Pierwsza zasada brzmi: nie patrz w stronę zlewu. Jego wnętrze stanowi o wiele makabryczniejsze obrazy niż to, co znajduje się na ścianach i korkowej tablicy - a niemal całą powierzchnię lokum pokrywają wycinki z gazet, wydruki, zdjęcia - stare i całkiem nowe - zapiski na kartkach z zeszytów w linie i kratkę, nabazgrane w pośpiechu imiona, daty i nazwy lokacji naniesione choćby na wydartą brutalnie stronę z jakiejś książki. To wszystko tworzy obsesyjną scenerię kryminologicznego świra - wśród znanych seryjnych morderców, od Eda Geina zaczynając, przez Richarda Chase'a, na Isseiu Sagawie kończąc, pojawia się non stop wzmianka o postaci określonej jako "X". Większość zebranych informacji jest jednak nielogiczną garścią niepasujących do siebie puzzli.
Chaos podkreślają ubrania porozrzucane po podłodze, stare opakowania po żarciu na wynos; mnóstwo przypadkowo upuszczonych i zostawionych przedmiotów. Meble są ewidentnie stare, nieco poniszczone, zadrapane lub poplamione. Parapet największego z okien zwykle okupuje Beton - przepotężny, czarny kot, urodzony po to, by nienawidzić.
Po prawej od wejścia widać niemal całkowicie zabarykadowane przez kartony (pełne rupieci) drzwi prowadzące do klaustrofobicznej kuchni. Pomieszczenie jest jednym z tych, do których człowiek wejdzie, od razu zajmując całą przestrzeń. Nisko wiszące półki, brak piekarnika czy zmywarki, kompaktowy zlew, blat, lodówka parametrów Arthura z False 1/3 przeciętnego gimnazjalisty. Nawet łazienka, będąca pomieszczeniem obok, okazuje się większa. Mieści w sobie podniszczoną, popękaną nieco wannę, ulokowaną pod kafelkową ścianą, ubikację i zlew z krzywo zawieszonym, prostokątnym lustrem.
Hattori Heizō and Ye Lian szaleją za tym postem.
Co za ironia, że w samym środku miasta oglądał akurat niebo. Za oknem otoczenie zlewało mu się jednak w długie wstęgi plam, od których mrużył ślepia, zaaferowany wzbierającymi mdłościami. Im dłużej przypatrywał się nieregularnym smugom, falującym sinusoidami wzburzonego morza, tym gorzej się czuł, ostatecznie zainteresowanie odnajdując w atramentowoczarnym sklepieniu. Tłusty księżyc o serowej aurze lśnił na samym środku, kompletnie niewzruszony jego cierpieniem. Psychicznie nie mógł się uspokoić, choć stres nagromadzony w trakcie wydarzeń z tuneli powoli już schodził; mięśnie zaczynały zyskiwać na wadze o wiele większej niż ta, którą posiadały w rzeczywistości. Senność tępiła resztę zmysłów, choć robił wszystko - absolutnie, cholera, wszystko - aby nie pogrążyć się w odpoczynku. Nie chciał; wydawało mu się to jakieś zbyt bezbronne, gówniarskie w swojej ufnej bezmyślności. By utrzymać przytomność, filował najciemniejsze punkty nieboskłonu, starając się za wszelką cenę wyłowić rozbłyski gwiazd, ale koniec końców gwałtownie przerwał zadanie. Oparty skronią o lodowatą szybę pojazdu musiał wreszcie ściągnąć nakrycie głowy. Kilkakrotnie, gdy ruszali z miejsca, nie panował nad wiotkością karku, wpierw lekko zderzając się potylicą z oparciem fotela, by w efekcie odbicia przechylić brodę do przodu. Wraz z szarpnięciem auta, daszek uderzał wtedy w szkło, naciskał tekturową wkładką na czoło i cały ten proces za którymś powieleniem zaczął go drażnić. Zrzucił więc czapkę, obojętnym ruchem pozwalając jej wylądować gdzieś w nogach. Po powierzchni okna rozlała się zaraz wściekła czerwień, przeplatana pasmami jaśniejszych barw. Fryzura kontrastowała z tłem nawet pomimo nocnych ciemności, choć nie była w stanie przebić natężenia złota reprezentowanego przez oczy. Ślepia ledwo jednak wyglądały spomiędzy napuchniętych, fioletowawych powiek. Shin mrugał raz zbyt powoli, raz w prędkością dyktowaną przez karabin samopowtarzalny - wszystko w zależności od tego czy akurat poddawał się mozolności sytuacji, czy jednak postanowił stoczyć bój z wyczerpaniem.
Za dużo się działo, ale niemal każdy z kłopotów, jakie go spotkały, był w stanie zepchnąć poza margines uwagi ruchem uczniaka, który nadgarstkiem strzepuje drobinki gumki pozostawione podczas wymazywania błędnej treści. Problem w tym, że jedna z pomyłek, której był autorem, nie zniknie tak łatwo. Narzędzie przycisnął zbyt mocno do karty, silnie do stopnia, w którym rysik przebił się przez parę kartek naprzód, zostawiając na nich - blednący wprawdzie, ale wciąż - odcisk. Chciałby móc na głos przyznać, że to nie była jego wina, ale tym razem była. Stracił gardę, gdy wysłał lokalizację, miliardami telekomunikacyjnych impulsów kierując ją do urządzenia Ye Liana. Nie spodziewał się jednak jego interwencji, a już z pewnością nie tak szybkiej. Miał być wyłącznie zabezpieczeniem - na wypadek, gdyby za parę dni nie wrócił. Tymczasem przybył na miejsce w zastraszającym tempie. Bez przygotowania. Jak nie on.
Dlaczego? - cisnęło mu się na usta. Dlaczego, kurwa, przyjechałeś? Nie wystosował pytania tylko dlatego, że sam obawiał się podobnych: bo dlaczego do niego napisał? Dlaczego ze wszystkich znanych jednostek wybrał akurat kogoś, kto według wszystkich standardów miał go zignorować?
Zdążył zsunąć maskę pod szczękę, ciepłym powietrzem owiewając wypolerowane szkło. Mgiełka, jaka przylgnęła do okna, w moment wyparowała; powtórzył więc czynność raz i drugi, palcem sunąc w znużeniu po niknącym, transparentnym obszarze. Opuszka ślizgała się, częściowo ścierając efekt oddechu, a częściowo zostawiając po sobie brud. Wciąż nie zmył z dłoni kurzu i wilgotnej ziemi, już zakrzepniętej jak stara krew. Zogniskował wzrok na wierzchu ręki, zostawiając niedokończoną mordę kota na szybie. Trzy wąsy po lewej stronie zaczynały już blaknąć, po prawej nie było żadnego. Paliczki wyprostowały się, pozwalając na lepszy ogląd.
