Park oblegany jest zwłaszcza na przełomie marca i kwietnia, kiedy zakwitają wszechobecne sakury. Wokół tworzą się wtedy ścieżki o liliowo-różowym kolorze, w powietrzu czuć słodki zapach wiśni, a sceneria nabiera romantycznej atmosfery. Bez względu jednak na porę roku, miejsce to stanowi doskonałe pole do odpoczynku od miejskiego zgiełku. Park wprawdzie został ulokowany w centralnej części Fukkatsu, jednak jego rozległość sprzyja wyciszeniu, a zadbane trawniki, czyste, zawsze wyremontowane ławki i regularnie opróżniane śmietniki cieszą oko nawet najbardziej zaawansowanych pedantów. Terenami zielonymi pieczołowicie zajmują się ogrodnicy, których zadaniem jest dbanie o przejrzystość sadzawek, odpowiednio przystrzyżoną trawę czy odpowiednią ilość barwnych kwiatów. W parku znajdzie się również kilka niewielkich budek z lodami lub napojami.
Nie zdążył poprawić strzału. Nadciągnęła kawaleria w białych mundurach, a tym panom nie zamierzał wchodzić w paradę. Na egzorcyzmach znali się na pewno lepiej od niego, on tu tylko sprzątał. Cieszył się tylko, że nie on będzie musiał wypełniać papierkową robotę i ślęczeć nad raportami. Przybył tylko na nagłe wezwanie, bo był blisko, za wiele nie zobaczył, wiele nie zwojował – nie tylko nie zdążył, ale też wątpił, że bez „magicznych” świecidełek cokolwiek by tu zadziałał. A tych ze sobą nie wziął, bo nawet nie wiedział, do czego jest wezwanie. Wciąż miał te swoje policyjne odruchy, przez które ignorował zgarnięcie paru koralików, woreczka ze święconymi przedmiotami czy innych fantów przydatnych do walki z pomiotami piekielnymi.
Pomógł jeszcze jak mógł – spisywać i ogarniać cywili będących świadkami czy nawet ofiarami głodnego yokai, został na miejscu tak długo, jak było trzeba, nawet pomimo chęci powrotu do wygodnego, choć już niestety wystygniętego łóżka. Dopiero, gdy skończyli wszelkie czynności związane z incydentem, odmeldował się, nie dając się wciągnąć w żadną dodatkową robotę.
zt
zt
Uśmiechnął się bezradnie, kierując się w stronę najbliższych cywili. Długo z nimi nie zabawił, bo gdy tylko białe mundury zajęły się yokai, to Nobuo od razu ruszył na pomoc Yago, zupełnie jakby chciał odkupić swoje winy. W głębi duszy miał jednak nadzieję, że koleżanka była na tyle wyrozumiała, że w pełni zaakceptowała jego decyzję. Wiedział, że będzie musiał z nią o tym w najbliższym czacie porozmawiać. No i czekały na nich też te cholerne raporty...
z tematu. + Yago?
Kiedy biegnie to biegną z nim opadłe na ziemię liście i poruszane podeszwami kamyczki. Czuje, jak gorąco rozpala go od wewnątrz, jak języki ognia liżą skórę i przez pory wydostają się na zimne powietrze. Tam skraplane w małych drobinkach potu znaczą ciało w sposób, w jaki malarze konserwowali swoje obrazy. Długimi, wolnymi pociągnięciami pędzla dotykali płócien, by równomiernie rozłożyć werniks. Chłopięce ciało błyszczy się w podobny sposób. Wpierw odbija neutralne światło dnia a gdy słońce chowa się za horyzont to na moment tuż przed, tuż przed przekształceniem się dnia w noc, na skórze oranżowe muśnięcia. Po mięśniach jak po dolinach płynie zmęczenie, ale jest ono wyczekiwane i przyjemne. Choć wydaje mu się, że zewsząd napierają złowrogie siły, że ciemniejące zakamarki parku czają się na jego najmniejsze potknięcie, to biegnie dalej. Wie, że gdy nogi zatrzymają się na krótki moment to legnie wraz z nimi i jak przy wykręcaniu mokrej gąbki pozbędzie się resztek adrenaliny.
Strachy za nim buczą i łypią ślepiami zza wielkich liści, ale nie ośmielą się podejść bliżej. Może przeraża je chłopięcy pęd, raz na jakiś czas przerywany wolniejszym truchtem; może to delikatne z ich strony podjudzanie, by pędził dalej i głębiej. Tam, pomiędzy wyprostowane jak jego plecy drzewa, których gałęzie kładą na świecie złowrogie cienie. A w tych cieniach, choć nie przygląda się uważnie, wszystko to, co przeraża i jeszcze bardziej napędza. Szybciej, szybciej, szepcą duchy zaklęte w korach drzew i pokrytych mchem głazach.
Nie wie, kiedy znalazł się na obrzeżach parku.
Na jego sylwetce zawiązki materiałów, które pot zbierają jakby nie ubraniem, a drugim ciałem były. Wnętrzności parzą, więc by dać im otuchy zdjął bluzę, którą ściśle zawiązał w pasie. Krótkie spodenki z logiem, ocieplane getry, chusta zaciągnięta na nos, przyklejona do torsu koszulka o grubych ramiączkach. Czasami wyślizgnie się spod niej smok, smukły i dumny jak on sam. Policzki zaróżowione od biegu i usta czerwonawe od ich maniakalnego przelizywania na zimnie. Lubi tak czuć siebie — dogłębnie i intensywnie, kiedy mięśnie wrzeszczą o chwilę odpoczynku.
— Jeszcze moment — zdyszany ku nim szepce.
Jeszcze moment, jeszcze chwila, za sekundę. Komendy jak służbie wydaje i samemu sobie, albo temu, co do niego przynależy. Tym dłoniom za delikatnym, rękom za długim, barkom w bólu rozrywanym. Polecenia mają sens, bo ciało musi podążyć za jego dzisiejszym widzimisię, jego zachciance, jego nowej zabawie w kotka i myszkę. Ale park jest duży. Wiele ma zakamarków i polan idealnych pod strzeleckie treningi. Niektóre okrąża drugi raz, spojrzeniem omiatając niedostrzeżone wcześniej szczegóły. Wśród mijanych sylwetek, statystów z drugiego planu, szuka tej konkretnej, jakby rzeczywiście przyszło mu polować. Wystarczy iskra, łut szczęścia skryty w czarnych jak noc ta włosach, srebrnych jak monety oczach, by uśmiech uniósł policzki.
Ale jeszcze nie teraz. Poruszające się na wietrze gałęzie przypominają puszczone w locie strzały a one wprost na niego. Przeszywają piersi a dziury po nich, choć niewidocznie, denerwują. Ala jest to podniecająca irytacja. Taka, która wraz z duchami wkoło podjudza do dalszego biegu. Nie w krwi klanu Minamoto posłuszeństwo emocjom, które dla czynów są jedynie przyjemnym dodatkiem.
