawet jeśli wciąż bolesną — wykrwawianie zawsze jawiło się Kohaku jako okrutna gehenna, jednak obserwowanie spektaklu serwowanego przez umysł i ciało kogoś, kogo poddawano powolnemu umieraniu, nosiło zarazem znamiona czegoś fascynującego. I w kolejnej sekundzie, kiedy bezpardonowo i z niemałą siłą pchnął mężczyznę na kolana, przez twarz przetoczyła się karykatura uśmiechu, bowiem pozwolił sobie na nieznaczne rozciągnięcie w czasie tego, co powinno być krótkie.
Podeszwą buta nastąpił na najmniejszy palec, wsłuchując się ze szczerą radością w dźwięk pękających kosteczek, łamiących się pod ciężarem młodzieńczego gniewu pozwalającego przejmować na krótkotrwałe przebłyski kontrolę nad sytuacją, której prawdopodobnie jedynie szaleniec odważyłby się przerwać, wystarczyło jedno spojrzenie na maskę zbyt charakterystyczną, by ktokolwiek mógł nie opieczętować jej przynależnością do Shingetsu. Może ta świadomość sprawiła, iż poczuł się bezpieczniejszy i jednocześnie bardziej bezkarny we wszystkim, co zamierzał zrobić, pochylając nad pojękującym mężczyzną, którego podbrzusze wypluło pierwsze hausty posoki ze zranionych trzewi.
C z e r w i e ń
omamiła zmysł wzroku.
— Powiedz mi — odezwał się wreszcie, chwytając tamtego za podbródek zimnymi palcami zmuszającymi do uniesienia przez starucha wzroku, który skrzyżował ze skamieniałym obliczem przerażającej własnym brakiem ekspresji maski. — Wciąż krępujesz dziewczynkom nadgarstki, zanim je zerżniesz? — wypowiedziana treść zakrawała o absurdalną w tej sytuacji.
Niczym kiepska sentencja oderwana od dłuższego rozdziału nieszczególnie wciągającej historii kryminalnej albo treść recytowana przez teatralnego aktora przypadkowo dorzucona do teraźniejszości ze wszechświata dziejącego się gdzieś dalej, jednak Kohaku wiedział doskonale,
c o
skrywało się po drugiej stronie owych słów, i wiedział to również klęczący na chropowatym asfalcie mężczyzna posyłający gówniarzowi rozwścieczonej spojrzenie; mógł nie pamiętać jego siostry — czy oni kiedykolwiek pamiętali?, usłyszał syknięcie w głowie — ale niewątpliwie pamiętał o obrzydliwych praktykach, o których prawdopodobnie żadna z prostytutek nikomu nie opowiadała, przemawiały jedynie boleśnie głośne zasinienia oraz krwawiące rany nadgarstków. Prawdopodobnie pozwolił sobie naiwnie uwierzyć, że ma jakąkolwiek szansę z atakującym dzieckiem, że posiada wystarczająco fizycznych sił na pokonanie kundla szczerzącego nań zęby i spróbował, nieszczęśliwie dla siebie, poderwać się do pionu, co napotkało wyraźną reakcję ze strony naprężonych mięśni wyprowadzających kolejny atak.
Tym razem w twarz.
I nie samą pięścią; przywdział kastet kilka sekund wcześniej, układając palce w zakolach idealnie wyważonych do jego skóry oszronionej teraz ekscytacją rozrastającą się o centymetr przy zetknięciu chłodnego metalu z policzkiem mężczyzny, którego usta wypuściły wraz z okruchami krwawych kropli echo niedokończonego przekleństwa, może instynktowne stęknięcie na gwałtowność ciosu i ból, jaki nadszedł później. Tego nie wiedział, bo i nieszczególnie się zastanawiał.
— Co ty na to, byśmy się zabawili? — Śmiech nasiąknięty niezdrową ekscytacją wymyka się spod maski, wgryzając się czystym dźwiękiem w milczenie rozlane dookoła, a Kohaku na potwierdzenie własnych słów wymierza kopniaka wprost w naznaczoną krwawiącym przerysowaniem szczękę, po którym mężczyzna wypluwa jednego siekacza; przy kolejnym zetknięciu buta z twarzą coś przyjemnie pęka, za to rozbawienie nabiera ostrości.
Parsknięcie szaleństwa wyślizguje się z gardzieli jasnowłosego chłopca splatającego właśnie wyblakłe sylwetki wspomnień z wyraźnymi konturami teraźniejszości.
@Itou Alaesha
Arihyoshi Hotaru and Itou Alaesha szaleją za tym postem.
Ożywienie, zachwyt i fascynacja życiem. Podniecenie i obsesyjna wręcz ekscytacja, która towarzyszyła Itou przez ostatnie tygodnie, zniknęła bezpowrotnie i nagle. Choć mogłoby się wydawać to stanem dobrym, wyrównującym wcześniejsze szaleństwo, to wcale nie odczuła spokoju. Tak jak gdyby, wartka jeszcze przed chwilą, jasnoczerwona krew trysnęła z tętnicy szyi, nie mogąc już wytrzymać tego ognia w niej. Z kolei spływające strużki zamieniły się w tym momencie w lepką i brunatną maź okalającą kobiece ciało. Było to uczucie wyjątkowe i nietypowe — nieprzystające do Alaeshy, a z pewnością nie w takiej dozie intensywności.
Próbowała wytłumaczyć sobie ten stan rzeczy tym, że przecież po górce zawsze jest dołek, a po słonecznych dniach musi kiedyś spaść deszcz. Jednak to nie był ani dołek, ani deszcz. Każda komórka jej ciała wciąż była pobudzona i nadwyraz żywa — jedynie jakby obierając skrajnie odmienny kierunek. Itou czuła pod skórą jakieś niewyjaśnione rozdrażnienie. Uporczywe drapanie od wewnątrz, niby tysiące palców próbowało od środka przebić sobie drogę na wolność. Uczucie, którego kobieta nie mogła ujarzmić, ani przebłagać. To było w niej, to było nią i żadne środki zewnętrzne nie potrafiły tego załagodzić.
Alaesha czuła, że powoli traci kontrolę, jednak w tym najgorszym wydaniu. Nie było w tym, przynajmniej na razie, niczego przyjemnego. Zamiast zostawiać w ekstazie miłosne znaki na ciele kochanka, co chętnie robiłaby jeszcze chwilę temu, wydawało jej się, że dzisiaj byłaby gotowa wydrapać oczy komukolwiek, kto by jej stanął na drodze. Nie miała powodu, żeby się tak czuć. Dosłownie nic w jej życiu nie uległo zmianie, a jednak wściekłość kipiała z jej ciała.
Aczkolwiek coś nie uległo zmianie — oba stany miały ze sobą wspólny mianownik. Choć zdawałoby się, że diametralnie się od siebie różnią, to łączyła je cienka, niemal przezroczysta, jednak nadwyraz lepka i wyraźna nić. Szalejące w niej od kilku tygodni odczucia skutecznie nie pozwalały jej się skupić ani wyciszyć umysłu i ciała choćby na chwilę. Nie wysypiała się już od dawna, co nie przeszkadzało jej, gdy czuła się na fali emocji, nurzając się w upojeniu. Oczekując, że już wkrótce minie, a ona odpocznie. Tymczasem myśli wciąż wrzały w kobiecej głowie — wcześniej świeże i gorące, a teraz dymne i gorejące, jak trawiony przez ogień kawałek drewna. Nie chciała dać się połknąć temu wrażeniu, wciąż mu zaprzeczając i próbując trzymać się w ryzach. Z tego powodu leżała w odrętwieniu na kanapie, co niestety wcale nie przynosiło ulgi. Zewnętrzny obserwator mógłby pomyśleć, że jest spokojna, niemniej leżące w bezruchu ciało malarki w żaden sposób nie odzwierciedlało gonitwy jej myśli.