Z jakichś przyczyn ta cienka warstwa osadu zadziałała o wiele rzetelniej niż siarczysty policzek - była niezbitym dowodem na to, że naprawdę znaleźli się w tym samym miejscu co zagrożenie, którego obydwoje nie powinni być świadkami, a na które zareagowali zbyt naturalnie.
Knykciami potarł nagle bok twarzy, rozmasowując pulsujące w nerwach oblicze. Wyprostował się jednocześnie, poprawiając pozycję; zdawało mu się, że szum przetaczających się po jezdni opon, cichy pomruk silnika i sporadyczne klikanie kierunkowskazu i teraz ocierające się o skórę fotela ubrania były jedynymi dźwiękami wszechświata. Dopiero lekkie wybicie uświadomiło go, że wjechali w mniej przychylne rejony Fukkatsu.
Odjął wtedy rękę od kącika ust, oparł ją o kolano i wyjrzał na zewnątrz. Palce wbiły się mocniej w udo, nim nie stuliły do formy pięści. Kasuge. Nigdy wcześniej nie był tak zadowolony z obecności rozpadających się, betonowych ruin bez żadnych charakterystycznych cech. Nigdy wadliwe oświetlenie i porozwalane kosze, których karykatury zalegały w mijanych zaułkach jak zgarbione postacie, nie napełniły go irracjonalnym spokojem. Lada moment pojazd się zatrzyma. Rozlegnie się dźwięk pasa uwolnionego z blokady. Ślizg taśmy, wkręcającej go z powrotem ku miejscu tuż obok prawego ramienia.
Nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymał dech - powietrze wypuścił ze świstem dopiero, gdy jaguar zamarł. Ledwo zdążył znieruchomieć, a klamkę już szarpnęła niecierpliwie dłoń, bark uderzył w asyście o drzwi. Huknął jednak w twarde tworzywo, odbijając się od niego. Shin, nieruchomiejąc, przez widoczną chwilę próbował dodać dwa do dwóch.
Trzymając uchwyt raz jeszcze pociągnął go do siebie, a potem pchnął, ale efekt działań się nie zmienił. Przez zęby prześlizgnął się raptowny wdech. Smakował czystością i drogimi perfumami Ye Liana.
Więc tak to sobie wyobrażasz?
Coś w nim drgnęło; sięgnęło gardła i złapało struny głosowe w kułak, zrywając nitki odpowiedzialne za spokojne nuty. Obrócił gwałtownie twarz w stronę kierowcy, raz jeszcze, w uporze osła, podejmując walkę z drzwiami. Nie drgnęły.
- Kurwa. - Komentarz wycedził przez kły. - Serio, Ye Lian? Nie starcza ci, że sam na siebie narzucasz blokady, więc musisz je stosować jeszcze na jebanych drzwiach? - Po prostu wyjdziesz? - Wyobraź sobie, że tak. Po prostu wyjdę. Mniej więcej tak wygląda każda zdrowa podwózka. Auto trafia w wyznaczony adres, pasażer pięknie dziękuje i z wątpliwą gracją wygramala się, a potem nie trzaska jak klapą od kontenera, tylko z czcią zamyka za sobą drzwi. I tu drogi obydwu aktorów się rozchodzą. Koniec epilogu. Kurtyna w dół. - Mimo pauzy wargi miał jeszcze rozchylone; wpół słowa, które nie potrafiło przebrnąć przez wąską od ścisku krtań. Chwila, której potrzebował, wydawała mu się wiecznością. Przez godziny przyglądał się profilowi Ye Liana, przecinanemu przez cień poruszanych wycieraczek, choć nie mogła minąć więcej niż sekunda. Dwie. Tyle tylko, by usłyszał własny ton; pełen rezerwy i wyrzutów: Czego chcesz?
Ye Lian and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
Nie biegaj, bo się przewrócisz.
Nie biegaj, bo się spocisz.
Nie biegaj, bo się zabłocisz.
Nie biegaj, bo cię głowa rozboli.
Tak, cała ta potworna maszyna wspomnień pracowała w jego umyśle od dzieciństwa; kruszyła wolę, mięła energię, spalała siłę i zamykała ciało w sterylnej, oderwanej od rzeczywistości bańce. Nie miał pojęcia, kiedy palce wsparte o kierownicę wbiły się w skórzany pokrowiec, ale doskonale zapamiętał moment, kiedy jeden z paliczków sięgnął wiążących materiał szwów, jak zapiekła rana umiejscowiona wewnątrz dłoni. Wciąż była przepasała chusteczką. Nie papierową jak zapamiętał Shin'ya. Materiałową.
Z nienagannym wyrazem wysłuchał, przygotowanej odpowiedzi. Choć postura mężczyzny nie ujawniała stresu, nie mógł uwolnić się od szalejącego w nim ferworu nakłuwającego zmęczony umysł igła po igle. Poza białym płomieniem niesprawiedliwości, który zapłonął w płucach, pojawiła się ujma w postaci niezrozumienia sytuacji, zlekceważenia tematu, o który zahaczył; który przychodził z trudem, bo każde pokonanie granicy przypominało wsunięcie rozgrzanych stóp w lodowaty śnieg.
— Nie byłbyś sobą, gdybyś nie obrócił sytuacji w żart — stwierdzenie. Pretensjonalna odpowiedź nie mogła go zaskoczyć. Znacznie gorsze było to, co nastąpiło po niej — spadająca na chłopaka obojętność szarego spojrzenia. Wymienił z nim ukradkowe spojrzenie — oszronione lękiem, gniewem i zdezorientowaniem; łagodne i literackie. W powietrzu uniosło się brzemię odpowiedzialności, powaga została przypisana do twarzy, była w pakiecie z biletem, obowiązkowa. — Naprawdę nie chcesz zadać mi żadnego pytania?