Zegarek zaciśnięty na lewym nadgarstku wibruje przypominając, by porzucił bieg a przeszedł do truchtu. Tak też robi, choć z niezadowolonym cmoknięciem. Ciało dziękuje ciągnąc się ku ziemi, ale on spogląda na sylwetkę niewdzięcznie, jakby służyła zbyt długo, przeterminowała za szybko. Ku jego zdziwieniu to trucht przynosi efekty. Kiedy łydki w wolniejszym tempie ciągną do przodu, a na ziemi ostatnie krople słońca, zatrzymuje się. Daleko przed nim szereg latarń o ciepłym świetle i owalnych kloszach. On jednak w większej ciemności tak, jak i postać, którą z miejsca poznaje. Od razu, jakby sylwetkę tę miał wyrytą w głowie od dawien dawna, jakby ją sam z wyobrażeń wyrwał, w glinie wydłubał i w widocznym miejscu postawił.
Zatrzymuje się.
Oddycha głęboko przy na wpół rozwartych ustach i patrzy ku Heizō bez większej emocji. Znajdując równowagę pomiędzy wpuszczanym w płuca powietrzem a obolałymi mięśniami, decyduje się zboczyć z wąskiej ścieżki. Wraz z promieniami wieczornego słońca zbliża się do znajomego i uważając, by nie zaskoczyć go tak, jak nie straszy się małych istot agresywnymi ruchami, mówi:
— Heizō. Myślałem, że znajdę cię dużo szybciej. Hasło “polana” nie było takie precyzyjne, jak sądziłem, że będzie.
Rainer głos ma niski i chropowaty. Szczególnie po biegu, gdy sylaby podsycane dotlenionymi płucami. Podchodzi do niego ostrożnie, wzrokiem pędząc od łuku ku wybranemu przez chłopaka celowi.
— Jak ci idzie? — pyta, jakby jego zjawienie się było spotkaniem zapowiedzianym i całkiem naturalnym. — Potrzebujesz jakiejś pomocy?
Sięga jednej ze strzał pozostawionych w kołczanie, wyjmuje ją i opuszkami bada jej trzon. A gdy w końcu, w tym pomarańczowym słońcu przeszywanym zimną niebieskością nocy, dostrzeże zdziwione błyski srebrnych końcówek, doda z uśmiechem zbliżając się do niego na niestosownie bliskie centymetry:
— Chyba nie myślałeś, że pytając się o dzień twoich treningów, popełniam grzecznościową rozmowę? — Uśmiecha się lekko palec wskazujący nabijając na grot strzały; po chwili dodaje, przesuwając uwagę ku przedmiotowi: — Nie takie ostre.
@Hattori Heizō
Zazwyczaj kończył wcześniej. Dzisiaj stracił poczucie czasu. Miał odejść, gdy powyrywał z okrągłej planszy wszystkie groty i pozrywał z promieni strzał wszystkie zeschnięte liście. Zamiast tego wrócił do powtarzania wyuczonej czynności, trawiąc w głowie wszystko, co jeszcze do tej pory w niej siedziało. Układał, analizował, pozbawiał znaczenia to, co dało się go pozbawić, momentami zastanawiał się, czemu to sobie zrobił. Przecież wiedział, że to kompletny idiotyzm; że nawet on nie był w stanie-
Nienaturalny szelest liści wyrwał go z osłupienia akurat, gdy kolejny raz napinał cięciwę. Bez zastanowienia płynnym ruchem okręcił się w stronę, z którego dobiegł alarmujący dźwięk, jak zwierzę, którego czujność właśnie wyrwano z głębokiego snu. Przez srebrne tęczówki przetoczył się błysk zachodzącego słońca, na ułamek sekundy sprawiając, że wydawały się cieplejsze, ale i bardziej agresywne. Był to jedynie ułamek sekundy, zanim na nowo do jego oczu powrócił spokój. Nie od razu przestał mierzyć strzałą w męską sylwetkę, jakby potrzebował chwili, by upewnić się, że była znajoma.
Nie przypuszczał, że w ogóle będzie go szukał.
„Heizō.”
Poluzował cięciwę, opuszczając ręce. Fakt, że w rękach nadal dzierżył broń mógł sprawiać jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa, ale prawda była taka, że żywe cele nijak go interesowały. Dosłownie.
— Przynajmniej miałeś okazję trochę pobiegać — zauważył, bynajmniej nie ignorując oznak wysiłku fizycznego. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, jak długo musiał tu biec, ale perlący się na jego ciele pot i przyspieszony oddech mówiły same za siebie. — Sprawdzałem, czy dobrze radzisz sobie z szyframi. Tak na wypadek, gdyby ktoś mnie porwał. Będziesz pierwszą osobą, która mnie znajdzie. Gratulacje — stwierdził ze słyszalnym przekąsem. Nie rozumiał tej determinacji do szukania go, bo wierzył, że nie trzeba było wielkiego geniuszu, by zauważyć, że nie miał w planach zostać odnalezionym pośród kilku usychających drzew na wyludnionych obrzeżach parku.
Co za niespodzianka.
— Średnio — przyznał, choć sądząc po strzałach ponabijanych na tarczę, przemawiała przez niego skromność. Jakby bez przerwy miał na uwadze ruchome cele, które nieszczęśliwym zrządzeniem losu mu umknęły. — Nie. Chyba że sam masz ochotę spróbować — odpowiedział, bo nawet przez myśl nie przeszło mu, że ta oferta mogła zabrzmieć jakkolwiek poważnie. Chodziło raczej o oczywistość tego, że była to dość… indywidualna czynność. Zresztą do tej pory świetnie radził sobie bez pomocnika.
Ignorując to bezpardonowe grzebanie w jego rzeczach, ponownie zwrócił się ku tarczy, by posłać tam kolejną strzałę i zaraz przewiesić sobie łuk przez ramię. Poprawiając rękawiczkę na dłoni, nie przywiązywał większej uwagi do drastycznie malejącej odległości pomiędzy nimi. Dopiero kiedy z ust Rainera padło kolejne pytanie, intensywnie wibrujące przy takiej bliskości, uniósł spojrzenie najpierw na jego dziwnie zadowoloną twarz. Nawet przez myśl nie przyszło mu żeby się cofnąć, jakby ten fakt w ogóle go nie krępował, choć z pewnością przeszkadzał w dalszym trenowaniu. Trenowaniu, które już dawno powinien zakończyć. Ściemniało się, ale chyba nie przywiązywał uwagi do wyraźnych aspektów upływającego czasu.
— Powiem więcej. Nie poświęcałem się szczególnie wielkim rozważaniom na ten temat. Choć faktycznie nigdy wcześniej nie byłeś tym jakoś szczególnie zainteresowany — przyznał, w ślad za nim przenosząc wzrok na jego dłonie. — Więc skąd ta nagła zmiana? — dodał zaraz, ignorując jego ocenę grotu. Może nie zdawał sobie sprawy, że nie miał do czynienia z zabawką; że przy odrobinie wyczucia ten smukły przedmiot był w stanie śmiało przypieczętować czyjś koniec. A może Hattori specjalnie tępił końce na wypadek, gdyby jakiemuś dzieciakowi przyszło do głowy kłaść na nim paluchy.
Przypadek?