Wiedziała, że nie może liczyć na sen.
Spacer. Spacer pomagał zawsze.
Wstała i zaczęła się zbierać do wyjścia. Do uszu wcisnęła słuchawki, a do torebki, jak nigdy, wrzuciła nunczako — może pod przykrywką nocy uda jej się chwilę potrenować i zrzucić przy tym trochę emocji? Wyjątkowo jak na siebie, nie odczuła najmniejszego strachu związanego z wyjściem po zmroku. Choć często to robiła — lubiła przechadzać się po pustym mieście — to zawsze też starała się mieć na baczności. Tym razem po prostu włączyła głośno muzykę, do granicy bólu uszu, nawet nie sprawdzając kieszeni kurtki. Były w nich natomiast, tak jak zwykle, gaz pieprzowy i klucze, do których doczepiony był niewielki scyzoryk. Służył on Alaeshy przeważnie do otwierania butelek, czy odcięcia irytującej, sprutej nitki przy bluzce. Aczkolwiek zawsze dawał odrobinę komfortu, gdyby kiedyś rzeczywiście przyszło jej się przed kimś bronić.
Szła szybko i w rytm rozbrzmiewającej muzyki. Marsz pozwalał rozlokować część energii, ale w rzeczywistości nie przynosił większego efektu. Po prostu mogła się czymś zająć, co wciąż było lepszą opcją niż wpadanie w odrętwienie. Skoro wzburzenie nie ustawało, parła dalej do przodu, idąc już chyba z dobrą godzinę i dawno mijając granice dzielnicy Asakura. Dotarła w końcu do Parku Centralnego, który pomimo oświetlonych głównych uliczek, wyglądał dosyć ponuro. Nie przeszkadzało to jednak Itou, ponieważ klimat szumiących drzew i ciemnych pobocznych dróżek zdecydowanie lepiej rezonował z jej wnętrzem niż słoneczny poranek, który zapewne przywita artystkę już za kilka godzin. Idąc przez park, zwolniła kroku, próbując uspokoić oddech i pochwycić dla siebie choć trochę równowagi od panoszącej się wokoło natury. Zawsze miała na nią kojący wpływ, ale jakoś nie dzisiaj...
Szła główną parkową ścieżką, dostrzegając w oddali dwóch mężczyzn na bocznej dróżce. Nie widziała dokładnie co się między nimi działo, ponieważ asfaltową drogę częściowo przykrywał cień. Zauważyła, że jeden z nich jest na kolanach — pierwszym więc skojarzeniem wolnej, artystycznej duszy było słowo „kochankowie”. Mając już obrać inną ścieżkę, aby im nie przeszkadzać, zobaczyła, że coś wszakże nie było w porządku. Mężczyzna próbował wstać z kolan, a ten drugi wbił pięść w jego policzek, ponownie sprowadzając na ziemię. Alaesha nie zmieniła więc początkowo obranego kierunku, zbliżając się ostrożnie do niecodziennej sceny. Wciąż nie słyszała niczego poza mocnymi nutami sączącymi się do uszu. Sięgnęła jednak do torebki, czując pod palcami chłód narzędzia i zdecydowanie bardziej wyobrażając sobie, niż słysząc, metaliczny szczęk łańcucha łączącego dwa perfekcyjnie wyszlifowane i polakierowane kawałki twardego drewna.
Kopniak wycelowany prosto w szczękę mężczyzny szurającego kolanami o asfalt pozbawił ją wszelkich wątpliwości. Facet zdecydowanie znęcał się nad tym drugim. Nie wyglądało to na równą walkę czy chociaż „męskie obijanie sobie mord”, po którym zazwyczaj następowała zgoda. Wyszarpnęła słuchawki z małżowin i wrzuciła do torebki, wyciągając z niej jednocześnie dłoń zaciśniętą od dłuższej chwili na nunczako. W zasięgu wzroku nie było absolutnie nikogo, a dookoła panowała cisza, którą rozdarł przesączony gniewem głos. — Co ty na to, byśmy się zabawili? Chłopak najwyraźniej w swojej zabawie nie zauważył idącej kobiety. Mogłaby się wycofać, odejść, zadzwonić tylko z oddali na policję. Alaesha nie była jednak w stanie ominąć ich i pójść swoją drogą. Nie dziś. Nie wtedy, gdy jej krew wrzała, gdy umysł bezustannie podpowiadał jej coś złego. Gdy czuła się tak wściekła. Buchający do głowy gniew gwałtownie przysłonił jej zmysły. Tym razem to szum krwi i miarowe dudnienie serca trafiło do jej uszu, a nogi same poniosły ją do dwójki mężczyzn.
Ten drugi, wyglądający na starszego, słaniał się już nie tylko na kolanach, ale i przedramionach, przytrzymując się to za twarz, to za brzuch i patrząc z przerażeniem, niesamowicie ogromnymi oczami na swojego oprawcę. Nie mogła tego tak zostawić.
— Co ty, kurwa, robisz? — Warknęła głośno i donośnie, stając kilka metrów za plecami jasnowłosego mężczyzny, który przygotowywał się do oddania kolejnego ciosu. Na dźwięk słów Itou odwrócił się i dopiero wtedy dostrzegła, że na dłoni miał kastet, a leżący na ziemi pobity człowiek zdawał się krwawić.
O kurwa. Nie było już odwrotu.
Stanęła mocno na obu nogach i wyciągnęła przed siebie nunczako, prezentując gotowość do ewentualnego ataku. Jej broń była dystansowa, więc miała nad nim cień przewagi.
— Spierdalaj stąd. — Syknęła kolejne zdanie przez odsłonięte i zaciśnięte zęby. Zaskoczyło ją, jak w rzeczywistości młody był stojący przed nią chłopak i jak, wbrew pozorom, niewinne wyglądała jego twarz. Musiała się jednak mieć na baczności. Widziała, na co go stać.
@Toda Kohaku
Seiwa-Genji Enma, Naiya Kō, Toda Kohaku and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
Ani On — chłopiec nienależący do nikogo, a jednocześnie boleśnie zniewolony mdławą wonią przedzierającą się przez eter do nozdrzy, pochwycony zatrutym uściskiem pamiętania i sentymentów, którymi przecież powinien był pogardzać.
Ani on — mężczyzna kulący się ze strachu, którego genezy jeszcze nie rozumiał, bowiem wciąż nikt nie przytoczył przewinień, nie wyrecytował zbrodni spisanych koślawym pismem na poszarpanym papierze ociekającym czarną, smolistą trucizną umierania wtłaczanej głębiej przy każdym ciosie.
Ani nawet świat zatrzymany dookoła, dziwnie milczący.
Starzec nie był dla Kohaku żadnym przeciwnikiem, wystarczyłyby sekundy na wykonanie rozkazu wkomponowanego w neonowe odcienie zdobiące maskę, sekundy na wybranie najszybszego sposobu wydarcia ostatniego oddechu płucom przed jakąkolwiek reakcją wiotczejącego bezsilnością ciała, sekundy na pozbycie się mężczyzny wyznaczonego przez Shingetsu do zlikwidowania, jednak kundel zdecydował inaczej, pozwalając nieuleczalnie chorej cząstce nadgnitego serca przyspieszyć rytmu i ze śmiechem wymykającym się krawędzi lekko rozchylonych warg czerpał radość ze spektaklu, na który nikogo więcej nie zamierzał zapraszać.