Przez chwilę przyglądał się ciemnej sylwetce, ale nie trwało to długo. Przekierował spojrzenie za okno; zabrał z kierownicy lekko drżąca rękę i ułożył na kolanie jak najgłębiej w mroku. Policzył do dziesięciu, wyobrażając sobie jakiś krajobraz. Wszystko na próżno. Jego oczy wwiercały się w zarys budynku ze wskazanego adresu. Kamienica z pewnością nie sprawiała wrażenia, jakby nadawała się na dom dla kogokolwiek. Ye Lian nie pozwoliłby w niej przebywać dzikim zwierzętom, a co dopiero ludziom. Nawet w takiej ciemnicy dostrzegał wiszący na szybach brud i wbite w ramy spróchniałe deski. Targnął nim dreszcz niesmaku.
— A więc niech to będzie bankiet — zaczął niezrozumiale. — Wracamy z towarzyskiego spotkania, na którym wypiłeś kieliszek wina, co tłumaczy, dlaczego prowadzę. Wszystko, co miało miejsce dzisiejszej nocy, jest efektem zmęczenia i gorzkiego upojenia — zamilkł. Wzrok jak pędzel, jak miękki wysięgnik, dotykał każdej dostrzeżonej w ciemności rzeczy. — Jeśli naprawdę tego chcesz możemy być aktorami, możemy grać, możemy udawać i bezustannie się okłamywać. Ale obaj wiemy, że prawda nie ma nic wspólnego z wątpliwymi deskami teatru. Nie ma nic wspólnego z trunkiem. Żadnym. Ani z omamami. Zdajesz sobie z tego sprawę, bo nie uściskałeś dłoni żadnemu z gości, a tym bardziej nie zamoczyłeś ust w alkoholu. Nie sądziłem- — Szukał odpowiednich słów; wciąż rozjaśniające okolice reflektory podświetlały coraz mocniej zacinający deszcz. Spięte ramiona mężczyzny obniżyły się o parę centymetrów, a palce przesunęły się po wątpliwie opatrzonej dłoni. — Chcę, abyś wyjaśnił mi czego byłem dzisiaj świadkiem.
Warui Shin'ya and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
Szczuł go nawet głos Ye Liana - zwykle traktowany jako coś neutralnego, niemal uspokajającego. Mieścił w sobie cała gamę stonowanych barw, godnych lektora sczytującego jakiś leniwy w historii tekst na dobranoc. Tym jednak razem wśród nut zbłąkała się jakaś nowa; pretensji? Złości?
- Jak pewnie zauważyłeś, w tym samochodzie nie ma miejsca na spełnianie próśb. - Odzew padł od razu, w towarzystwie ponownego, brutalnego szarpnięcia za klamkę. Drzwi ani drgnęły, mechanizm wciąż blokował metalowe zastawki, uniemożliwiając normalne wyjście. Rozsierdzało go to jeszcze bardziej, ale ostatecznie odetchnął ostrzej, wbijając łopatki w twarde oparcie fotela. Czuł śliskość materiału, gdy zsuwał się o kilka milimetrów w dół, docierał do niego też zapach świeżego tworzywa, drogich aromatów, jakimi zwykle traktował skórę Ye Lian - i woni własnego ciała, ubrań, włosów. Taniego szamponu bez konkretnej specyfikacji, powietrza - tego charakterystycznego powiewu wplątanego w pasma. Wiedział, że wciąż ma błoto na podeszwach butów. Że kurtka jest tu i ówdzie szara od kurzu startego ze ścian tuneli. Bodźce zdawały się docierać do niego dwa razy mocniej. W wyniku wściekłości? Nie był do końca pewien; nie chciał też przyznać czy pod fasadą wzbierającego gniewu nie kryje się przypadkiem syntetyzujący z nim lęk. W drogim, luksusowym samochodzie czuł się jak w klatce. Tęsknił za chłodem ulicy; nawet za Kasuge wypełnionym nieciekawą paletą fetorów i pachnideł. Pragnął wyjść stąd jak najprędzej, wyprostować kości, ale zamiast tego skrzyżował ramiona na piersi, silnie, cholernie i kurewsko silnie przyciskając je do torsu.
- Nie byłbyś sobą, gdybyś nie obrócił sytuacji w żart.
Wzrok wbił w szybę. W zacinający deszcz.
- Zaplusowałem? - warknął, marszcząc nos. - Przecież idiotów lubisz najbardziej.
- Naprawdę nie chcesz zadać mi żadnego pytania?
- Naprawdę to chcę jedynie stąd wyjść, proszę pana.
Zamilkł zaraz po tym, ale drgające udo, podskakujące kolano i wybijająca niemal bezgłośny, a jednak w jakiś irytujący sposób niemożliwy do zignorowania rytm pięta, świadczyły o zniecierpliwieniu. Musiał przegryzać wnętrze dolnej wargi, bo chociaż udawał zobojętnienie, bez ustanku pracowały mięśnie twarzy; stale pogłębiał się kącik albo lekko mocniej ściskały usta. Reagował natychmiast, gdy tylko Ye Lian zaczynał mówić - nietrudno było więc pojąć, że chociaż przyjął buntowniczą postawę, wyraźnie odcinając się od mężczyzny, mimowolnie chłonął wszystko, co było do niego mówione.
Nie przerywał w typowy dla siebie sposób. Tylko w jednym punkcie, w chwili, w której pauza ścięła wypowiedź Ye Liana jak kark przeszywa egzekucyjna gilotyna, mocniej zgniótł palcami rękaw kurtki, o którą dotychczas opierał dłoń.
Możemy bezustannie się okłamywać - brzmiało gdzieś niknącym echem. Jeśli naprawdę tego chcesz.
Niebotycznym wysiłkiem zatrzymał tik nogi, obrócił nieco głowę. Zaszurało, gdy włosy otarły o siedzenie.
Chcę, abyś wyjaśnił mi czego byłem dzisiaj świadkiem.
- To prywatne przesłuchanie? Od kiedy w ogóle wolisz prawdę od kłamstwa, Ye Lian? Kurwa, ty nie potrafisz nawet - tym razem sam poczuł blokadę; jakby ktoś wcisnął mocniej bolec z łączenia szczęki i zaklinował go zbyt głęboko, stagnując jej tryby. Zabrakło języka w gębie, bo nie do końca wiedział, co chce mu wytknąć. Którą szpilę wbić najpierw, bo może właśnie ona okaże się powodem, dla którego barki jasnowłosego opadną, a on sam skapituluje. Zawahał się tylko dlatego, że gdy wreszcie skrzyżowały się ich spojrzenia, w szarości, jak idealnie okrągłe, drogocenne pierścienie, zaciskające się wokół czerni źrenicy, nie wyłowił ustępstwa. Jak raz Ye Lian wydawał się gotowy, aby stoczyć bój - choćby miał nabawić się po nim uciążliwych ran.