@Seiwa-Genji Rainer
Lubi tę porę dnia, gdy świat na przecięciu pomiędzy jednym i drugim, współgra z bezpieczeństwem słońca a mityczną grozą księżyca. Ten schowa się dzisiaj za delikatnie tylko zarysowanymi chmurami malowanymi jednym pociągnięciem pędzla. I ku niebu więc zerka robiąc krok w tył i oddychając głęboko. Sam nie wie, czy powietrze chwyta ze zmęczenia, czy z przyjemnego ciepła płynącego po ciele. W nim nowe zalążki serotoniny, które chwytają mięśnie i ciągną je w górę, ku tym pełznącym ponad ich głowami chmurom. Delikatny więc uśmiech nie spływa jak farba ku ziemi a wręcz przeciwnie — rozbawia oczy, które w ciemności odbijające ostatni promyki machającego zza liści słońca. Robi się chłodniej, więc i rozwiązuje pozostawioną w pasie bluzie i wsuwa ją na ciało uważnie, wsłuchując się i w wypowiadane ku nim słowa.
— Okazja do pobiegania jest zawsze — odpowiada przy wdzięku wyczuwanej w ciele beztroski; na chłopca kąśliwy ton reaguje cichym, rozbawionym parsknięciem wypuszczonym wraz z ciepłym powietrzem. — Jeszcze mi nie gratuluj. Być może jestem tym, który właśnie ciebie porwie?
Milknie na krótką chwilę, by zapinając bluzę dodać:
— Poza tym skąd ta drwina? Wystarczyło powiedzieć, wtedy, na balu, żebym się odpierdolił — Wzrusza ramionami lokując na nim uwagę; tym razem jest to jedna z tych, które schowane pod powiekami figlarnie skaczą od ust, przez kości policzkowe, tylko na moment klinując się w drugim ze spojrzeń. — Informacja o tej miejscówce była jak zaproszenie do zabawy. A ja, Heizō, lubię się bawić.
Przekrzywia głowę ku prawemu barkowi i kąciki ust sięgają dalej, w jednym z policzków tworząc charakterystyczne, choć zdaje się, że nienaturalne wgłębienie. Przestępuje z nogi na nogę i niespiesząc się w słowach lustruje go raz jeszcze, jakby upewniał się we własnej, tylko samemu sobie znanej racji. Wciąż z tymi samymi źrenicami, choć w skoncentrowaniu rozszerzonymi a przez to jeszcze bardziej przypominającymi małe studzienki, wyciąga ku niemu rękę.
— Mogę? — Palce w gładkim, finezyjnym geście wskazują na trzymany przez chłopaka łuk
Nie sięga po niego sam, choć myśli ciągną ku działaniu. Jeszcze nie dzisiaj. Widząc te brwi zabawnie ściągnięte nad oczyma, to niezadowolenie, które zdaje się, że wiecznie wpisane w fizjonomię Hattoriego, uśmiecha się na wpół rozczulony, na wpół jeszcze bardziej zaintrygowany.
— Twój łuk — dodaje dla pewności a słowa perlą się wesołością.
Niewiele miał wspólnego z bronią miotającą. Swą niewdzięczną sławę zyskał w zgoła inny sposób, ale zawsze korciły go te elementy, które stanowiły niejako przedłużenie ludzkiej brutalności. Ostre groty, wykrzywione jak księżyc sierpy, czy zadziwiające swoją przemocą kusze. Wszystko to jak pozostałości po wojnie czekało, by podczas klanowych treningów na nowo zabłysnąć. Jeśli nie zabić, to chociaż pogrozić raz jeszcze, raz jeszcze przerwać sekundy ostrym cięciem.
Drewno łuku jest przyjemnie wyprofilowane a pod palcami czuje, jak nabłyszająca je emulsja przejęła ciepło wcześniejszego ciała. Broń odpowiednio wygina się pod delikatnym chłopca naciskiem. Wydaje się, że wpisane w łuk posłuszeństwo jest jak zachęta ku dalszej grze. Oddaje więc cześć zgrabnej rękojeści i czule, jakby w dłoniach nie broń a ciało kochanka trzymał, gładzi jej zewnętrze.
— Jak ją nazwałeś?
Palce z grzbietu łuku pną się przez jego ramię, wbijają w gryf, by już na samym końcu zsunąć się po ostrej jak brzytwa miecza cięciwie. Sam nie wie, kiedy kciuk zbyt mocno, zbyt agresywnie przesunie się po tworzywie. Kropla krwi zawieruszy się na skórze, by zaraz zostać położoną na koniuszku języka. Nie komentuje swej nieuwagi, bo i z palcem na ustach, z metalicznym też posmakiem, uśmiecha się. Rozcięcie jest jak finał agresywnie przygrywanej uwertury a zarazem początek dla prawdziwej sztuki.
Drugą dłonią sięga wcześniej trzymanej strzały, która ponownie układa między palcami. Tym razem chwyta jedno i drugie bez zbędnych czułości. Starając się pochwycić wzrokiem i tarczę, i grot strzały celuje ku wybranemu punktowi. Wciąż przy tym uśmiech migocze na rozgrzanej biegiem twarzy a w ramionach beztroska, bo i ciało, choć napięte wraz z łukiem, to i zyskuje element rozluźnienia.
— W Bhutanie, w Azji Południowej, łucznictwo jest sportem narodowym. Tak, jak u nas zapasy sumo — Strzała uwalnia napiętą cięciwę i leci przed siebie; z niezadowolonym chłopca cmoknięciem ląduje w gęstwinie nieopodal tarczy. — Zabawne, bo Bhutan jest państwem buddyjskim, całkiem wystrzegającym się wojny.
Język wspina się na dolną wargę, by w nerwowym geście ukryć niezadowolenie. Wpatrując się w punkt, w którym zniknęła strzała, oddaje rozmówcy łuk. Zanim wykona kilka kroków w celu odnalezienia zguby, spojrzy ku Hattoriemu i doda:
— Ty też tak tylko dla sportu? — Poważnieje.
Wracając ze znaleziskiem w ręce i oglądając je na nowo, kręci głową w niezadowoleniu.
— (…) nie byłeś tym jakoś szczególnie zainteresowany. Więc skąd ta nagła zmiana? — słyszy.
— Można powiedzieć, że moje zainteresowanie wzrosło — odpowiada niezaangażowany ze spojrzeniem wciąż utkwionym w nowej zabawce.
Oddając strzałę wzrok na nowo zakleszcza się na drugim ze spojrzeń, jakby uwagi nie był w stanie poświęcić dwóm rzeczom na raz.
— Zrobiłeś się podejrzliwy, jakbym rzeczywiście groził ci porwaniem — mówi z kokieteryjnym uśmiechem. — Wystarczy jedno słowo, a dam ci spokój, obiecuję.
W teatralnej powadze kładzie dłoń na prawej piersi.
— A teraz chodź ze mną. Coś ci pokażę.
@Hattori Heizō
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
— To zmienia postać rzeczy. Możesz próbować — odpowiedział, pozwalając sobie na tę charakterystyczną nutę wyzwania, która niewątpliwie cieszyła uszy tych, którzy takowe wyzwania lubili. Jeśli jego znajomy rzeczywiście miał w planach próbę uprowadzenia, przynajmniej ostrzegł go przed ewentualnymi komplikacjami. W tym też tkwił cały sens prowokacji – by nie ułatwiać zadania prowokowanemu.
Wzruszył ramionami w pierwszym odruchu, który miał stanowić mało satysfakcjonującą odpowiedź. Nie wiedział, co kierowało nim podczas balu. Właściwie nie miał większej ochoty na utrwalanie w pamięci wspomnień z tego wydarzenia. Teraz, gdy Rainer za sprawą krótkiego hasła nieco te wspomnienia ożywił, brunet musiał dołożyć wszelkich starań, by przez jego twarz nie przemknął choćby najmniejszy cień niezadowolenia. To w końcu nie Seiwa był głównym bohaterem tych wspomnień. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie.
