Park centralny - Page 17
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sob 3 Wrz 2022 - 16:58
First topic message reminder :

Park centralny


Park oblegany jest zwłaszcza na przełomie marca i kwietnia, kiedy zakwitają wszechobecne sakury. Wokół tworzą się wtedy ścieżki o liliowo-różowym kolorze, w powietrzu czuć słodki zapach wiśni, a sceneria nabiera romantycznej atmosfery. Bez względu jednak na porę roku, miejsce to stanowi doskonałe pole do odpoczynku od miejskiego zgiełku. Park wprawdzie został ulokowany w centralnej części Fukkatsu, jednak jego rozległość sprzyja wyciszeniu, a zadbane trawniki, czyste, zawsze wyremontowane ławki i regularnie opróżniane śmietniki cieszą oko nawet najbardziej zaawansowanych pedantów. Terenami zielonymi pieczołowicie zajmują się ogrodnicy, których zadaniem jest dbanie o przejrzystość sadzawek, odpowiednio przystrzyżoną trawę czy odpowiednią ilość barwnych kwiatów. W parku znajdzie się również kilka niewielkich budek z lodami lub napojami.

Haraedo

Toda Kohaku

Dzisiaj o 2:37
  I n t e r e s u j ą c y,
  jak laboratoryjny szczur uwięziony w przeszklonym pojemniku i wpuszczany w labirynty celem wyłowienia jego ukrytej inteligencji bądź znalezienia okruchów rozsypanych w przeciwległym bloku solidnej konstrukcji, której nijak mógł uciec, chociaż właściwie nigdy nie planował, pogodzony ze świadomością realnego zniewolenia — takiego, na które przystał ze zgodą wkomponowaną w przytaknięcie głowy i w wychrypienie własnego imienia przed kilkoma laty, kiedy przehandlowano go za niespłacone długi ojca. Intrygujące było niewątpliwie chłopięce posłuszeństwo, zaślepiona lojalność przebiegająca podskórnym dreszczem przez tkanki unerwioną plątaniną cieniutkich rzemyków posyłających impulsy pomiędzy sobą szybciej, niż Kohaku kolekcjonował własne myśli przekrzykujące się wściekle pod sklepieniem czaszki, która zaczynała niezdrowo tętnić nużącą migreną, jednak wciąż stał naprzeciw. Obserwował w milczeniu. Oferował papierosa. Oddychał ze spokojem nieadekwatnym do sytuacji, do zabijania.
  Czy kobieta jeszcze zwracała na to uwagę?
  Czy przez ulotność sekundy zastanowiła ją precyzja
  c i o s ó w
  s ł ó w
  s p o j r z e ń
  posyłanych naprzemiennie mężczyźnie, zanim wkroczyła z zaskakującą impertynencją na dwuosobową arenę i postanowiła zapolować, chociaż srebrnowłosy drapieżnik dostrzegał własne zwycięstwo przez cały ten czas, nasycony aroganckim przekonaniem o posiadaniu kontroli nad każdym milimetrem przestrzeni, którą teraz dzielili. Ich oddechy wydawały się splatać we wspólny obłok wydychanego powietrza wirującego w centymetrach pomiędzy przemocą a odwagą powodowaną dziwnym impulsem; gdyby tego zabrakło, gdyby dusząca nozdrza szkarłatność nie zaległa w kleistości krwi oblepiającej poszarzały chodnik, gdyby kondensacja niewypowiedzianych uczuć pozostała uśpiona i nie wychyliła z wyściełanej obojętnością jaskini, gdyby serce wraz z ciałem tętniły odmiennymi rytmami — jednak nie, tego wieczoru połączyły się w zaskakującej koherencji. Pochłaniał jej życiodajną migotliwość poddaństwa wobec odruchów, nad którymi utraciła całkowitą kontrolę, wtłaczając płynność oszronionego chłodem złota w jasnobrązowe tafle wpatrujące się w niego z mieszaniną wszystkiego, co ludzkie i co obce; przynajmniej dla Niej.
  On znał
  T O
  na pamięć.