Odgłos chodzących wycieraczek działał jak tyknięcia zegara. To one uświadomiły go, że zbyt długo zwleka. Że wreszcie rezygnuje i z gardła wyrywa mu się zbyt głośne westchnienie.
- Cały się lepię - oczywistość tego niegroźnego stwierdzenia nie pasowała; nie dało się jej znaleźć miejsca w rozmowie, w agresywnej wymianie ciętych zdań. A jednak była pierwszym okruszkiem do propozycji, która zaraz padła, wraz ze zbyt demonstracyjnym uniesieniem pokrytych czarnym, wżartym w linie papilarne syfem rąk. - A to temat na dłużej niż pięć minut z włączonymi awaryjnymi i silnikiem na niskich obrotach. Wejdźmy chociaż, cholera, do środka mieszkania. Znajdziemy ci nawet jakąś szmatę do opatrzenia rany, żeby jedynym zakażeniem, jakiego doświadczysz, było to z moich jadowitych odpowiedzi na przymusowy wywiad.
Ye Lian and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
— Zapulsowałem?
— Przecież idiotów lubisz najbardziej.
— … proszę pana.
Ye Lian nie uchylał powiek. Ścięgna na gładkich policzkach napięły się od zacisku; skulona dłoń nie rozprostowała palców, jak raz odczuwany ból uśmierzył myśli. Zabrnął za daleko, aby dać się chłopakowi zwyczajnie sprowokować, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że Shin'ya łapie się wszystkich możliwych chwytów, byle tylko go złamać i umknąć jak wilk w gęstą, bezkresną noc.
kurwa
Poczuł, jak marszczy mu się skóra, jak brwi ściągają się w niesmaku. Miał nieposkromioną ochotę na wystosowanie w kierunku rudzielca reprymendy za kolejne niepotrzebnie rzucone w ich rozmowę przekleństwo, ale w momencie, kiedy skierował ku niemu srebrne spojrzenie, nie odnalazł zapatrzonego, obrażonego chłopaka zapatrującego się w zalaną deszczem przestrzeń. Zamiast tego dostrzegł prześwietlające złoto wszystkich wewnętrznych obaw; wypalało gnieżdżący się w tęczówkach chłód, rozbrajało wszystkie zabezpieczenia. W uszach mężczyzny pobrzmiewał tylko jeden urwany zarzut: "ty nie potrafisz nawet..."
Wpatrywał się na skąpane cieniem oblicze spod opadającej blond grzywki. Wydawał się czekać, aż dokończy, nie ukazując najmniejszego zalążka obawy. Niezaprzeczalnie znalazł się we własnej pułapce. Trzasnęły drzwi. Zaskrzypiała zasuwka. Stanął oko w oko z drapieżnikiem, tym samym, którego chwilę temu siłą zagonił w kąt. Ciszę przecięły kolejne skrzypnięcia miarowo poruszających się wycieraczek; nawet szelest deszczu nie był tak dosadny, a dudnił w szyby, stając się ulewą zamazującą nawet rozświetlony przez reflektory krajobraz.
Zabrał wzrok w momencie, gdy Shin'ya zaproponował mieszkanie. Ye Lian nie wydawał się zadowolony. Trudno było określić czy było to spowodowane zarzutem, który nie ośmielił się opuścić poranione usta; samym mieszkaniem, które czekało gdzieś we wcześniej dostrzeżonym zdezelowanym budynku; czy deszczem, na który musiał wyjść.
— [...] Wejdźmy chociaż, cholera, do środka mieszkania.
— Tutaj? — zapytał lakonicznie, podejrzewając jeszcze, że chłopak zaprzeczy. Musiał usłyszeć potwierdzenie — od niego, a nie od panelu pulsującego czerwonym punktem na mapie. W ciszy otaksował miejsce, w którym do niedawna widział jeszcze zarys kamienicy. Przez napierający deszcz nie dostrzegał już nawet drzwi do klatki schodowej, poddając wątpliwości czy w ogóle się tam znajdowały. Pozwolił ciału osunąć się w fotelu na parę minimetrów, po czym sięgnął do sterczącego w stacyjce kluczyka. Stopa opadła ciężko na sprzęgło, klucz przekręcił się z brzękiem, by okryta chusteczka dłoń położyła paliczki na gałce skrzyni biegów. Wrzucił pierwszy bieg i zaciągnął ręczny. Delikatny pomruk silnika ucichł, a dotychczas błyskające reflektory zgasły, pogrążając ich w doskwierającym napięciu. — Chciałbym, abyś włożył w te słowa nie tyle, co jad, a rzetelność.
Po odblokowaniu drzwi, spoglądnął jeszcze na Shin'ye, uświadamiając go, że temat, który podjęli, nie zniknie wraz ze spadającymi na ich głowę kroplami deszczu.
— Prowadź.
Złapał za leżącą na tylnym siedzeniu aktówkę i wyszedł w niepogodę. W ciemnościach nie dostrzegł czekającej na niego głębokiej kałuży, przez co stopa ubrana w elegancki but zatonęła w mętnej brei. Targnął nim dreszcz zimna i niesmaku. Pospiesznie ruszył za Shin'yą: osłaniając blond czuprynę ciemną torbą w tym śmiesznie krótkim odcinku drogi; z butem, w którym chlupała woda; z powściągliwym grymasem niewygody rozciągającym nieruchome wargi.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Brew poszybowała mu w górę, hamowana tylko logiką fizjonomii człowieka - gdyby nie setki tysięcy lat ewolucji, z całą pewnością wywindowałaby poza obręb czaszki, zderzając się ostatecznie z sufitem auta.