— Nie było takiej potrzeby — przyznał szczerze. Nie istniał żaden racjonalny powód, dla którego miałby kazać mu się odpierdolić. Zresztą teraz, gdy przyszło mu bez większego trudu znosić pewny siebie wzrok, rozmówca wydawał mu się całkiem ciekawy. Zadziorny, to na pewno. — Może uznałem, że z grzeczności uskuteczniasz small talk, więc równie grzecznie odpowiedziałem. Ludzie często to robią, gdy nie mając ze sobą wiele wspólnego, szukają byle punktu zaczepienia. Jak widać, tym razem się pomyliłem.
Nie było mu wstyd z tego powodu.
— W co w takim razie się bawimy? — spytał, w ślad za nim przechylając głowę na bok. Jego ekspresja wciąż pozostawała nienaturalnie stonowana i spokojna, choć w srebrzystych tęczówkach pojawił się wcześniej niedostrzegalny błysk. Na razie ostrożnie wychylił się przed szereg kłębiących się tam chmur zmęczenia. Musiał wiedzieć, o co chodziło, skoro już angażowano go w udział w tej zabawie, więc na razie zdecydował się na drobne kroki.
„Mogę?”
No proszę, jednak zamierzał skorzystać z oferty. Gdyby nie to, że Hattori wcześniej sam podsunął mu ten głupi pomysł, może zawahałby się chwilę przed zsunięciem broni ze swojego ramienia i wręczeniem jej Rainerowi, jakby w istocie była tylko zabawką. Jedynie fakt, że znajdowali się w bezpiecznym i dobrze znanym mu miejscu, usprawiedliwiał to nierozsądne posunięcie. On sam był też obok i z chwilą wypuszczenia łuku z własnych palców, przyglądał mu się z większą czujnością. Był gotów zareagować w każdej chwili, gdyby uznał, że za chwilę straci kontrolę nad sytuacją. Cofnął się zaledwie o jeden krok, by dać mu przestrzeń potrzebną do ustawienia się w pozycji do strzału.
— Łuk — rzucił ni stąd, ni zowąd na pytanie o imię. — Myślisz, że się obrazi? — dodał zaraz, całkowicie poważnym tonem. Upewniał się, czy był jednym z tych, którzy wierzyli, że przedmioty miały duszę i faktycznie były zdolne do ludzkich uczuć. Dla niego broń była jedynie narzędziem, z którego przemijalności zdawał sobie sprawę. Dostosowywała się do jego woli i nie miewała kaprysów. Dbał o nią, by nie zużyła się za szybko, ale nie ubolewałby, gdyby któregoś dnia przyszło mu ją wymienić. Było niewiele rzeczy, dla których robił emocjonalny wyjątek.
Wywrócił mimowolnie oczami, gdy Rainer przyłożył skaleczony palec do ust. Nic dziwnego, że chwilę później, gdy chłopak dzielił się z nim ciekawostkami, jednocześnie napinając cięciwę, wyciągnął rękę ku jego przedramieniu i zdecydowanym ruchem skorygował jego postawę. Jeden wypadek przy pracy w zupełności wystarczył. Reszty nie zamierzał już tłumaczyć. Wsłuchując się w głos rozmówcy z założonymi rękami, oceniał go badawczym wzrokiem, wychwytując wszystkie drobne błędy. Nie obiecywał jednak, że zostanie jego trenerem, dlatego bez komentarza pozwalał na to, by przekonał się na własnej skórze, że to wszystko wcale nie było takie proste. Gdy cięciwa z impetem wróciła na swoje pierwotne miejsce, pomknął wzrokiem za strzałą.
— Wystrzeganie się wojny nie oznacza, że w obliczu zagrożenia masz być bezbronny — zauważył, w zamyśleniu wpatrując się w miejsce, w którym nieumiejętnie wystrzelona strzała zniknęła z jego pola widzenia. — Pokojowe wartości usypiają czujność wroga — dodał zaraz niejasnym tonem, odbierając łuk z jego rąk. Nie uważał, by Bhutanowi zależało na tym, by za łagodną maską ukrywać swoją agresywną stronę, ale w jego słowach tkwiła jakaś życiowa prawda.
„Ty też tak tylko dla sportu?”
— Mhm — przytaknął bez zastanowienia, ale jego spojrzenie zdawało się przekłamywać odpowiedź. Był tu dla sportu teraz. Ale zarówno, jak Bhutan, tak i on nie wiedział, kiedy bojowe umiejętności mogły przydać mu się na co dzień. Odkąd jego świat diametralnie się zmienił, nie miał pewności, czy na sporcie poprzestanie.
— I co uwarunkowało się na jego wzrost? Powinienem jakoś temu zapobiec? — spytał ze słyszalną kąśliwością w niskim tonie głosu. Ujął w palce przekazaną mu strzałę i przekręcił ją płynnie, by przyszykować się do oddania kolejnego strzału. W tym kluczowym momencie, gdy powinien wysłuchać jego odpowiedzi, zwracał się ku tarczy, gdy chwilę później grot zatopił się w wyżłobionej już wcześniej dziurze, stało się jasne, że nie chodziło tylko o sport.
Przewiesiwszy broń z powrotem na swoim ramieniu, zerknął z ukosa na Rainera. Na jego twarzy pojawił się wyraźnie udawany ślad zaskoczenia.
— Dasz mi spokój? Teraz moja podejrzliwość jest bardziej uzasadniona – jak na fana zabawy, łatwo się poddajesz — stwierdził, wymijając go, by podejść do swojej tarczy i wyciągnąć z niej powbijane tam strzały. Słysząc nagłą propozycję, obejrzał się za siebie przez ramię. Nie od razu udzielił mu odpowiedzi. Potrzebował chwili zastanowienia, gdy chodziło o spacer z potencjalnym porywaczem. To jasne.
Jego wzrok prześlizgnął się po ciemniejącym niebie, co dało mu do zrozumienia, że usprawiedliwianie się treningiem nie miało większego sensu. Wieczór jak na złość chciał skłonić go do przyjęcia oferty albo po prostu przegonić z powrotem do domu, choć w praktyce nie było jeszcze aż tak późno. Sięgnął po telefon w kieszeni, ale tylko na moment i tylko po to, by sprawdzić godzinę i upewnić się, że ma czas na… właśnie, na co?
— Niech będzie. Prowadź — zgodził się w końcu, wrzucając strzały do kołczanu. Podniósłszy go z ziemi, był gotów, żeby za nim podążyć.
@Seiwa-Genji Rainer
Brew chłopca drga delikatnie a w geście tym iskrzy dziecięce rozbawienie. I rzeczywiście czuje, jakby mu przyszło rozrysowywać klasy, jakby dobierał członka do szkolnej drużyny. Uśmiecha się a z tym uśmiechem przebłysk innego ciała; to jak mara nocna wychyla się zza nieopodal stojącego konaru. Wzrok na moment ucieka dalej, poza rozmówcy ramię, by oczy rozruszać, powidoki rozmyć. Czyje to ciało? Blada plama wspomnień pada na aktualne wydarzenia a on poważnieje i uśmiech połyka wraz ze śliną. Grdyka pełznie po krtani a Rainer spina brwi w chwilowym zdenerwowaniu. Ale chwilę później przestrach znika. Rozmazuje się w niewiedzy, bo sylwetka, przebijająca się ku teraźniejszości plama z kiedyś, nie zyskuje imienia. Po skórze rozmazuje się zimno wieczoru, gdy ciało nagle rozgorączkowane. Język przejeżdża po górnej lini zębów, by koniuszek zahaczył o wystający kieł.