Sekwencja wyprowadzanych ciosów była śmiesznie prosta, jedna z pierwszych jakich został nauczony przed wkroczeniem na ring, jednak zachowała nieprzejednaną skuteczność we wszystkich uderzeniach; odłamane fragmenty odkształconych wraz ze starszym wiekiem kości wydawały charakterystyczny chrobot, kiedy zmieniały położenie, odgłos pękających paliczków napędzał nieugaszone pragnienie wychylenia kielicha życiodajności pulsującej korytarzami nabrzmiałych żył, za to strach przed tym co dopiero nadejdzie obejmował coraz większe terytorium w zlęknionych tęczówkach, którym przyglądał się przez fasadę maski drapieżnymi ślepiami myśliwego, w którego przemianował każdą cząsteczkę siebie,
S h i n g e t s u.
R o z k a z.
S h i n g e t s u.
R o z k a z.
S h i n…
Ro..
S…
…
Słowa niepewnie zachybotały pod sklepieniem czaszki, załopotały niczym chorągiew wywieszona przez okiennicę przed rozpętaniem huraganu, jednak odwrotu nie było, a nawet jeśli istniał i wciąż uchodziłby za potencjalny wybór, awaryjność sytuacji, w której się znalazł, to brnąłby właśnie w ciemność, nienauczony wycofywania się, nieoswojony z poddawaniem, wytrenowany przemocą do popełniania okrutniejszej przemocy, do zadawania bólu, do nieoglądania się przez ramiona na kogokolwiek, kogo ofiarował śmierci. Kohaku jak zawsze tkwił w nietkniętym zadrapaniem kole, w doskonałej spirali zbrodni następujących po sobie, skropionych półprzezroczystymi rozkazami występującymi w roli szarej eminencji, nieświadomy poniekąd własnego wyłamania, a może celowo ignorujący pragnienie rozdzierające od wewnątrz, wydrapujące sobie drogę na powierzchnię, dlatego zdecydował obnażyć młodzieńcze oblicze przed mężczyzną; lepkimi od krwi palcami pochwycił bezemocjonalną maskę, wsuwając w bezdenną kieszeń kurtki narzuconej z wyjątkową starannością na ramiona.
Sztywne i napięte.
— Teraz… — zaczął, by urwać gwałtownie.
Odgłos kroków okazał się dźwiękiem przykuwającym niezauważalnie milimetry jego uwagi, kiedy policzek został obrócony wprost do zmierzającej tutaj kobiety, której pojawienie się (chociaż wcześniej umknęło pozostałym zmysłom) nabrało interesującego wydźwięku w otulających zewsząd atłasowych kurtynach ciemności, mógłby zażartować z niej jako bohaterce wciągającej powieści, dobrej duszy wkraczającej na scenę przed krwawym finałem celem uratowania nieznaczącej ofiary, jednak wstrzymał słowa. Pozwalał jej zbliżać się niebezpiecznie szybko i z gwałtownością wyzierającą z każdego pokonanego milimetra, pragnął przyciągnąć tak blisko, jak tylko było to możliwe, przeciągnąć przez iluzoryczną granicę, po której powrót do bezpieczeństwa dłużej nie byłby możliwy, postanowił zamknąć ciemnowłosą w paskudnie surowej klatce ozdobionej wewnątrz kolcami, gdzie byle muśnięcie naostrzonej główki wystarczyłoby do odebrania życia, bo — czego nie przemyślała, tchnięta niepohamowanym zrywem serca goniącym do tego, co definiowano jako słuszne — właśnie zdecydowała własnoręcznie domalować dodatkową atrakcję do nieco opustoszałego, zarazem niedokończonego obrazu.
Samą siebie.
Może rzeczywiście powinien zawsze spodziewać się niespodziewanego, wybiegać do przodu o potencjalne komplikacje czy konsekwencje, jednak przesadne planowanie przychodziło z trudem, nienawidził życia z wyprzedzeniem, wielokrotnie ocierając się o śmierć przy powierzanych misjach, których wypełnienie cenił ponad własną, nędzną egzystencję, dlatego doceniał niezaplanowane spotkania i przeszkody, nieważne jakie oraz czy możliwe do pokonania. Miasto pochwycone milczeniem momentalnie skurczyło się do tego momentu, gdzie nieznajoma wreszcie mogła ujrzeć jasnowłosego chłopca
p r a w d z i w i e.
Oddychającego ze spokojem, o nieruchomym spojrzeniu wżerającym się w porcelanową twarz z intensywnością człowieka umiejącego czytać innych w tajemnicy przed nimi samymi, szczególnie kiedy omamiały emocje, uczucia, człowiecze odruchy zapisane w ludzkiej genetyce od niepamiętnych czasów. Ostatecznie, po wtargnięciu do wyznaczonego wcześniej kręgu imitującego gladiatorską arenę, dostrzegła chłopca oddalonego o śmieszną odległość, którą mógłby pokonać doskonale szybkim krokiem zabójcy i poderżnąć jej gardło, nie pozwalając na skuteczną samoobronę, i może nawet pochwyciła własną bezmyślność w głowie. Może zapragnęła się cofnąć, chociaż teraz nie miało to większego znaczenia, ucieczka przestała być wyborem; teraz obowiązywała tylko jedna waluta — taka, której nikt dobrowolnie nie wybierał, kurczowo trzymając się życia.
— Och? — Jego brew powędrowała ku górze, tak samo kącik ust rozciągających się teraz w kpiącym, nieco niebezpiecznym uśmiechu malującym na twarzy kompilację nieodgadnionych myśli oraz emocji buzujących zachłannie w młodym ciele. Powoli, krokiem wręcz rozleniwionym obszedł mężczyznę przyciskającego twarz do chodnika prawdopodobnie kojącego chłodem szarej tekstury obite policzki, nie spuszczając przenikliwego spojrzenia z nieznajomej kobiety i prawdopodobnie, gdyby tylko posiadał taką umiejętność, intensywnością złotych ślepi przemieniłby jej ciało w krwistą mozaikę rozsmarowaną w scenerii parku niczym artystyczny kolaż złożony ze szkarłatnych kałuży, pobielałych kości oraz wciąż parujących ciepłem organów wyrwanych z wnętrza podbrzusza czy klatki piersiowej, którą unosiły przyspieszone oddechy; widział
w s z y s t k o;
nerwowość,
niepewność,
determinację
(by bronić tego śmiecia?);
dostrzegał ją naprawdę, jednocześnie nie ofiarowując niczego w zamian, zachowując własne emocje, te prawdziwe, we wgłębieniu trumiennego drewna, gdzie przechowywał rozkruszone cząstki roztrzaskanego człowieczeństwa i mimowolnie pogłębił zacisk palców oplatających kastet siłą kochanka próbującego zatrzymać ukochaną w ramionach, najlepiej na zawsze, wciąż wyczuwając lepkość szkarłatnych kropli oblepiających mu skórę. Pokonał orbitę rozciągniętą dookoła człowieka, którego krew przyozdabiała chłopięce pięści, po czym bezpardonowo, ewidentnie z dorzuconą brutalnością usiadł na jego plecach, pozwalając ciężarowi młodzieńczego ciała zaprawionego treningami docisnąć jeszcze bardziej do podłoża, jakby chciał dożywotnio złączyć starca z brukowaną kostką, przetopić niczym wadliwą mieszankę wybrakowanych ze szczególnych właściwości metali i pozostawić pod stopami, które spokojnie wystukiwały melodię zasłyszaną wcześniej w jakimś miejscu, i przy każdym odgłosie podeszwy uderzającej niedelikatnie chodnik podrzucał w powietrze nóż, wciąż obecny w drugiej dłoni, by finalnie — co podkreślone zostało lekkim przekrzywieniem głowy — poświęcić calutką uwagę nieznajomej kobiecie.