- Tak - prostotę odpowiedzi ubarwił podniesieniem się do względnie normalnego siadu i machnięciem nadgarstka w kierunku ziejącego mrokiem prostokąta, odbitego na frontalnej płaszczyźnie najbliższej kamienicy. Zrobił to gestem prezentera filmowego, wyrobionym, przesadnie aktorskim ruchem demonstrując cel ich trasy. Drzwi wydawały się trzymać zawiasów już tylko na słowo honoru; ich zmurszałe drewno z całą pewnością zaskrzypi, a zacinające się mechanizmy nie pomogą przy domknięciu przejścia. Okalające framugę gołe ściany przypominały z kolei wiecznie nieskończony budynek, zapomniany i niechciany, pozostawiony w ścisku dwóch innych konstrukcji, aby pewnego dnia zapaść się pod naprzemiennym atakiem zawilgocenia i suszy. - Dokładnie tutaj. Nie musisz się wstydzić. Mieszkańcy widzieli gorszych od ciebie. - Drwiący sarkazm zazgrzytał w jego ustach jak krzemień rozpalający ogień. Czuł, że chce powiedzieć coś jeszcze; otrzeć się o granicę, doprowadzając do rezygnacji Ye Liana, nie rozumiał zatem, dlaczego tego nie zrobił. Dlaczego zamiast zareagować tak, jak to leżało w jego naturze, poczekał aż przycisk blokady wyskoczy z kliknięciem, by po prostu wytoczyć się na ulice. Pchnięcie drzwi auta wpuściło do środka masę sprzecznych ze sobą zapachów - fetor zależałych śmieci, upchniętych w zaułkach jak na zdjęciu z wiejskich, wiktoriańskich czasów Londynu, rześkiego powietrza przetkanego deszczem i starej, mokrej od ulewy ziemi. Wzrok od razu padał na grunt, ściągany intuicyjną potrzebą zachowania równowagi. W tym krótkim odcinku między samochodem a mieszkalnym gmachem nie dało się dostrzec ani jednego metra niepopękanego chodnika. Połowy z płyt w ogóle nie było, całą resztę zniszczył czas i ludzie. W lato, gdy słońce zagrzeje do nieprzytomności, między betonowymi wyrwami zakwitną kwiaty i trawa, na przekór całemu szaremu otoczeniu. Teraz ich jeszcze nie było, ale Shin i tak nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że Ye Lian pasowałby do upartego mlecza, który na złość scenerii utrzyma się w szczelinach bogowie wiedzą jakim sposobem.
Prowadź.
Z hukiem trzasnął drzwiami. Spasłe krople deszczu siekły po ustach, karku i policzkach, gdy zamaszystym ruchem wskazał ku kamienicy.
- Wasza wysokość... - zaczął dramatycznie, ale w tej samej sekundzie z błyskiem w oku dostrzegł nie tylko wynurzającą się z jaguara postać, ale również cienką aktówkę, mającą najwidoczniej... Nie. Nie wiedział, do czego miała służyć, więc tylko zmarszczył nos i pokręcił głową. - Co ty odpierdalasz? - Ruszył w ślad za nim, ale dwa razy wolniej, tempem spacerowicza, który nie zauważył, że wokół zrobiło się szumnie od niepogody. Jeszcze zanim dotarł do wejścia, palce wsunęły się w głąb jednej z kieszonek, ale zaraz potem wysunęły i zagłębiły w kolejnej.
- Wytrzymaj jeszcze trochę pod swoim bardzo ciekawym parasolem każdego przykładnego bogacza, na pewno gdzieś są te cholerne klucze - zapewnił uspokajająco, przeszukując kolejne zakamarki zdecydowanie zbyt wielu tajnych skrytek. Poklepał się po bokach i piersi, sięgnął do spodni, a potem rozchylił kurtkę, rozpinając jeden z wewnętrznych suwaków - wszystko tuż pod drzwiami kamienicy, w coraz gniewniejszych strumieniach wody. Włosy zdążyły przylgnąć do skroni, a gdyby nie brak oświetlenia - jedyne, dobywające się z reflektorów auta, zgasło - dałoby się dostrzec ciemniejące od deszczu ubranie. Wreszcie jednak przez zęby Shina prześlizgnęło się gwałtownie wciągnięte powietrze. Wypuścił je w następnej kolejności, wzdychając nazbyt teatralnie. - Ale ze mnie głupek, ciągle zapominam... - Dłoń, którą tak pieczołowicie przeszukiwał kieszenie, oparł nagle o drzwi i pchnął je bez większego problemu. - Kto by montował zamek w takiej ruderze? - Pisk starych, nienaoliwionych mechanizmów prawie zagłuszył kpinę, ale nie był jedynym złowieszczym dźwiękiem, wydobywającym się z budynku. Na klatce próżno było doszukiwać się włącznika światła - niegdyś był po lewej, ale obecnie straszył okablowaniem od wyrwanego panelu. Braki można by wytknąć właściwie w każdym obejrzanym metrze. Przede wszystkim schody z każdym krokiem wydawały z siebie coś, co brzmiało jak jęk umęczonej duszy. Im wyżej wspinało się po stopniach, tym większe cierpienie przeżywała kamienica. Stare deski sprawiały wrażenie podatnych na zbyt dużą wagę. Ktoś o prężniejszych gabarytach mógłby z całą stanowczością odmówić wędrówki ku górze - i zapewne byłaby to jedna z niewielu tak świetnych decyzji podjętych przez reprezentanta ludzkości. Warui tymczasem wskakiwał po schodach z leniwą, wyrobioną kondycją kogoś, kto dokonywał tego dzień w dzień. Nie potrzebował, nawet mimo panujących półmroków, wspomagać się zakurzoną poręczą ani obecnością ścian.
Do celu dotarł bez komplikacji. Zatrzask w zamku puścił z cichym chrobotem przekręcanego w środku klucza. Jeden nacisk na klamkę i popchnięcie wrót ukazało ciemnię pierwszego pomieszczenia.
- To pierwszy raz, gdy odwiedza mnie tak liczne towarzystwo. - Wraz z tym przyznaniem, włączył światło. Goła, nieokryta żadnym kloszem, żółta żarówka zamigotała z samego środka sufitu; drgnięcia błysków po trzecim razie ustały, rozganiając mrok z pobojowiska. Uwagę ściągała przepotężnie ogromna sterta kartonów, ubrań, opakowań mniejszych i większych, masa zapisanych i czystych zeszytów, zmiętych i na nowo rozprostowanych papierów; dziesiątki potłuczonych, plastikowych pojemników z zawartością po brzegi wypełniającą wnętrze małymi, złożonymi wielokrotnie, samoprzylepnymi karteczkami, były długopisy bez wkładów i krótkie jak pół kciuka ołówki z płaskim grafitem. Wszystko walało się gdzie popadnie - kilka bluz wisiało na oparciu wyciągniętej w samo centrum pomieszczenia kanapy, na stoliku do kawy, pasującym do niczego, wciąż znajdowały się wieże brudnych naczyń, poprzetykane kubkami i najeżone pałeczkami albo sztućcami. Z półprzeźroczystych foliowych worków wyzierały bliżej niezidentyfikowane obiekty, prawdopodobnie już żyjące i nie obejmujące władzy w parlamencie tylko ze względu na pięciokrotny supeł zawiązany fachowością kogoś, kto potrafi tak ścisnąć siatkę, aby nawet jeden molekuł wątpliwego aromatu nie wydobył się na zewnątrz. Może to był powód, dla którego w salonie czuć było przede wszystkim zapach przywodzący na myśl skromny antykwariat z książkami. Woń arkuszy wydawała się oczywista, zważywszy na ściany od sufitu po podłogę poobklejane setkami, jak nie tysiącami, zapisków, wycinków, zdjęć, artykułów, wydruków albo odręcznych schematów. Shin wydawał się jednak kompletnie niezrażony faktem, że buda wyglądała jak miejsce chorego z obsesji policjanta wydziału kryminalnego, któremu stale ucieka ten jeden, jedyny szczegół, uniemożliwiający zakończenie danej sprawy. Otrzepał ramię z niewidzialnego pyłku, zerkając kątem oka na Ye Liana.