— W kotka i myszkę — odpowiada wprost, spojrzenie na nowo kładąc na twarzy Heizō. — Zadajesz dużo pytań. Po prostu graj.
Naciągnięta cięciwa łuku mierzi policzek, przecięty palec sączy ku wnętrzu przyjemny, acz szorstki ból. Jest skupiony, gdy w dłoń ujęta rękojeść łuku. Lubi mieć cel. Gdy tego zaczyna brakować wpada w rutynę. Życiem zaczyna rządzić monotonia a wraz z nią codziennie czynności przerywa znienawidzona nuda. Dlatego gra. Niczym kilkunastoletnie dziecko wymyśla zabawy, gdzie przy większości z nich inni nie wiedzą, że zyskali miano graczy. Powinieneś docenić, myśli.
— Łuk to bardzo dobre imię. — Śmieje się cicho, gdy strzała ze świstem przecina wieczór. — Ale jeśli nie chcesz, by pośmiertnie został Tsukumogami, pasowałoby poświęcić jej więcej uwagi.
Na nowo czule obejmuje łuk i patrzy ku drewnie, palcami śledząc skryte pod błyszczącą emulsją zalążki zwojów. W zastanowieniu ponownie przekrzywia głowę i milczy dłuższą chwilę.
— Wyglądasz bardzo łagodnie i ciepło. Powiedziałbym, że czule — mówi ku broni cicho, świadomość zawężając do siebie i oglądanego przedmiotu.
Rainer wydaje się być uważnym i delikatnym. Takim, jakim nie bywa w stosunku do ludzi. Nawet sylwetka opuszcza gardę, zyskuje lekkość otaczających ją liści. Aura ta szybko rozpada się w małe okruszki, stapia z ziemią, gdy spojrzenie na nowo unosi, na nowo skupia się na drugiej osobie:
— Może Yūka? — Oddaje łuk.
Nie sądzi, że przedmioty mają duszę, że mają cokolwiek, prócz włożonej weń ludzkiej uporczywości, człowieczej chęci kreacji. I to we wszystkich rzeczach — od żłobionych kamieni po wielkie, unoszące się na wodze statki — szuka namiastki ich twórców.
— Sam ją stworzyłeś? — Niecelowo upodmiotawia broń, ale co weszło w głowę, już na zawsze pozostanie w mowie.
Wraz z kolejnym celnym strzałem Hattoriego kiwa głową w niemym zadowoleniu i jak ten trener, który sam niewiele potrafi, ale wychwytuje dobrą technikę, uśmiecha się zadziornie. Nie wie, co takiego jest w ludzkich zdolnościach, że pociągają. Sam fakt, że ludzie mogą, że korzystają z ciała w sposób, w który powinno się z niego korzystać. Do granic możliwości, do złamania limitów, do wypluwanych pod nosem “kurw” i “cholerstw”, gdy mięśnie bolą; gdy to właśnie ciało, męczone wielogodzinnymi treningami, już nie może. Spojrzenie Rainera lokuje się na palcach chłopca, które wciąż chwytają cięciwy. Na nich naruszona od tworzywa skóra, zaczerwienienie świadczące o trudzie włożonym w pęd ćwiczeń. Zadowolone spojrzenie odwraca w lewo, ku polanie, która gdzieś tam chowa się w okowach wieczoru.
— I co uwarunkowało się jego wzrost? Powinienem jakoś temu zapobiec?
— Hm? — Wyrywa się z zamyślenia krótkim mruknięciem. — Głównie ciekawość. Często się wycofujesz i masz na twarzy wyraz gorzkiego niezadowolenia. Zastanowiło mnie, skąd ta awersja. Poza tym, zwyczajnie i po ludzku, żywię do ciebie sympatię.
Wzrusza ramionami.
— I aż tak przeszkadza ci moja obecność, że chcesz jej zapobiegać? — Niechciana kąśliwość wkrada się w spokojnie wypowiadane słowa; wzrokiem podąża za jego sylwetką: dłońmi sięgającymi wyrywanych z tarczy strzał, karku delikatnie nachylonego i ust wzywających do gry.
— Jak na fana zabawy łatwo się poddajesz.
Przez nos ulatuje rozbawienie, po czym przestępuje z nogi na nogę i uśmiecha się prowokująco.
— Masz rację, ale, jak to mówią, nic na siłę. — Krzyżuje ręce na piersi i powtarza: — No to chodźmy.
Kiwnięciem głowy wskazuje ku drugiemu końcu parku. Ten pogrążony w coraz większych ciemnościach, choć ich sylwetki wyostrzają się w żółtym świetle latarni. Rainer z natury jest człowiekiem przemyślanym w czynach, choć kroki ma szybkie i ciało, jak zapałka, potrafi zapłonąć nagłą myślą. Teraz dostosowuje chód do towarzysza, którego raz na jakiś czas zagada mało angażującym zdaniem. Czuje chłopięce zmęczenie. Ciężar dnia osiada i na jego barkach, ale ten przyjmuje z wdzięcznością. Przyjemne zakończenie dla mało przyjemnego dnia. By raz jeszcze przypomnieć ciału, że żyje, że wcześniejszy wysiłek miał służyć dobremu, dłonie ciągnie ku niebu. Ręce napinają się i krzyczą w bólu, a on w tej udręce uśmiecha się potulnie i obiecuje im, że już za moment, już za chwilę legną w sidłach snu. Ale niech mu dadzą jeszcze godzinę. Jeszcze godzinę pociągną ducha i światu staną naprzeciw.
Aby dostać się do polany przejść muszą część parku, minąć powalone drzewo a za nim przekroczyć układający się z liści portal ku przestrzeni dużo ciemniejszej. Gęstwina liści, która znaczy początek sąsiadującego z parkiem lasu, wita ich skromnymi muśnięciami policzków i ramion. Rainer idzie pierwszy. Uchyla większe gałęzie i szuka śladów, które zostawić mógł dnia wcześniejszego. Połamane gałęzie, odcisk buta, czy mniej wyczuwalne zapachy ciała.
— Trafiłem tutaj przypadkiem z dwa miesiące temu, kiedy nie chciało mi się w życie. Szlajałem się po parku jak sierota bez celu — Z ostatnim słowem głos zniża do szeptu i zatrzymuje się. — Jesteśmy. Poczekaj tutaj.
Puste połacie pokryte jest już ciemnością nocy i gdzieniegdzie tylko, w momentach, w których chmury odsłaniają światło księżyca, w zimnej poświacie skrzą się bezlistne gałęzie. W tej na wpół magicznej, na wpół niepokojącej aurze Rainer zbliża się do środka niewielkiej polany i z kieszeni wyjmuje garść orzechów, liść sałaty, suszone jabłko a to wszystko skrapla kroplami waniliowego olejku. Wracając, mówi:
— A teraz na drzewo.