— Co robię?
Słowa pozornie subtelne, w rzeczywistości wyjałowione ze wszelkiego ciepła popłynęły spokojnie do przodu, bez trudu pokonały oddzielającą odległość, z łatwością pozwoliły sobie częściowo przeniknąć przez jej sylwetkę, a częściowo wspiąć przez wyprostowany kręgosłup wprost do małżowiny usznej, by wreszcie wedrzeć w przewód słuchowy z delikatnością tysięcy szpilek pchniętych precyzją nożownika w najbardziej unerwioną powłokę skórną bądź organ otoczony błoniastą membraną. Szaleństwo wymalowane w złotawych okręgach kłamliwie złagodniało, osłabło zduszone ciekawością, skurczyło się do zalegającego w kącikach oczu okruchu drażniącego ze zdolnościami rzęsy niedającej się wydłubać spod powieki, chociaż rozgrzane opiłki gniewu dalej skrzyły w ciemnościach, trochę jak piegi rozsypane na porcelanowych policzkach albo gwiazdozbiory rozrzucone na nieboskłonie.
— A jeśli nie odpowiem? — pytanie okraszone zostało prześmiewczym uśmiechem, wyraźnie wypowiedzianą w uniesionych kącikach ust drwiną, której namiastkę zdecydował się podarować nieznajomej wraz z bezgłośnym wyzwaniem; co zamierzasz zrobić, jeśli nie dam ci odpowiedzi? zamajaczyło groźbą w ostrzu ponownie podrzuconym w ciemność, złapanym w doskonałym momencie i teraz wycelowanym w bezimienną bohaterkę zwieńczeniem noża niedawno zatopionego w trzewiach skamlącego boleśnie mężczyzny, kraniec zdradzał brzydką prawdę szkarłatem rozsmarowanym przez stal niemal po rękojeść. — Zaryzykujesz życiem? — dorzucił kilka sekund później.
Powaga zakradła się w wypowiedziane wyzwanie.
Prawda była taka, że niekoniecznie rozumiał gwałtowne zrywy szybko wygasającego bohaterstwa zakradającego się niekiedy do ludzkich serc, czy czymkolwiek się wówczas kierowali i nikt wcześniej, bo przecież zdarzały się sytuacje wymykające spod kontroli, gdzie przyłapywano Kohaku w różnorodnych stadiach popełnianych zbrodni, nie odważył się realnie chłopakowi zagrozić i coś we wnętrzu wypełnionym drażniącym spokojem podpowiadało, iż dzisiaj będzie podobnie. Cokolwiek postanowiłaby zrobić w natchnieniu niesienia pomocy, zginęłaby w mniej lub bardziej wyszukany sposób w zależności od nastroju chłopca pozbawionego współczucia, jednak postanowił ofiarować jej namiastkę czasu na podjęcie decyzji. Nie zamierzał zabijać kogoś przypadkowego, to zawsze rodziło zbyt wiele problemów, kiedy tożsamość człowieka pozostawała nieznana, jednak zranienie jej migotało pomiędzy potencjalnie bezpiecznymi wyborami odłożonymi właśnie na kobiece ramiona wraz z ciężarem tego, co dopiero nadejdzie w konsekwencji kolejnego kroku.
własnym
życiem?
— Skoro nie możesz oderwać ode mnie wzroku, może powinienem ponownie ją włożyć?
Maska, zbyt charakterystyczna by pomylić z jakąkolwiek inną, dołączyła do rozgrywanego aktu i wyraźnie zarysowała ostateczny, najbardziej intymny ze wszystkich piekielnych kręgów zarezerwowany jedynie dla trójki — kata, ofiary oraz śmierci przybyłej po uśmiercaną duszę, i tylko od kobiety zależało, czy postanowi zaburzyć ową harmonię.
@Itou Alaesha
Warui Shin'ya, Itou Alaesha, Matsumoto Hiroshi and Jinnai Hisae szaleją za tym postem.
Choć czuła palącą wściekłość, to w pierwszym odruchu przetoczył się po jej ciele drżący impuls. Sytuacja była wyraźnie zła — dla leżącego mężczyzny, jak i niej samej. Serce zaczęło żwawiej pompować krew, oddech przyspieszył, mięśnie zadrżały w gotowości, a zmysły wyostrzyły się, niemal fizycznie boląc. Nie spodziewała się takich atrakcji podczas nocnego spaceru, choć... coś poruszyło się z zaciekawieniem w jej wnętrzu, czemu powiedziała siarczyste stul pysk. Czy to był strach?
Agresor nie spieszył się, więc i wykorzystała okazję do oceny sytuacji. Młodzieniec miał przy sobie nóż i kastet, a starszy mężczyzna wił się po chodniku z charkotem, nie będąc w stanie nawet na nią spojrzeć — choć artystce zdawało się, że zobaczyła w nim iskrę ożywienia na jej nadejście. Postanowiła, że zrobi co w swojej mocy, aby pomóc temu człowiekowi. Odwrotu już nie było, dodatkowo w naturze Itou nigdy nie leżała ucieczka. Patrzyła, śledziła wzrokiem, zbierała informacje. I prawdopodobnie rozpracowałaby sytuację w znanym jej stylu, przeczesując neurony w poszukiwaniu zastygłych informacji z odbytego niegdyś szkolenia z samoobrony. Ustaliłaby plan, podeszła do tego z rozwagą, umiejętnie wyprowadziła przeciwnika na manowce chytrym posunięciem, gdyby nie...
Czerwień.
Czerwień na ostrzu, na chodniku, na ciele dźgniętego mężczyzny, którą dopiero dostrzegła w całej okazałości. Intensywna barwa prześladowała ją już od tak dawna, jednak nigdy nie była tak... niebezpiecznie pociągająca. To, co na moment podkuliło ogon z cichym skomleniem, postanowiło ponownie wyjść z mroku przygnane zapachem krwi — wcześniejszy impuls wcale nie był ogarniającą artystkę trwogą, a drżeniem ekscytacji. Emocja istotnie przebrała się w szaty strachu, więc i w ten sposób mogła być odebrana przez młodego mężczyznę. W końcu sama Alaesha dała się wpierw oszukać reakcjom własnego ciała.
Kobieta ledwie wczoraj myślała, że powoli gotujący się w niej smutek, karminowa złość i rdzawe w posmaku rozdrażnienie były nie do zniesienia. Odczuwała je jako zbędny bagaż, uczucia do naprawienia, ale teraz miała wrażenie, że ostatnie tygodnie radośnie upstrzone tym kolorem były niczym w porównaniu do tego, co może ofiarować jej głębia rozpościerającego się teraz przed jej oczami odcienia. Może całe życie się oszukiwała, że ma w sobie dobrą stronę, nie pozwalając rozkwitnąć prawdziwym pragnieniom? Pięknu wszechogarniającej czerwieni, otwierającemu przed nią ramiona szkarłatu. Chciała dać mu się pochłonąć, oddać jego cicho sączonym do ucha obietnicom. Zawsze wiedziała, że jest też taka, a może w rzeczywistości była tylko taka?