  Ten nieludzki głód wykręcający żołądek na drugą stronę, rozbiegane myśli krążące w błędnym kole wątpliwości i retorycznych figur zakończonych znakiem zapytania (czy to właściwe? czy powinienem? czy coś to zmieni? co właściwie się ze mną dzieje?), przerażające a zarazem obsesyjne podążanie melodyjnym, syrenim nawoływaniem czegoś głębokiego o niepokojących gabarytach oraz lśniących w ciemnościach ślepiach wykrzywionych nieugaszonym pragnieniem, od którego wysychała zbolała krtań.
  — Wręcz przeciwnie… — wyszeptały wargi ułożone w subtelnej paraboli półuśmiechu, kiedy podbródkiem wskazywał spoczywającą w kobiecych dłoniach broń. — Jestem pewien, że potrafisz tego używać, pasuje do ciebie, chociaż nie potrafię tego wytłumaczyć. — Nie lekceważył jej, prędzej wyrażał namiastkę podziwu dla hardości wciąż przykuwającej stopy do podłoża. — Trochę tak, jakbyś była doskonale wyważona do nunczako, jednak niekoniecznie do dzierżenia jakiegokolwiek ostrza. — Broń na zawołanie zmaterializowała się w eterze; zakrwawione palce drugiej dłoni oplatały ciasno rękojeść krótkiego noża wyszarpniętego ze skórzanego wnętrza pochwy przytwierdzonej do spodni. Chłodna, surowa stal przeżyła ciałko w księżycowym świetle, chociaż wciąż skierowana śmiercionośnym krańcem w dół.
  Kobieta nie była ani jego przeciwnikiem, ani celem, nawet nie potencjalnym rykoszetem. Kimś wymalowanym poza obramowanym obrazem niczym naścienny fresk, nabierającym coraz to głębszych i bardziej intensywnych odcieni, i przez sekundę zastanowił się nad pofalowanym kształtem sformułowanej myśli; każde z nas posiada coś, w czym najwyraźniej pokłada cichą nadzieję na przeżycie.
  — Lubię noże — są zimne oraz bezlitosne przy podrzynaniu gardeł, tak jak ja. — Ostrze pomiędzy słowami zdążyło zniknąć, jednak spojrzenie Kohaku nabrało zdystansowania. Zignorował zaczepkę o narzędziu — przecież czuł się tak całe życie, zawsze wykorzystywany i odkładany w spoczynek jedynie celem nerwowego oczekiwania do chwili, w której ponownie będzie potrzebny, i cokolwiek spróbowałaby powiedzieć, nie wyparłaby tego przekonania z chłopięcej głowy. Zakorzenione wewnątrz szaleństwo wydawało się ocknąć ze wcześniejszego marazmu, przeciągając z pomrukiem w akompaniamencie trzaskającego kręgosłupa i dopiero zatrzasnąwszy pod czaszką rezonujący pogłos zdań, które dziwnym przypadkiem wcześniej przepuścił przez palce, postanowił wyprostować własne ramiona, niezamierzenie nakrywając nieznajoma złowrogością wysokiego cienia o konturze zarysowanym przez światło ulicznej latarni. — Nie obawiam się tego, czy ktokolwiek dopadnie mnie po drodze. Nawet jeśli to zrobi — bądź zrobić spróbuje — nie zamierzam poddawać się bez walki, a ta niewątpliwie zakończy się czyjąś śmiercią. I będzie to rozwiązanie wygodne dla każdej strony. — Zawahał się na sekundę, przekrzywiając głowę. — Dlaczego miałbym się tego bać?
  Śmierci czy schwytania, pozostawiał to dowolnej interpretacji.
  Świat wydawał się wymalowany absurdem.
  Nieśmiesznym żartem rozgrywającym się niczym żywy spektakl w scenerii centralnego parku nasiąkłego zgnilizną rozkładających się tkanek młodzieńczego serca oraz lepkością mdławej we własnej woni krwi przylegającej do skóry i wypływającej spomiędzy rozoranych powłok ludzkiego ciała tracącego coraz więcej witalności, im więcej posoki skapywało na chodnik.