Palcem wskazuje jedno z nich. To, które grubością pnia konkuruje z innymi, rozłożystością korony tylko na siebie zwraca słońca uwagę. Zachodzą je od tyłu, gdzie kora już naruszona jego stopami. Pnie się po niej pierwszy. Ostrożnie stopy kładzie na wyżłobieniach, dłońmi chwyta mocniejsze gałęzie. A gdy wespnie się na niecałe dwa metry, siedzisko znajdzie w szerokiej jak ława gałęzi, spojrzy na dół w ciemności szukając srebrnych tęczówek. W nich, choć oczy połyskują jedynie odbitym światłem wzbijającego się na niebo księżyca, dostrzega zadziwienie. W cichym, prawie niedosłyszalnym śmiechu mówi:
— No właź — i wyciąga ku niemu rękę, by parę minut później w mocnym uścisku złapać jego dłoń i całą sylwetkę pociągnąć do góry. — Usiądź z przodu.
Jeszcze przez parę sekund usadawia się na szerokiej gałęzi, którą obejmuje udami, czujnym spojrzeniem zerkając ku pozostawionej na polance zanęcie.
— Musimy chwilę poczekać — dodaje szeptem, gdy podbródek znajduje oparcie na chłopięcym ramieniu.
Pytaniem zarzuca na nich obowiązek milczenia. Trwają tak nie wiedzieć, jak długo. Może minutę, może kwadrans, by po chwili polana rozjaśniła się światłem innym niż księżycowe. Nabiera niebieskawych odcieni a wraz z nimi ziemię pod ich stopami nawiedzają małe jak ziarna grochu ogniki.
Mrukliwy śmiech grzęźnie w krtani członka Minamoto.
— Nie mają nazwy, ale to zalążki Bakemono. Gdyby tylko nie spełniły swego celu, zostałyby złymi duchami — Informuje uważnie dobierając słowa.
Ogniki zbierają się wokoło pozostawionego jedzenia, wpijają w nie jak pijawki w ludzką skórę. Znikają chwilę później a polana na nowo niknie w ciemności. Rainer puszcza pas Heizō i odchyla się na dłoniach kładzionych za plecami, na masywnej korze drzewa.
— Na dole jest kamienny krąg. W niektórych kulturach wierzą, że jest to rodzaj akupunktury przestrzeni. Matka mówi, że to portale.
@Hattori Heizō
— Rozumiem, że lubisz uciekać — stwierdzenie miękko wyślizgnęło się spomiędzy jego warg. Jeśli miał nie zadawać pytań, wreszcie wyprowadził śmiały ruch, przypisując sobie rolę kota w tej grze. Nie zamierzał budować specjalnego przywiązania wobec bycia drapieżnikiem – uznał, że skoro chłopak nie miał ochoty odpowiadać na pytania, to w ten sposób zbada jego reakcję. — Chciałem poznać ewentualne zasady. Wiesz, nie chciałbym przekroczyć jakiejś wątłej granicy, gdy już zacznę je łamać — dodał zaraz. Może nawet z lekką nutą prowokacji, a może z wibrującym brzmieniem ostrzeżenia, by mimo wszystko przemyślał, w co się pakuje, dopóki jeszcze był na to czas. Heizō z tyłu głowy miał jednak swoje własne przeświadczenia. Nic dziwnego, że z taką lekkością podszedł do tego tematu.
Zabawa to nic zobowiązującego.
„Łuk to bardzo dobre imię.”
Kiwnął głową na potwierdzenie, że też tak uważał. Nieskomplikowane i łatwe do zapamiętania. Gdy akurat nadarzała się szansa na to, by ułatwić sobie życie, chętnie z niej korzystał. Nie zastanawiał się wtedy nad ewentualnymi konsekwencjami, więc na wspomnienie o złych duchach, uniósł brwi, jakby dziwiło go, że wierzył w tego typu legendy. Hattori powinien przyjąć to do siebie z mniejszą dozą sceptycyzmu, odkąd jego oczom zaczęły ukazywać się dusze zmarłych. Wciąż jednak uczył się nowych rzeczy o świecie i zaciekle chciał wierzyć, że wszystkie upiory plączące się po świecie, były kiedyś ludźmi. Niczym innym.
— Widziałeś je kiedyś? Mam na myśli Tsukumogami — zagadnął. Informacja z pierwszej ręki z pewnością mogła zachwiać jego stabilnymi przekonaniami. Gdyby okazało się, że była to jedynie bajka, o której kiedyś jakimś cudem usłyszał, brunet nie odnalazłby żadnego sensu w zmianie swojego zdania. Mimo tego z wyraźnym przebłyskiem zainteresowania w srebrnych tęczówkach przyglądał się Rainerowi, który z subtelnością i szacunkiem przemawiał do milczącej broni, jakby w wystruganym zręcznymi dłońmi kawałku drewna w istocie kryła się jakaś dusza. Dusza podburzona zachowaniem swojego prawowitego właściciela, który każdego dnia ignorował jej istnienie.
Wypuścił powietrze ustami, jak ktoś, kto po długiej batalii nie tylko z samym sobą, ale i z rozmówcom, wreszcie decydował się zgodzić z jego zdaniem. Przychodziło mu to z widocznym trudem, ale odruch ten był na tyle teatralny, że w gruncie rzeczy dało się zauważyć, że było mu wszystko jedno, czy łuk pozostanie Łukiem czy przyjmie bardziej wdzięczne imię.
— Jasne. Skoro już ze sobą rozmawiacie, muszę to zaakceptować. — Powinien jednak uprzedzić, że Yūka nie miała prywatnego numeru telefonu, więc chłopak nie miał co liczyć na napastowanie jej nocnymi telefonami. Może to lepiej. Czarnowłosy rzadko kiedy miał okazję spędzić noc w absolutnym spokoju – nie brakowało mu dodatkowych bodźców. — Tylko strzelam. Tworzenie zostawiam tym, którzy się na tym znają. W każdym razie Yūka nie jest jedyna i utrudniła ci dzisiaj życie — stwierdził, sugestywnie zerkając na krzak, który stał się jego przypadkowym celem. — Na początek lepiej poradziłbyś sobie z łukiem bloczkowym.
Poprawił broń na ramieniu, powracając spojrzeniem do twarzy Rainera. Mógł dłużej rozwodzić się na temat strzelectwa, ale nie sądził, żeby świadomość różnicy w strzelaniu z różnych rodzajów łuków miała jakkolwiek odmienić jego życie. Jedynie myśl, że przyszło mu zacząć od bardziej zaawansowanej broni mogła przynajmniej częściowo osłodzić gorycz wcześniejszej porażki.
Wyraz gorzkiego niezadowolenia-
Tego jeszcze nie słyszał. Nic dziwnego, że parsknął krótko pod nosem, nie kryjąc lekkiego rozbawienia tym komentarzem. Wniosek, który wysunął chłopak, nie odbiegał daleko od wytkniętej mu ostatnio niechęci do spotkań z ludźmi czy utrzymywania jakichkolwiek kontaktów z nimi. Tę grę pozorów nazwał wówczas sztuczką, choć trudno powiedzieć, na czym dokładnie miała polegać. Nie było to aż tak istotne. Ważne było natomiast to, że Rainer obrał sobie dziwny obiekt zainteresowania, skoro miał o nim takie zdanie. Heizō na szczęście nie poczuł się ani trochę urażony.