- Czy ty, twoja Duma albo Wyolbrzymione Ego macie ochotę na coś do picia? Może na przekąski? - Z barków zrzucił przemoczoną kurtkę, ciskając ją pod ścianę. Pierwsze dwa kroki poniosły za sobą mokre ślady; tylko tyle jednak starczyło, aby dotarł do kanapy i opadł na nią ciężko, sięgając do sznurówek. Wcisnął paznokieć pod węzeł, szarpiąc i luzując splot, kiedy akurat uniósł pytający, przesadnie poważny wzrok na twarz gościa. - Upór jest chyba wystarczająco najedzony?
Kąśliwość zwieńczył uśmiechem.
- Nie wchodzisz? - Przypatrywał się bacznie mężczyźnie, jakby jeszcze w ostatniej nadziei, że ten przeprosi, a potem czmychnie drogą powrotną, zeskakując po trzy stopnie, omal nie gubiąc zalanych butów i śliskiej od deszczu, cienkiej torby. - Jeżeli jednak się spieszysz, możemy porozmawiać innym razem.
Ye Lian and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Moknęli.
Zaczynał odczuwać chłód, ale nawet on nie skłonił do rezygnacji. Brak zadaszenia wystawiało ciała na bezduszne ołowiane chmury, a jednak cena za okazjonalne przeziębienie okazywała się większa. Z każdym kolejnym płonnym poszukiwaniem kluczy, Ye Lian słyszał, jak osłaniająca głowę aktówka puchnie od wilgoci. Cała zbierająca się na powierzchni woda spływała długim, agresywnym nurtem na ramiona, na dłonie, a z nich drogą żył prosto do wnętrza rękawów. Cierpła skóra.
— Kto by montował zamek w takiej ruderze?
Pozwalał się upokarzać, jak gdyby nie był stworzony z napalmu; jak gdyby każdy komentarz odbijał się od surowego spojrzenia i ginął w mroku; jak gdyby stawał się zapomniany. Nic bardziej mylnego. Wzrok, który ogniskował się na Shin'yi pochłaniał każdy ton, rozbierał każdy akcent i zamiast je odrzucić, zagarniał cały brud. Uwagi przyklejały się do palców jak lepka maź. Wystarczyło obrzucić go wystarczającą ilością, aby skapitulował i uznał, że nie jest w stanie funkcjonować — złapać głupiej klamki. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, a jednak żaden z nich nie postanowił zagrać w otwarte karty. Oboje trzymali w talii jokera, czekając na moment, w którym opadnie z trzaskiem na blat.
Wraz z przeraźliwym jękiem zawiasów, Ye Lian pozostawił w spojrzeniu rudzielca ostatnie kwaśne tony rozżalonych tęczówek i wszedł do środka. I choć wnętrze klatki schodowej przypominało wagony drugiej klasy, mężczyzna maszerował nader pewnie. Wciąż był pełen emocji: zdenerwowany jak gniazdo os i niepewny prawdy, której świadomie wychodził naprzeciw. Próbował to ukryć, idąc dalej, jakby wiedział, że gdzieś nad ich głowami znajduje się cel. Pokryte ciemnymi kamiennymi kafelkami ściany były zimne w dotyku. W powietrzu wisiał ciężki zapach stęchlizny.
Drzwi, przed którymi stanęli, w pierwszej chwili przywodziły na myśl drewnianej dykty wstawionej w zawiasy, ale zabrzęczał pęk kluczy. Gdzieś znalazł się zamek. Ye Lian obserwował wątpliwe drewno; nasłuchiwał. Nacisk na klamkę spowodował ścisk, bliski zbierającym się mdłością. Nie wiedzieć czemu, przekraczając próg, pomyślał o konfliktach międzyludzkich, o tym, że nigdy nie kończą się jak w serialach telewizyjnych; że w rzeczywistości wracają raz za razem, kręcą się po spirali. Bez końca. Być może niezrozumiały konflikt między nim, a Shin'yą nie mógł przypominać kałuży schnącej w promieniach wysokiego słońca. Może na zawsze mieli pozostać na mokradłach, brodząc w coraz gęściejszym bagnie. W niezrozumieniu.
Wraz z zamknięciem drzwi, zatrzasnęła się również szansa na wycofanie — opcja oczywiście istniała gdzieś w zakamarkach jasnej głowy, ale wyraźnie mizerniała; przytłoczona była ciężarem zdeterminowania, które zaprowadziło go na szczyt nadłamanej czasem kamienicy. Ye Lian przez dłuższą chwilę stał zagubiony pośrodku niewielkiej przestrzeni pełniącej zapewne funkcję mikroskopijnego przedpokoju. Swoją drogą — wszystko zdawało się w tym miejscu mikroskopijne. Mikroskopijny był pokój przytłoczony rozrzuconymi przedmiotami, bo tracił na objętości, mikroskopijna była kuchnia, którą dostrzegał z punktu, w którym stał; ledwie dostrzegł w niej równie mikroskopijne okno. Ten lokal nie posiadał reguł. Układ przypominał odrobinę większą celę więzienną, w której jedynym umileniem czasu pozostawało smarowanie palcem po ścianach, udowadniając swoją niezłomną siłę woli. Może dlatego widok Ye Liana, stojącego wokół tego okropnego rozgardiaszu, wywoływał tak sprzeczne odczucia — nie pasował za grosz do panującego nieporządku. I nawet jeśli płaszcz był przemoczony do suchej nitki i dawno stracił na reprezentatywności, nawet gdy fryzura była potargana przez wiatr, wciąż jaśniał na tle matowych, odrapanych ścian, wydając się stworzony z odpornej na brud materii. Materia ta odpycha każdy pył; w miernocie wystroju, objawiał się niczym śnieżnobiały blask; dodawał harmonicznego rygoru, pod którym każdy wyrzucony w kąt obgryziony ołówek skłonny był pochylić cieniutki pręcik grafitu.