Z głębi trzewi wyłoniła się dzika zuchwałość. Uciekająca logice pewność, że nic jej nie grozi, a stojące przed nią dziecię rzuca jej wyzwanie, którego pragnęła i na które czekała przez całe życie. Patrzyła i śmiała się śmierci w oczy, której raz już uciekła z miękkich, kojących objęć. Była wolna, a ogniste liźnięcia w rozgrzanej głowie podpowiadały, że może zrobić, co tylko chce.
— Wiesz, że bez problemu wybiję Ci ten nóż z ręki, a później rozbiję Ci czaszkę, zanim się w ogóle do mnie zbliżysz? — Zignorowała przechwałkę białowłosego, ponętną gierkę, którą chciał zrobić na niej wrażenie. Widziała i wiedziała, co robi, niezależnie od motywów. Nie potrzebowała mężczyzny, który objaśni jej świat. Niemniej przez cały ten paskudny dzień nie przydarzyło jej się nic tak wyzwalającego jak ta pogawędka z nieznajomym. W tym momencie leżący pod chłopcem mężczyzna przestał mieć większe znaczenie. Uratowanie go było ważne, jednak drugorzędne. Niedoszły morderca przyglądał się jej, jednak chciała, aby skupił na niej całość swojej uwagi. Ona już chłonęła jego i tę scenę całą sobą.
— Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, jak niebezpieczne jest nunczako i dlaczego jego używanie zostało zakazane? — Chciała patrzeć mu prosto w oczy, więc przykucnęła, opierając łokcie o własne kolana. Połowa nunczako zwisała na szczękającym na wietrze łańcuchu w wyciągniętej ręce. Krzewiąca się w niej niczym ciernie czerwień domagała się atencji.
— Ja natomiast umiem się nim posługiwać inaczej niż w sposób pokazowy. — Uśmiechnęła się wprost ślicznie. Pomalowane czerwienią wargi uniosły się, rozjaśniając kobiecą twarz miękkością rysów. Drugą, wolną dłonią podparła podbródek, patrząc na białowłosego z jakimś rodzajem rozczulenia. Choć różnica wieku między nimi była zdecydowanie wyraźna, mogłoby się zdawać, że kobieta promienieje czymś młodzieńczym, czymś żywym. Czymś niepoprawnie głodnym.
— Zaryzykujesz życiem? —
— A jest ono coś warte? — Machnęła z nonszalancją wolną dłonią, wyrażając się z nieprzebraną pewnością, której gdyby nie czerwień, nie mogłaby w sobie mieć. Wątpliwości, a raczej ponura pewność rozpleniła się w jej umyśle.
Rodziny nie miała, ale czy posiadała, chociażby przyjaciół? Czy ktoś ją dzisiaj prawdziwie kochał? Czy ktokolwiek zapłakałby nad jej brakiem, a tym bardziej — czy komukolwiek zależałoby na tyle, aby przyjść na rytuał Kotsuage, zbierając czule jej spopielone prochy do urny? W tym momencie była przekonana, że nie. Że jak zwykle, że jak wtedy, gdy miała ledwie kilkanaście smutnych wiosen, mogła liczyć tylko i wyłącznie na siebie. To zawsze działało, w końcu nie bez powodu była tu, gdzie jest. Ludziom nie można było ufać, zawodzili zawsze — prędzej czy później. Może przynajmniej ten chłopak jej nie zawiedzie. Aczkolwiek, pewnie i on to zrobi.
W rzeczywistości dla Alaeshy życie było jednym z największych darów, aczkolwiek nie było tak zawsze. Najwyraźniej czarne lata wróciły, choć była pewna, że pogrzebała je na zawsze. Mimo to nie zdawała sobie z tego teraz sprawy, a świat przed jej oczami odbijał się w odcieniach czerwieni. Tak jakby klisza jej wzroku została zanurzona w barwniku, a aparat fotoreceptorów nie był w stanie odczytywać żadnych innych barw.
— Chcę widzieć Twoją twarz. — Nie powiedziała nic więcej, nie uzasadniając dlaczego. Natomiast rzeczywiście, nie mogła oderwać od niego wzroku. Czyżby młodzieniec był jej wyzwoleniem? Możliwością wyplucia z siebie żalu i goryczy, złości i nienawiści gromadzonej latami w jej umyśle i spiętym ciele? Słodkim aniołem śmierci, na którego zrzuci winę za wszystkie popełnione wobec niej grzechy? Zaczynała czuć wdzięczność, że stanął na jej drodze — a może to jednak ona przecięła jego ścieżkę? Nie miało to teraz znaczenia, bo najwyraźniej byli sobie pisani. Jeśli zrobi mu krzywdę, nawet jeżeli go zabije, będzie perfekcyjnie usprawiedliwiona, zarówno w świetle moralności, jak i prawa. Tymczasem jej spękaną duszę może w końcu obleje złocenie kintsugi i zostanie ukojona. Uratowana. Naprawiona. Albo oswobodzona.
— Daje Ci radość wyżywanie się na słabszym? Jakim on jest dla Ciebie przeciwnikiem? Jeśli szukasz partnera, to zostaw go i chodź do mnie.
@Toda Kohaku
Toda Kohaku, Matsumoto Hiroshi and Jinnai Hisae szaleją za tym postem.
Otulony milczeniem, kiedy abulia wgryzała się niczym jadowite kły wężowej istoty w słabnącego mężczyznę, rozprzestrzeniając namacalną inercją w wiotczeniu mięśni, w coraz bardziej charkliwych oddechach, w drżeniu niepochodzącym z ciężaru dźwiganego przez plecy, który materializował się w dziewiętnastolatku czysto teoretycznie; owe, faktyczne obciążenie wydawało się wychylone ze świata duchów wyciągających martwe dłonie ku nieznajomemu — u m i e r a ł ?
Tak bądź nie, nic pomiędzy.
Kohaku znał odpowiedź na to pytanie, jednak zachował dla siebie dopóki przedstawienie trwało, pozwalając kobiecie przeniknąć przez kolejne płaszczyzny różnorodnych empirii splecionych ze sobą początkowo luźnym warkoczem, teraz zaś bardziej gordyjskim węzłem z dereniowego łyka, którego jasnowłosy kundel nie zamierzał ani przecinać zakrwawionym ostrzem, ani rozwiązywać naznaczonymi posoką palcami, teraz obydwoje istnieli w jednym wymiarze, uwięzieni w rzeczywistości mieszającej ich oddechy wraz z szaleństwem wyzierającym ze spojrzeń. Przekrzywił głowę niczym w sylwetce subtelnego flirtu, chociaż byle muśnięcie wzrokiem wystarczyło, by człowiek pozbywał się złudzeń; subtelność była ostatnim ze słów, które można by ułożyć u jego stóp, niemniej nieznajoma zmąciła niezachwianą beznamiętność i w przedziwny sposób wybudziła ludzką ciekawość zaległą gdzieś w odmętach bezdennych studni, w których utopiono przeważającą większość zainteresowania obcymi oraz impulsami popychającymi do wielobarwnych działań. Postanowił zaczekać, przedłużyć nieuniknione o kilka oddechów, odpocząć pośrodku nicości, bowiem tak postrzegał przestrzeń dookoła, chociaż pochłaniająca krajobraz parku cisza została unicestwiona wraz ze słowami, których nieznajoma wypowiadała zaskakująco wiele, jakby drwiąc z sytuacji, może nawet z niebezpieczeństwa zarysowanego w drapieżniku będącego niezaprzeczalnie blisko, obnażającego zęby raz bardziej, raz mniej, jednak niewątpliwie gotowego do ataku.