— Awersja dla zdrowia — rzucił niejasno. Niektórzy potrafili znaleźć ukojenie w niemieszaniu się w niepotrzebne sprawy. Nie uważał jednak, by w tych momentach jakoś bardzo się krzywił. — Nie zrozum mnie źle. Nie przeszkadzasz mi. Martwi mnie sympatia do kogoś tak zgorzkniałego. Nie boisz się? — spytał, samemu nie uważając, żeby było się czego bać. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że oboje niewiele o sobie wiedzieli i być może tak było znacznie lepiej.
A jednak – możliwe, że kierowany tym samym uczuciem ciekawości, co Seiwa – ruszył przed siebie, dotrzymując mu kroku. Nadciągający mrok nie wzbudzał w nim poczucia zagrożenia. Jedynie umykające promienie jesiennego słońca kradły ze sobą resztki ciepła, przypominając o tym, że mieli już listopad, a wieczory robiły się coraz chłodniejsze. Zsunąwszy kurtkę, wcisnął obie ręce do kieszeni. Przez cały czas uważnie skupiał się na drodze, wodząc wzrokiem na boki i skrzętnie omijając nim to, co z pewnością zaniepokoiłoby przeciętnego człowieka. Mimo że przez ostatnie dwa lata zetknął się z różnymi zjawiskami, faktycznie był przekonany, że wyglądające z ciemności mary po prostu znikną, jeśli tylko nie poświęci im się uwagi. Ignorancja przychodziła mu bez większego problemu, gdy te trzymały się od niego wystarczająco daleko. Znacznie bardziej interesowało go nowe miejsce, bo właśnie przekraczali granicę znajomego parku. Ścieżka dla spacerowiczów skończyła się już jakiś czas temu.
Zatrzymał się zaledwie na chwilę, gdy przed nimi rozciągała się plątanina gałęzi i liści. Przypominała ślepy zaułek, dlatego pozwolił, by Rainer wreszcie go wyprzedził. Zauważywszy, że to w tamtą stronę zmierzali, postąpił dalej przed siebie, unosząc przedramię tak, by uchronić się przed giętkimi gałęziami. Obrywanie nimi nie było najprzyjemniejsze.
— Nie chciało ci się w życie? — spytał mimowolnie. Prawdopodobnie dlatego, że chciał upewnić się, czy nie był to jedynie głupi komentarz kogoś, kto był wtedy w szczycie swojego nastoletniego buntu. Może też dlatego, że sam nie znał tego uczucia.
„Poczekaj tutaj.”
Gdy przystanął, jak mu polecono, skorzystał z okazji do uważniejszego rozejrzenia się po nieznanej mu okolicy. W życiu nie przyszłoby mu na myśl, by się tutaj zapuścić, ale znacznie częściej spacerował ulicami miasta, choć bynajmniej nie narzekał na panującą w tym miejscu atmosferę. Było tu zadziwiająco spokojnie, mimo że przecież wciąż nie wiedział, co chciano mu pokazać. Niespodzianka, którą dla niego szykowano, może wcale nie była taka dobra. Z tą myślą wrócił spojrzeniem do sylwetki chłopaka, który właśnie… co robił?
Hattori uniósł brew w zastanowieniu. Tkwił tak jeszcze przez chwilę, zanim jego uwaga nie skupiła się na wskazanym przez bruneta drzewie. Nie przypuszczał, że jeszcze kiedykolwiek do tego wróci. Było coś nostalgicznego w uczuciu chropowatej kory pod palcami. Przywoływało wspomnienia z dalekiego dzieciństwa, kiedy takie wspinaczki faktycznie cieszyły. Przez moment skupił się tylko na tym uczuciu, zadzierając głowę wyżej, by już z bliska ocenić grubość gałęzi. Widocznie do samego końca nie był pewien, czy wytrzymają ciężar ich oboju, ale ponaglenie koniec końców zmusiło go do podciągnięcia się wyżej. Skorzystał też z pomocy wyciągniętej ręki, dlatego że z balastem na plecach znacznie trudniej było wykonywać swobodne ruchy. Gdy tylko zajął stabilne miejsce, przewiesił pasek kołczanu i łuk na innej gałęzi, która znajdowała się w zasięgu jego ramienia.
Uczucie niewielkiego ciężaru na ramieniu nie umknęło jego uwadze; trudno było też zignorować ciepły oddech, który prześlizgnął się po jego skórze. Hattori przekręcił nieznacznie głowę, by spojrzeć na chłopaka z ukosa. Mimo wszystko ta niezbyt komfortowa pozycja nie wywołała żadnego spięcia mięśni jego ciała, jakby w tym wszystkim nie było nic dziwnego.
— Widzę, że korzystasz z każdej okazji — cichy i niski pomruk wyrwał się z jego ust, jakby nie chciał zaburzać panującej dookoła ciszy. Uwaga Heizō szybko zmieniła jednak swój punkt zainteresowania. Niebieskie ogniki, które pojawiały się znikąd, sprawiły, że na moment zmrużył oczy, być może uznając niebieskie światła za efekt przywidzenia.
Zamilkł na jakiś czas, po prostu śledząc tę dziwaczną ucztę i nie rozumiejąc, co właściwie miała na celu. Analizował w głowie szczątkowe informacje, którymi podzielił się z nim czarnowłosy. Wiedział, że chociaż pokazane mu duchy wyglądały bezbronnie, ich miejsce znajdowało się po drugiej stronie.
— Portale, mówisz. Nikt nie próbuje się ich pozbyć? — rzucił, wpatrując się w kamienny krąg, choć chmara niebieskich świateł zdążyła rozmyć się w powietrzu. — Myślałem, że po odhaczeniu tego, co jeszcze ich tu trzyma, znikają bezpowrotnie. Czemu wciąż lgną do pożywienia?
Przekręcił się na gałęzi, siadając bokiem do chłopaka.
@Seiwa-Genji Rainer
— Jeśli jakiekolwiek granice będziesz przekraczał, dam ci znać.
Wspomina głosu nie mogąc powstrzymać przed jednym, ale tylko jednym, drgnięciem w mimowolnym rozbawieniu. Chciał mu powiedzieć, że teraz świetnie daje sobie radę; że ta rola, którą sobie obrał — czy to przysłowiowego kota, czy myszy — w pewnym momencie i tak się obróci. Bo Rainer działał gdzieś pomiędzy zasadami i wyzbywał się łatek. Zgrabnie wchodził w każdą pozycję. Jeśli drugiemu z graczy zależało na byciu drapieżnikiem, posłusznie kiwał głową. Przyjmie rolę ofiary. W konsekwencji nie o władzę tutaj chodzi a pościg i zabawę w trakcie, o grę słów i przemyślane gesty, o rozkładanie pionków na tylko jemu dostępnej szachownicy. Działał tak całe życie. Jako członek głównego rodu Minamoto, ale postać wciąż pozostająca za plecami Enmy, posiadł tę swobodę, która pozwalała na wykorzystywanie władzy w sposób interesujący, jeśli by nie pokusić się o stwierdzenie, że pociągający. A że kontrola ta niczym niedokręcony kran przesiąkała ku relacjom intymniejszym, trudno.