Poza tym wyglądał na człowieka, którego siłą wypchnięto na scenę, a który z tremy zapomniał kwestii. Wątłe palce zaciskały śliski materiał aktówki, aż zbielały paliczki. Przy butach zdążyła zrobić się wilgotna plama, a jasne spojrzenie przeczesywało kąty. Na dłużej zatrzymywało się na ścianach, na rozwieszonych plakatach, starając się nie sprawiać wrażenia wścibskiego — może właśnie dlatego wzrok był subtelny, delikatny, niemal nienamacalny.
Ugiął się i przykucnął na jedno kolano. Rozwiązał węzeł splątanych sznurówek. W porównaniu do siedzącego na kanapie Shin'yi Ye Lian nie był w stanie przeciwstawić się własnym zasadom. Obuwie odłożył równo — tuż obok przewróconych trampek, jednego buta roboczego i rzeczy wątpliwego pochodzenia. Wyprostował się i obdarzył chłopaka ostrożnym spojrzeniem.
— Nie spieszę się.
Przez krótką chwilę mógł sprawiać wrażenie strapionego i zrezygnowanego — dokładnie, kiedy wejrzenie spoczęło na aktywnie wyszarpanym ciężkim, zabłoconym bucie. Rozsunął niepewnie poły mokrego płaszcza, eksponując delikatne zarysy obojczyków wybijających się ponad ciemny, przylegający golf.
— Gdzie mogę powiesić płaszcz?
Ye Lian w całej swojej grzeczności potrafił być naiwnie ujmujący. Nawet jeśli właściciel nie posiadał szacunku do zasad czystości (jak i samego gościa), mężczyzna w odróżnieniu od niego zdawał się szanować otaczającą przestrzeń. Nie ośmielił się choćby odrzucić palto na stertę walących się pod stopami ubrań. Kiedy jednak materiał zsunął się z ramion, dostrzegł wtartą zaschnięta plamę krwi w okolicy jasnego skrawka ramienia. Srebrna tęczówka drgnęła w nieopisanej emocji. Palce pomknęły po zabrudzeniu, jednak ten wdarł się zbyt głęboko, aby mógł go zwyczajnie zetrzeć. Teraz nie mógł zrobić nic ponadto. Minęło zbyt wiele czasu.
— Shin'ya, naprawdę nie musisz silić się na złośliwości. — Otoczenie przeciął półszept. Coraz trudniej było go ignorować. — Jeśli przebieg spotkania zależy ode mnie, powiem ci, czego bym chciał. Chciałbym usiąść i porozmawiać. Chyba tyle możesz zaoferować mojej nalegającej Prośbie? — Zawahał się, zdając sobie sprawę, że w ciasnocie wnętrza rozbrzmiał szczery, rozbity ton. Ukrył go pod kolejnymi słowami: — Wypijmy po kubku herbaty.
Ostrożnie postąpił naprzód. Czuł jak z każdym krokiem mokre, okryte wilgotną, czarną skarpetką stopy wstrząsa spazm niewygodnego chłodu. Pomieszczenie nie było ciepłe. Miał wrażenie, że gdzieś po podłodze bez ustanku błąkał się przeraźliwy powiew wiatru.
Od chłopaka stanął w pewnej odległości — ta odległość wydawała się nad wyraz odgórna, jakby obcował z niepoczytalnym zwierzęciem, przy którym trzeba mieć się na baczności. Płaszcz przerzucił przez przedramię, kątem oka badając przestrzeń. Ye Lian wydawał się niesamowicie skupiony na wystroju, na jakiejś części, która z pewnością nie była Shin'yi znana. Wykonał krok w kierunku półek i tą decyzją prawie złamał sobie nogę. Potknął się bowiem w ostatnim ruchu o stertę leżących książek. Nie był do końca pewien, kto poniósłby największą odpowiedzialność za jego kontuzję: Warui, bo najwidoczniej miał problemy z utrzymaniem czystości czy może Paul Britton i inni autorzy, bo ich dzieła stanęły mu na drodze. Odruchowo schylił się i złapał twór w palce. Chwilę wpatrywał się w okładkę, a później odstawił ją na półkę z niepasująca dbałością względem egzemplarzy przypominających ofiary po wielkim wybuchu Wezuwiusza.
— Mordercy. — W jego ustach zabrzmiało to jak osąd; mówił cicho, bardziej do siebie powracając myślami do tuneli. — Odrobiłeś lekcje, nim pojawiłeś się w Haiiro Chiku.
Warui Shin'ya, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
- Szkoda.
Mimo słów, zbył temat wzruszeniem ramion. Wzrok, czujnie badający Ye Liana, opuścił na buty. Wpierw na jego - smagnięte błotem, ale wcześniej z całą pewnością wypastowane - później na swoje; ze skórą odchodzącą jak złuszczona farba. Różnice.
Jak zawsze nie do przeskoczenia.
Mocował się ze sznurówkami tylko chwilę. Fachowe sploty rozsypały się niczym warkocze młodej dziewczyny i wpierw jeden, później drugi traper z ciężkim łoskotem opadł na deski podłogi, które skrzypiały od każdego uderzenia. W nim też coś pękało wewnętrznie od ciosów; pięści rozdrażnienia z furią waliły w ściany, w sypki mur, którym obwarował się naprędce. Niestabilność konstrukcji już teraz zaczynała przysparzać problemów; bombardowała w nią nie tylko świadomość, że Ye Lian jest blisko, ale że jest to tylko i wyłącznie wina nieprzemyślanej decyzji. Gdyby nie wysłał lokalizacji, nie przyjechałby. Gdyby nie przyjechał, nie byłoby kłopotu. Nie wiedział, co i w jakiej ilości kryło się pod barierą. Upchnął tam wszystkie gniewne emocje, wcisnął je w głąb jak wciska się na szybko ubrania do szafy, aby goście nie dostrzegli bałaganu. Jeżeli ktoś uchyli drzwi, chaos runie, a on tego nie powstrzyma. Nie da się złapać lawiny.
Wciągnął powietrze przez nos, dla uspokojenia.
- Gdzie mogę powiesić płaszcz?