— Składasz odważne deklaracje… — Nie dostrzegał realnej groźby, wierząc we własne zdolności, nade wszystko umiejętność ignorowania pierwszy uderzeń, które zniósłby z nieludzką cierpliwością. Nie spuszczał z ciemnowłosej złotego wejrzenia, acz pozwolił niezdrowej wesołości wykrzywić usta w uśmiechu. — Każdy przedmiot może być niebezpieczny w rękach odpowiednich ludzi. Wystarczy spojrzeń na mnie. — Obrysował jej żuchwę uniesionym w powietrzu nożem. — Jestem śmiertelnym instrumentem, narzędziem doskonałym, które ani razu nie zawiodło.
K ł a m s t w o.
Widmo protezy wraz z nazwiskiem Hotaru zapiekło pod powiekami.
— I dzisiaj nie zamierzam tego zmieniać, zadanie musi zostać wykonane — dodał sekundę później.
Mógłby powiedzieć wiele więcej, zamknąć w pięknych frazesach, ująć ozdobnikami wylewającymi się przez usta; pomyśl o mnie niczym o artyście wykańczającym dzieło ostatnim pociągnięciem pędzla, mógłby pochwycić takich słów, gdyby tylko posiadał namiastkę tego, co ona, przynależność do świata wyrastającego ponad slumsami, w których się wychowywał. Jednoznaczne stwierdzenie, czy jakkolwiek imponowała niezachwianą pewnością siebie, było dość trudne do rozgryzienia, niewątpliwie absorbowała uwagę i powoli pośrodku wszystkich dźwięków wypowiadanych miękko kobiecymi ustami, rozrysowywała intrygujący obraz wewnętrznych demonów nabierających niespiesznie kształtu, uwypuklała
p r a w d ę,
która nabierała skrajnie odmiennego odcienia od tego, który dostrzegał na początku.
I — co może było dość przedziwne — pomiędzy dwie linie zaczynały zlewać się w jedną.
— Zakazane? — Brew powędrowała ku górze. Niecodzienne, by na każde słowo posiadał klarowną odpowiedź, może winowajcą powinien określić niezdrowe poruszenie pod sklepieniem czaszki, gonitwę myśli nieumiejących przewidzieć, dokąd właściwie wszystko zmierzało. Niespotykane, zarazem ekscytujące. — Jedynie w obciążonym zasadami świecie, do którego należysz; chyba zauważyłaś, że mnie one nie obowiązuję. — Ostrze wycelowane niedawno w kobiecą twarz zmieniło położenie, kiedy z cierpliwością obrócił rękojeść w dłoni, by ostatecznie stalowe ostrze zatrzymało się krańcem głowni z lekkim stukotem na poszarzałej fakturze chodnika, na który upuszczono pojedyncze, szkarłatne krople.
Krawędź tnąca pozostała w gotowości, jak mięśnie jego ramion tkwiły w niezdrowym napięciu kompletnie niekontrolowanym, wkomponowanym podskórnie w nerwy odruchu istniejącym wspólnie z instynktami zniewalającymi niekiedy umysł, jednak poddawał się temu bez wahania, bowiem te wielokrotnie w różnorodnej kontrakcji ratowały życie. Kiedy ukucnęła, wyczuł łagodne drapanie zaciekawienie sunące przez potylicę i odchyliwszy delikatnie głowę do tyłu, wysnuł prostą w konstrukcji tezę.
— A jest ono coś warte?
Nie odpowiedział od razu.
Nie tym razem; chciał, aby jej słowa dobiegły do końca i roztrzaskały się o taflę ciemności.
Nie przewidział, iż spróbuje wciągnąć go we własną grę, której zasad jeszcze nie rozgryzł, nie zmieniało to jednak wewnętrznego pragnienia, by przekroczyć zastawioną barykadę i przeniknąć do wymiaru rozpościerającego się po horyzont przed kobietą, widzianego jej oczami.
— Jesteśmy tacy sami.
Odważna deklaracja, nie sądzisz?
Pewność, która wtłoczona została w wypowiedziane słowa, uderzyła w rzeczywistość dookoła.
— Może… — westchnął w fałszywym rozleniwieniu. — Zawrzemy układ? — O ile była wystarczająco odważna, by układać się ze śmiercią czy człowiekiem ją uosabiającym albo i wyręczającym. — Jeśli uderzysz go własnym instrumentem jeden raz, obiecuję więcej nie uderzyć tego ścierwa. — Spojrzenie nabrało niebezpiecznej intensywności przy złożeniu owej dobrodusznej oferty.
Przemilczał to, co tkwiło na krańcu języka, przechował pełną prawdę dla siebie, nieznajomą poczęstował jedynie połową wykreowanego sekundy wcześniej kompromisu, którego drugie dno tkwiło bezpiecznie w objęciach wyzutego z człowieczeństwa szkieletu obleczonego tkanką zwieńczoną skórą. Ostrze ponownie drgnęło, jednak teraz dosięgnęło zamierzonego celu i rozorało powłoki ubrań w dążeniach Kohaku do utkwienia w miękkości lewego uda, i zbolałe stęknięcie mężczyzny wraz z ciepłem kropli osiadłych na skórze utwierdziło w przekonaniu, że stal wydrążyła korytarz wystarczająco głęboki, by przynajmniej unieruchomić skurwysyna, zapobiegając jego ucieczce.
— Nie wyciągaj — rzucił do starca, nawiązując oczywiście do noża. — Nie przejdziesz nawet pięciu metrów, bo wcześniej wykrwawisz się na chodnik — fałsz zabarwił głoski.
(Nie)Kłamał,
bądź rozrysowywał niecodzienne rozwiązania.
We wnętrzu kieszeni wciąż przechowywał wiele więcej niespodzianek, po które wystarczyło sięgnąć opuszką palca, przeważając zwycięstwo drobnymi niespodziankami i wpychając perfidnie wprost we własne ramiona, jednak to trąciłoby brakiem jakiejkolwiek zabawy. Podniósł się niespiesznie, bez wzbudzania niepotrzebnego niepokoju, bez ukrytych motywów, bez niebezpieczeństwa zaległego gdzieś w zakamarkach nieruchomego spojrzenia zatrzymanego w objęciach kobiecych tęczówek i powoli postawił krok ku nieznajomej, śladem pierwszego podążył drugi, później trzeci, a potem kolejny i niedawny dystans zaczął słabnąć, kurczył się, zacierał. Pozwalał pozornej nieostrożności oraz nadmiernej arogancji zawoalować decyzję o zbliżeniu się do ciemnowłosej, której imię wciąż pozostało nieuchwytne, dlatego co chwilę pod firmamentem myśli nadawał jej odmienną tożsamość, okraszając mianem postaci kreowanych ubogą wyobraźnią, chwytając godności zasłyszanych w codzienności ulic lub w przydymionych mglistymi niedopowiedzeniami zaułkach.
Co chwilę była kimś innym i zarazem nikim konkretnym.