  (…) Widziałbyś mnie w takiej roli?

  Odpowiedź była oczywista.
  — Wszyscy jesteśmy mordercami. — Nonszalanckie wzruszenie ramion towarzyszyło wypowiedzi. —Wszyscy jesteśmy gotowi zabić, to kwestia okoliczności i niczego więcej, widziałem takie sekwencje. Wystarczy odpowiedni afekt, by człowiek wyrwał się spod własnoręcznie nałożonej kontroli. — Pokręcił jednak głową ze znamionami rozbawienia, takiego niewymuszonego na widok jej podejrzliwości. — Nie walczę z bezbronnymi ludźmi, to niesportowe oraz mało ekscytujące. Nie uważasz, 見知らぬ人? — Nieznajoma; słowo będące jedynym właściwym wyborem. Nawet nie chciał poznawać teraz jej imienia, ta kojąca anonimowość wyjątkowo mu odpowiadała i, jak swobodnie zakładał, kobiecie również była na rękę. — Brak wartości to wciąż jakaś wartość — dziwny wydźwięk głosek zakrawał o abstrakcyjne ujęcie problemu, nad którym nie zamierzał się jednak rozczulać, zatrzymując strumień myśli przed wydostaniem się na zewnątrz.
  Przecież nikt nie zabraniał Kohaku wykrajać poszczególnych fragmentów niczym w skomplikowanej układance, jakimi częstował Alaeshę z roztropnością kogoś, kto zachowywał element zaskoczenia oraz niespodzianki. Pozwalał jej na rozwlekłe, niemające początku ani końca interpretacje i urywał wypowiadane zdania we właściwym momentach — nie za wcześnie, nie za późno, zawsze gdzieś pomiędzy; trochę jakby wyważał ciężar do smukłych, kobiecych palców.
  — Wedle rozkazu — odpowiedział cicho, kiedy pochwyciła proponowanego papierosa i sekundy później jaskrawość rozbłysku zaburzyła rozciągniętą dookoła noc. — Nie palę — wyjaśnił, nim zdążyła zapytać. — Po prostu ktoś poradził kiedyś, że dobrze mieć szlugi przy sobie. Podobno ułatwiają przełamywanie lodów oraz rozmowy z nieznajomymi. — Może wciąż posiadał dziecięce, niedojrzale rysy twarzy, przewyższał brutalnością doświadczeń niejednego dorosłego, dlatego wychwytywał pojedyncze dźwięki docierające doń z różnorodną intensywnością, ale cierpliwie ignorował.
  Reakcja powinna nadejść wówczas, kiedy zostanie całkowicie pozbawiony wyboru i kiedy wszechświat zostanie boleśnie zawężony do życia mężczyzny, którego niezależnie od wszystkiego, pozbawi tego wieczoru życia. Chociaż jedna ze starannie nałożonych, wręcz przyklejonych do twarzy masek opadła, roztrzaskawszy się z łoskotem o porcelanowy parkiet, po jakim każde stąpało, teraz nabierał prawdziwego wydźwięku, poluzowawszy uścisk kagańca zawieszonego na zapienionym pysku niedoleczonej nienawiści względem każdego, kto kiedykolwiek odważył się nadkruszyć jego siostrę; przemilczany
  e l e m e n t
  prowadzonego starcia.