Na ten moment Heizō, kiedy tak brną przez przestrzenie parku, rysuje mu się jako zabawka, ku której nie dosięga. Położona zbyt wysoko, hen na górujących półkach sklepowych. Błyszczy nowością a nowość przyciąga. Być może to na balu, na którym pojawił się po kilku miesiącach wycofania z życia publicznego, spojrzał na niego inaczej. Może to ramię uderzające o jego zakiełkowało w głowie coś, czego nie umiał wyplenić. Poza tym i chwasty starał się pielęgnować. Nawet te, które obsesyjnie zajmowały jego myśli a z czasem i życie. Liczyło się przecież szybkie tempo, działanie, a to wszystko, przy normalnym funkcjonowaniu, było za wolne.
— Mówi się, że aby przedmiot został Tsukumogami musi zdobyć duszę a duszę tę posiądzie po przekroczeniu stu lat. W rozumieniu mojej matki nie jest tak, że przedmioty nagle stają się nawiedzone. — Wzrok z Yūki przeskakuje ku twarzy Hattoriego. — To iskra ich twórcy ożywa. Wiesz, rzadko kiedy człowiek dożywa setki, więc w teorii Tsukumogami mają na celu przedłużenie życie autora, co w prostym rozumieniu jest synonimem kultury jako takiej. Rozciągnięcie człowieczeństwa. W skrajnych przypadkach ludzie wyrzucają przedmioty, których lata zbliżają się do stu, by nie narazić się na posiadanie Tsukumogami blisko siebie, ale znowu, w tym kontekście, muzea powinny być ich wylęgarnią, prawda?
Wzrusza ramionami, bo i przekazywana wiedza wydaje mu się jedną z podstawowych. Była wielokrotnie przerabianą podczas rozmów z matką, z innymi członkami klanu, z samym sobą. Pomimo względnej oschłości i braku zainteresowania wiedzą jako taką, czy generalnie jej posiadaniem, chłonął i nadal z łatwością przyjmuje fakty mu przekazywane. To, że nie kwestionuje zdobytych informacji jest zupełnie inną sprawą. Kwestie dusz, zaświatów wydawały mu się tak znormalizowane, nijakie, że zainteresowanie kierował ku ludziom a częściej pojedynczym jednostkom. To człowiek kumulował w sobie niewiadome, to niewerbalne gesty porywały i powodowały, że chłopięce serce biło szybciej, z ciekawości uderzało o klatkę i czasami niemal słyszał, jak intensywnej pompuje krew, gnane nagłym głodem drugiej osoby.
— Nigdy żadnego nie spotkałem — kłamie i zamyka temat, by powrócić do kwestii łuku: — Łukiem bloczkowym?
Usta uchylają się, by językiem raz jeszcze nawilżył zziębnięte wargi. Z ciała falami schodzi ciepło, by w kości jak igły wbił się nadciągający ziąb. Patrzy ku niebu. Porwane chmury ustąpiły miejsca białej mgle, która przysłania granat nocy. W zamian pojawia się mleczna nad nimi polana, która tylko czasami schłodzona zostaje blaskiem wstającego do życia księżyca. Poszarzała biel nieba igra z ciepłem latarń i nadaje światu zimowy odcień.
— Dobrze, sprawdzę, czy mamy taki u nas.
Słowa zostają wypowiedziane ciszej, gdy ciepły oddech staje się niewielkim obłoczkiem pary nad ustami. Posępnieje, ale nie jest to smutek. Raczej charakterystyczna dla chłopca czujność. Na zmiany pogodowe reagował jak zwierzęta, choć te wychwytywały przesilenia dużo wcześniej. Idąc więc ku polanie wzrok kładzie na nie wiedzieć kiedy zziębniętych, obumierających na ziemi liściach. Niczym w zimowym preludium skrzypią cichutko, ledwie zauważalnie, łamiąc się pod ich stopami. Mimo uważnego przyglądania się otoczeniu, nie rezygnuje ze słów rozmówcy.
— Nie boisz się? — słyszy.
— Czego miałbym się bać? — Zatrzymuje się na moment i zerka ku niemu przez lewę ramię. — Twojego zgorzknienia? Spokojnie, mam swoje sposoby na osładzanie ludzi.
Śmieje się cicho, bo żart jest całkiem neutralny, rozgrywający w rozmowie nutę powagi, którą wcześniej narzucił. Nie chciał brzmieć depresyjnie, nic z tych rzeczy. Nigdy, co zajebiście jednak zabawne w kwestiach przeszłości, nie miał w głowie myśli prawdziwie samobójczych. Poza tym podział na świat żywych i martwych nie istniał. Służył jako kulturowo narzucona płachta bezpieczeństwa, by śmiertelnicy przestali się bać. A bali się. W kościach naturalnie czuli zagrożenie zaświatami tak, jak i on czasami wzdryga się na myśl o istotach, których doświadczył.
— W to wiesz… życie społeczne — naprostowuje. — Raz na jakiś czas włóczę się po okolicy i szukam rzeczy.
Nie potrafi wyjaśnić dokładniej, bo za słowem “rzeczy” kryją się i ludzie, i sytuacje, i duchy. Posiadłszy możliwość widzenia, tak przecież dawno, dopiero niedawno nauczył się widzieć naprawdę. Nie to, co przekazywano w rodzie i nie to, czego uczono na uniwersytecie. Odnajdywał siebie w praktyce, w doświadczaniu, w przytoczonej już zabawie. A tym zdobytym pięknem lubi się dzielić, ale wciąż nie wie, czy oczy Hattoriego będą temu godne, czy, jak większość ludzi, nie schowa się za bezpieczną płachtą niewiedzy.
— Przeszkadza ci to? — pyta przy nikłym uśmiechu i źrenicach jak u gada zawężonych. — To, że korzystam z okazji?
Spogląda na jego profil, z racji na odległość wzrokiem hacząc głównie o zarys szczęki i fragment ust. I nos, nos ma ładny. Z zamyślenia wybija go zimno uderzające o policzek. Nagłe i skroplone tuż pod lewym okiem. Opuszkiem sięga pojedynczej, małej jak ziarnko kropli i wciera ją w skórę. Mimowolnie też spogląda ku szaremu niebu. A kiedy odchyla się, nogami wciąż obejmując szerokość gałęzi, już na dobre lokuje oczy ponad nimi, jakby ogniki stały się czymś powszednim.
— Nie wiem — odpowiada szczerze obserwując jak leci ku nim małe, białe ciałko.
Trafia na kosmyk Heizō i tam też wsiąka jakby nawadniając czarne włosy. Wraz z tym płatkiem małym jak okruszek niewypowiedzianego słowa kochanka do umiłowanej, oczyma znowu powraca do jego sylwetki. Choć czuje jak po ciele mknie mróz, małymi sankami znacząc każdy mięsień ciała i od karku zjeżdżając niżej, zarysowując schowanego pod bluzą smoka, to nie rusza się z miejsca. Nawet dłoń nie drgnie, gdy powiew lodowatego wiatru schłodzi rozgrzane biegiem policzki.
— Może pośmiertnie chcą sprawdzić, czy jabłka nadal smakują jak jabłka — odpowiada naiwnie, celowo, uśmiechając się szeroko i ponownie spoglądając ku górze. Tym razem powie to, co każdy mieszkaniec Fukkatsu dzisiejszego wieczora: — Pada śnieg.
@Hattori Heizō