Skłamałby, przywdziewając maskę całkowitej obojętności; na swój pokraczny sposób był zaciekawiony potencjalną reakcją, emocjami rozrastającymi się we wnętrzu klatki piersiowej naznaczonej w bicie serca, pierwszym odruchem ciała na widok spełnionej prośby, którą przecież samodzielnie doń skierowała; chodź do mnie wciąż dudniło w przestrzeni, w korytarzach myśli, w zagłębieniu małżowiny i ofiarował kobiecie naiwność, że jej słowa podziałały, kiedy w rzeczywistości decyzja dalej należała do niego.
— P o d o b n o — zaczął powoli, wyraźnie odgradzając każdy wyraz od siebie idealnie pięciosekundową pauzą. — Dopiero w obliczu śmierci, człowiek dostrzega wartość własnego życia. — Przekrzywienie głowy przy kolejnym kroku. — Bądź utwierdza się w jej braku.
Ale…
zawsze się jakieś pojawiało.
Zatrzymał się niebezpiecznie blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie spodni, zagradzając wysoką sylwetką charczącego mężczyznę, któremu połamane żebro prawdopodobnie przebiło płuco, powoli przybliżając do ostatniego oddechu, chociaż przerywnik w postaci porzuconego na chodniku człowieka wyblakł, pozostawiony samemu sobie; walka rozgrywająca się pomiędzy Kohaku a nieznajomą była o wiele ciekawsza, bardziej absorbująca, angażująca tę dwójkę z niebywałą intensywnością. Aczkolwiek, czy wciąż walczyli?
Czy kiedykolwiek zaczęli walczyć?
Czy rzeczywiście tkwili po przeciwnych stronach?
— Papierosa? — spytał dość niespodziewanie, wygrzebawszy z wnętrza kieszeni zdezelowany, pogięty kartonik o zawartości szczerze znienawidzonej, jednak — jak powiedział gdzieś w przeszłości ktoś z Shingetsu — to doskonały element rozpoczęcia większości konwersacji. Zakrwawiona dłoń obejmowała paczkę fajek, pozostawiając szkarłatne odciski palców; na oczach nieznajomej krew przyjemnie wsiąkała w kartonik, naznaczając niczym terytorium. Po chwili przywołał wspomnienie pozbawionych odpowiedzi zdań. — Dlaczego nazywasz go słabszym? — sprawnie odbił pałeczkę.
Zbliżył się jeszcze o krok, kompletnie nie przejmując się dzierżonym przez kobietę nunczako.
— Tylko dlatego, że przegrał walkę, wcale nie musi być słaby — mówił ciszej, głosem głębszym co najmniej o oktawę, chłodniejszym i wyzbytym niedawnej wesołości, której okruchy rozrzucono jasnymi plamkami w płynnym złocie spojrzenia, ale wypowiedziane słowa nasycone zostały ujmującą szczerością. — Nie pomyślałaś, że wiem coś, co jest ukryte przed tobą?
Wciąż czekał, czy sięgnie po papierosa, czy może po prostu zaatakuje, kiedy w bezruchu stał na wyciągnięcie palców, może nawet ciepło jego oddechu osiadło na porcelanowym policzku, może nozdrza zaatakowała gwałtowniej metaliczna, lekko słodkawa woń ludzkiej krwi skapująca z opuszka niedotykającego kartonika, może od samego początku identyfikowała go ze złym, czarnym charakterem i była obojętna wobec prawdy zaległej pomiędzy gówniarzem a starszym mężczyzną, a może zadecyduje za siebie oraz za Kohaku, by pojedynek wciąż trwał, jednak teraz nieznajoma będzie balansować na granicy tego, co widziała i tego, co mogła usłyszeć.
— Gdybym…
wykrwawiał się zamiast niego, czyją stronę byś wybrała?, zdawały się mówić chłodne oczy.
@Itou Alaesha (dziękuję mocno za cierpliwość, słońce! <333)
Warui Shin'ya, Itou Alaesha and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
Chłopak wydawał się jej... taki interesujący.
Krwawe podszepty siły, z której obecności zdawała sobie sprawę ledwie mgliście, popychały ją ku niemu. Mówiły jasno i wyraźnie, że jest to obiekt godny uwagi i zbadania. Tknięcia opuszkami i muśnięcia tego rozgorzałego młodzieńczym gniewem zjawiska. Martwego w środku, a zarazem tak żywego szaleństwa ubranego w nastoletnie ciało, od którego w normalnym wypadku szybko by uciekła. Tylko dlaczego by uciekła?
Ze strachu przed nim, obrzydzenia, niezrozumienia?
Może raczej obawy przed samą sobą. Przed cząstką schowaną w głębi, której nie chciała pokazać na światło dziennie. Tej co właśnie zaczynała błyszczeć jak przepięknie oszlifowany rubin, blaskiem który oślepiał zdrowy rozsądek kobiety i zadający wewnętrzne pytanie — w czymże chłopak miałby być straszny lub groźny?
Nie wiedziała.
Jedynie resztki zazwyczaj czułego umysłu artystki dostrzegały cierpienie leżącego mężczyzny, ofiary całego zdarzenia. Niemniej czemu nie miałaby obdarzyć czułością również białowłosego? Czyż i nie on był ofiarą tego świata? Dlaczego miałaby oceniać jego czyn, kim była by to robić? A przede wszystkim — w jaki sposób ocenianie go miałoby pomóc jednemu lub drugiemu? Dlaczego młodzian miałby nie zasłużyć na ciepło, jakiego niewątpliwie był pozbawiony nazbyt szybko? Jeśli oczywiście był skłonny przyjąć tę drobinę, którą chciała obdarować go Alaesha.
Choć samo obdarowywanie czułością było bardzo podobne do kobiety, to w tym momencie powodowana była nieodpowiednimi pobudkami, będących wynikiem krzywego zwierciadła, odbiciem nieoddającym pełni zaistniałej sytuacji. Czerwonej przesłony, która odbierała możliwość dostrzegania innych barw i niuansów.
— Sugerujesz, że moje ręce nie są odpowiednie do tego, żeby Ci zrobić krzywdę? Chyba mnie nie doceniasz. — Zachichotała leciutko pod nosem, co wyglądało niezwykle kontrastowo do wciąż sztywno wyciągniętej ręki z nunczako, gotowej w każdym momencie do wystosowania uderzenia.
— A szkoda... bo ja nie składam obietnic bez pokrycia. — Czy blefowała? Być może, jednak bardziej prawdopodobne było, że w obecnym stanie nie zawahałaby się ani chwili przed uderzeniem w czaszkę, od którego przyjemna czerwień rozlałaby się po bieli gęstych włosów młodzieńca. W pierwszym odruchu nie zadrżałaby jej nawet powieka, gdyby musiała się bronić. Od zawsze uważała, że w obronie własnej dozwolone są wszelkie ciosy. Teraz była tego pewna bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
— Śmiertelne narzędzie... Śmiertelne z pewnością, każdy jest śmiertelny. — Uśmiechnęła się leciutko, unosząc ku górze lewy kącik ust.
— Ale że narzędzie? Mmm, nie traktuj się tak przedmiotowo. — Mruknęła niskim głosem, przypatrując się uważnie swojemu rozmówcy. Czemu mówił o sobie tak brzydko?