  Niemalże się roześmiał, ostatecznie dźwięk częściowo zatrzymał się w gardle, szarpiąc niedbale struny przyklejone do ścianek aorty i tylko ciche parsknięcie sięgnęło kobiety przebiegającej z artystyczną uważnością przez załamania świateł oraz cieni tańczących na chłopięcej twarzy, ilekroć uniósł bądź opuścił podbródek, przekrzywił głowę, zmrużył spojrzenie czy machinalnie przygryzł wnętrze policzka. Nie mogła pomylić się bardziej, siateczka zbliznowaceń skrywana ubraniem zakrawała o prawdziwe miejsce zbrodni — nawet Kohaku nienawidził własnego ciała boleśnie przypominającego o każdej potworności, jakie dopuszczali się niegdyś ludzie, nie dopatrując się we własnej skórze czegokolwiek dumnego; pogardzał krzykliwymi nagłówkami sugerującymi, że blizny powinny napawać dumą, że były dowodem przetrwania, wyrwania ze spirali okrucieństwa, tylko że On nie uciekł, wciąż tkwił w przemocy i brutalizmie niedającym się wyplenić, jakby wrastał w chłopca od najmłodszych lat i tak pozostał, adaptując się do dorastającego dziecka, dostrajając do pogłębiającego szaleństwa i przenikając we wgłębienia wypełnione infernalnym jadem rozlewającym przez arterie.
  — To chyba niewłaściwe, by tak przypatrywać się komuś obcemu? — odpowiedział jej pytaniem, przerzucając zapalniczkę między palcami. — Zaufaj mi, nie znajdziesz we mnie nic pięknego, no i zostałem stworzony do innych rzeczy. — Ludzie go takim stworzyli. — Już nas opuszczasz? — spytał niepozornie, wychwytując chyba czystym przypadkiem ciche stęknięcie wraz z odgłosem zginanych w łokciach rąk próbujących dźwignąć ku górze resztę zmarniałego, obitego ciała. — Czy uciekasz? — Nie obejrzał się przez ramię, nie wykonał jakiegokolwiek gestu, ponieważ mężczyzna — jakkolwiek było to dla niego okrutne oraz ubliżające — nie stanowił większego zagrożenia, nie w tym stanie i nie w zetknięciu z gniewem wciąż pulsującym podskórnie w dziewiętnastolatku, mierzącym się spojrzeniami z nieznajomą kobietą, której papierosa właśnie podpalił.
  Wydychał przetrzymane w płucach powietrze, wreszcie odstępując nieznajomą o krok i wycofując o centymetry wraz z obróceniem ciała do upolowanej zwierzyny, jednocześnie odsłaniając żałosny widok upodlonego człowieka jasnobrązowym tęczówkom.
  — Tylko pamiętaj, żadnych gwałtownych ruchów albo połamane żebro przebije ci płuco. — Uśmiechnął się w ten okrutnie szczery sposób. — Zresztą — podjął po chwili. — Nie możesz jeszcze umrzeć, wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie, prawda? — zdanie wypowiedziane o wiele głośniej od poprzednich, by dotarło uszu mężczyzny, wgryzło się gniewem we wszystko, co napotkało na drodze. Srebrnowłosy chłopiec nabierał kształtu, oplatany coraz zachłanniej wściekłością promieniującą przez wszystkie nerwy. — Pytałem, czy wciąż krępujesz dziewczynkom nadgarstki, zanim je zerżniesz — uwielbiasz te czternastoletnie, czyż nie? — głos nabrał ostrości kaleczącej każdą głoską przestrzeń i zebranych tu ludzi.
  Ciepło uleciało z ciała, uleciało również ze złotych oczu, a jeśli zawierzyć powykręcanym we wszystkie strony przeczuciom wirującym dookoła w efemerycznym tańcu ze złowrogimi intencjami Kohaku, ciepło uleciało również z palców niedawno jeszcze wesoło podrzucających wysłużoną wieloletnią służbą zapalniczkę.
  — Co właściwie powinienem z tobą zrobić… — wyszeptał w próżnię.
  Do siebie i może do wszechobecnych duchów.
  Chyba na sekundę zapomniał, że kobieta wciąż słucha.


@Itou Alaesha (dziękuję za cierpliwość! <3)


...
Toda Kohaku
maj 2038 roku