— Zadanie? Och, chyba nie powiesz mi, że marnujesz swój potencjał na jakieś zadania. Na czyjeś zadania. Nie sądzisz, że masz o wiele więcej do zaoferowania samemu sobie? — Kierowane w oddali ostrze sprawiło, że serce zabiło jej o dwa stuknięcia szybciej, niemniej niebezpieczeństwo było daleko. Przynajmniej to pod postacią zaostrzonego metalu, bo w chłopaku widziała coraz mniej zagrożenia, a coraz więcej wspólnego — sieć nitek między nimi splatających się na coś wiążącego ich w przestrzeni i czasie.
— Już nie bądź taki znowu pyszny. — Itou uśmiechnęła się w umyśle do swojego doboru słów, jednak nie próbowała się z niego wycofywać.
— Różnicą jest czy Cię „nie obowiązuje”, czy po prostu jeszcze Cię „nie dopadło”. Może na razie jesteś wystarczająco przydatnym narzędziem, żeby dostatecznie ułatwiać Ci ucieczkę przed prawem. — Nie rozwinęła myśli, jednak jeśli chciałby zrozumieć jej słowa, to szybko wysunąłby z nich odpowiedni wniosek. Co jeżeli za jakiś czas wygodniej będzie wystawić go jako wygodnego pionka, podkładając dla innego, użyteczniejszego w tym momencie ludzkiego narzędzia? Może nawet zrozumiał, co miała myśli, bo w chwilę potem ostrze zostało z impetem wbite w nogę ofiary. Facet stęknął, a jego ciało uniosło się w skurczu pełnym bólu. Na ten obraz Itou wygięła usta w nieokreślony grymas. Przynajmniej wciąż żył a groźne ostrze znalazło się w jednym miejscu i nie mogło być użyte ani do kolejnych gróźb, ani stanowić realnego niebezpieczeństwa. Dobrze.
Czy byli tacy sami — nie wiedziała. On zresztą też nie. Nie wiedzieli wzajemnie o sobie zbyt wiele, więc nie dało się tej hipotezy ani potwierdzić, ani jej zaprzeczyć. Chłopak wstał i zaczął iść w kierunku Alaeshy, co przyjęła z zaskakującym spokojem. Z oblicza wyglądał wciąż jak młody chłopak, choć jego postura próbowała walczyć z delikatnością rysów, starając ukryć je pod posturą i wzrostem. Trudno jednak było ukryć takie oczywistości przed Alaeshą, która namalowała już setki twarzy. Nim się do niej zbliżył, wykonała sprawny ruch nadgarstka, prezentując kilka eleganckich zawirowań nunczako w powietrzu. Zrobiła to jedynie po to, aby jedna połowa wylądowała między ramieniem a klatką piersiową, a dłoń mogła wciąż mocno, acz wygodnie trzymać gładkie drewno drugiej połowy. Tak by zaprezentować młodemu, że również nie żartowała, że była gotowa do ataku, ale również nie miała zamiaru zaatakować w tym właśnie momencie. Teraz następowało chwilowe zawieszenie broni. Być może wymiana jeńców na linii frontu.
— Ja? No co Ty... Widziałbyś mnie w takiej roli? Zresztą, dlaczego miałabym Ci ufać? Odsłoniłabym się w momencie uderzenia, a Ty wbiłbyś mi jakąś inną swoją zabawkę pod żebra. Mylę się? — Zadarła głowę ku górze, szukając odpowiedzi w błyszczących złotymi drobinami oczach. Rozmawiała z nim swobodnie, jakby wcale nie ważyły się losy leżącego na chodniku mężczyzny, jej samej i stojącego przed nią młodzieńca. Jakby ucinali sobie całkiem przyjemną pogawędkę. Jak gdyby właśnie był słoneczny, przyjemnie ciepły dzień, a nie środek oblepiającej wilgocią nocy i nie otaczały ich czerniejące w cieniu wysokie drzewa, rozświetlane tylko gdzieniegdzie mdłym, żółtym światłem.
— Ja nie widziałam ani wartości, ani jej braku. — Rzuciła bardziej sama do siebie, niż do niego. Wcale nie miała zamiaru spowiadać się z własnej historii, raczej czerwone jestestwo było wystarczająco ożywione, by nie zwracać uwagi na lekkie omsknięcia języka. Cóż zresztą mógł z tego odczytać, poza nieskładnym i nic nieznaczącym zdaniem?
Zobaczyła niewielki ruch w oddali. Mężczyzna na chodniku się poruszał. Bardzo powoli, niezauważalnie wręcz. Niezwykle cicho. Nareszcie.
W końcu chciał żyć, czy nie? Przecież wszystkiego zrobić za niego nie mogła. Czas najwyższy, aby wziął odpowiedzialność za siebie i swój los. Nie był już też tak całkiem bezbronny. Chłopak podarował mu nóż. Nawet jeśli wisiała nad nim groźba wykrwawienia, mógł zrobić coś. Cokolwiek. Ona miała tutaj rozmowę do przeprowadzenia.
— Chętnie zapalę. — Sięgnęła do podsuniętej paczki lewą ręką, niezmieniając ułożenia prawej ręki na broni. Przechyliła lekko głowę do boku, zachęcając, aby przypalił jej zwitek. Skoro już zaproponował papierosa, jak na gentlemana przystało, to i niech ma szansę wykończyć swój gest do samego końca. Nie miała zamiaru pozbywać go tej męskiej przyjemności. Po odpaleniu papierosa zaciągnęła się i przykryła rzucone w dal spojrzenie pod pretekstem strużki dymu. Dostrzegła blade, błękitne światełko, którego chłopak nie mógł zobaczyć, bo i zwrócony był tyłem i pochłonięty rozmową z nią. Komórka. Cóż, lepszej okazji już dla niego nie stworzy, a jeśli z niej nie skorzysta, to nawet nie byłaby pewna, czy miałaby ochotę robić dla niego cokolwiek więcej. W zasadzie to nie lubiła słabeuszy.
— Hmm, z pewnością jest słabszy od Ciebie. Dla mnie sprawa jest dosyć prosta. Jesteś słaby, to przegrywasz. — Wychwyciła zmianę tonu, który osiadł chłodem pomiędzy nimi. Jednocześnie młodzieniec zabrzmiał w tym momencie najbardziej prawdziwie od momentu, gdy zaczęli rozmawiać. Zaintrygowało ją to, więc i sama odpowiedziała z pełną powagą oraz zwyczajową dla niej szczerością.
— Wcale nie wątpię, że jest coś, o czymś nie wiem. Co nie zmienia faktu, że nie podoba mi się ten cały obrazek. Ani Twoja rola w nim. — Zaciągnęła się głęboko papierosem, nie spuszczając wejrzenia z czujnych oczu. Nie skończyła jednak swojej myśli, więc w zasadzie przerwała mu, wbiła się pomiędzy rozpoczęte zdanie, nie pozwalając dokończyć.
— Z regularnością rysów i roztaczaną aurą mógłbyś być doskonałym modelem. Ze swoim zapałem byłbyś wspaniałą inspiracją. Czemu z tego nie korzystasz? — Zaczęła wodzić brązowymi oczami po poszczególnych częściach twarzy młodego mężczyzny: po prostym i zadartym nosie, wyrzeźbionych łukach barwionych, szczupłej, acz zarysowanej szczęce, kończąc na bujnych, białych pasmach. Uchyliła przy tym rąbka tajemnicy o swojej profesji, umiejętnościach i niepoprawności. Nie robiła jednak najzupełniej nic więcej. Modela się nie dotyka.
@Toda Kohaku
Toda Kohaku and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.