Złoto tęczówek rozbłysło spomiędzy rozchylonych powiek; igły źrenic wbiły się zaraz w twarz Ye Liana, nieruchomiejąc.
Czemu płaszcz? - kryło się w spojrzeniu. Nie lepiej od razu siebie?
- Przecież gdziekolwiek - odpowiedział zamiast tego swobodnie, machnięciem nadgarstka wskazując między innymi na oparcie kanapy. I prawdopodobnie wiele innych powierzchni, na których można zahaczyć ubranie. - Skoro nie trafiają do ciebie proste aluzje, że nie jesteś tu mile widziany, to resztę uprzejmości też możemy sobie darować.
Nie musiał silić się na złośliwości i wiedział o tym. Rozmowa niosłaby o wiele mniejsze konsekwencje, gdyby nie targnął się na uszczypliwe uwagi, stały ostrzał krzywych spojrzeń. Nie potrafił jednak stłamsić tego w wystarczającym stopniu; może w pewien sposób działało to korzystnie na jego wiarygodność. Dawniej był dokładnie taki: zdystansowany, a gdy ktoś przekraczał pewną linię, ujadał jak kundel, z pyskiem śliskim od piany. Chciał, aby Ye Lian wiedział z całą przytomnością, że tę granicę przeszedł i że choć fizycznie zachowywał pewną odległość, psychicznie napierał na bolesne siniaki, na kratery ran, które pod jego delikatnym, ciekawskim dotykiem pękały, wytaczając szczypiącą krew. Odroczenie rozmowy nie wchodziło jednak w grę.
Upór był niemal imponujący; Shin’ya czuł się jak na skraju góry, gdy człowiek jednocześnie boi się zerknąć w przepaść i pragnie to zrobić z podobną potrzebą. Doszło do tego, że nie umiał rozróżnić, czy był rozbawiony oślą nieugiętością Ye Liana, czy zły, bo dyskusja na pewne niewygodne kwestie była mu wybitnie nie w smak. Nie zakładał takiego scenariusza, nie weszło to więc w wersy planów, które pieczołowicie spisywał. Ten cholerny morderca nigdy nie miał się dowiedzieć prawdy; nie zasługiwał na nią. Wszystko wskazywało natomiast na to, że trzeba będzie odsłonić miękką tkankę. Pokazać palcem na rozcięcie i powiedzieć: to wadliwa, wrażliwa część mnie. Gdyby nie ten cios, nie byłoby blizny. Wszystkie blizny są brzydkie. To efekty walk. A walki to paskudna rzecz.
Podniósł się w końcu, prawie wchodząc w trajektorię potknięcia gościa. Cofnął się nieoczekiwanie pół kroku, piętą uderzając o twardą powierzchnię kanapy. Wzrok od razu się wyostrzył, ześlizgnął z profilu na nogi mężczyzny, pod którymi zaplątały się książki. Odrobiłeś lekcje.
Miał wrażenie, że ktoś wyciągnął go spod powierzchni wody.
- Zawsze odrabiałem zadania domowe. - Odprowadził jeden z tomów wzrokiem; wściekła żółć rogówek zmieniała poblask na ciemniejszy, jak szmata nasączana wilgocią. - W życiu nie pozwoliłem, by dano mi choć jedną pałę. Pewnie głupio to mówić akurat tobie?
Gdzie satysfakcja?
Przemknęło mu to pytanie przez myśl, gdy przeszedł przez pokój, przeczesując włosy palcami. Odgarnął mokre pasma do tyłu, ściągając je ze skroni i czoła. Pod naporem opuszek czuł jak część wilgoci zsuwa się z kosmyków wraz z dłońmi; jak ścieka po karku. Ulewa dudniła w szyby dachowe stukotem tysięcy pajęczych odnóży. Ten dźwięk cały czas przypominał mu o tunelu; o ogromie potworzyska, z którym przyszło im się zmierzyć bez iskry zaskoczenia i zawahania.
Docierając do kuchni, oparł się o blat wysłużonej szafki. W jednej z szuflad trzymał noże. Mógłby to szybko zakończyć; płynne cięcie, od jednego ucha, przez krtań, aż do drugiego. Jedyny uśmiech, na jaki mógłby liczyć w towarzystwie Ye Liana.
Mordercy.
Zamiast tego wsunął palec wskazujący pod uchwyt i pociągnął, grzechocząc zawartością. Ominął wszystkie ostre sztućce, ostatecznie muskając wysłużone srebro jednej z łyżeczek.
- Grejpfrut z maliną? - rzucił przez ramię, stukając ostentacyjnie szklankami. - Czy malina z grejpfrutem?
Gdyby mógł, złamałby czas. Chwycił jak cienkie ostrze i wygiął, kalecząc palce, z brzęczącym trzaskiem niszcząc płynność świata. Ale nie mógł.
- Pozwól, że wybiorę za ciebie. Rozumiem, że średnio sobie radzisz z podejmowaniem decyzji.
Kliknęło. Odskoczył przycisk. Bulgot wrzącej wody ucichł, ręka chwyciła za czajnik elektryczny i mokry odgłos zalewanych naczyń włączył się do deszczowej muzyki, uwieńczony zbyt głośnym, demonstracyjnie chamskim odłożeniem urządzenia na podstawkę.
Gdy się obracał, część naparu chlusnęła na podłogę; tłuste krople rozbiły się na panelach, marszcząc parę wyłożonych na ziemi kartek. Plamy zaciemniły zabazgrane znaki; pismo wyglądające jakby autor trzymał długopis w wewnętrznym zgięciu łokcia.
- Ye Lian.
Wracając do salonu, przecinając zabałaganioną przestrzeń, wreszcie docierając do stolika, z którego stopą zgarnął nadmiar syfu, wieżę książek i plastikowe, puste opakowania po chińskich zupkach, udostępniając blat przynajmniej na tyle, aby zmieścić dwie szklanki z parującą herbatą, spojrzał wreszcie na mężczyznę. Od wilgoci włosy tworzyły na głowie Shin'yi splątane fale wściekłej pomarańczy, rdzy, cynobru i złota. Oczy miały ten sam zestaw barw - cętkowane jak futro likaona.
- Jeżeli zaczniesz rozgrzebywać przyczyny i skutki, wszystko zepsujesz. - Odchylając ramiona do tyłu, korygując postawę i podnosząc się z pochylenia, zdawało mu się, że góruje nad rozmówcą; że to nie kwestia raptem paru centymetrów, a odległość jaka dzieliła od siebie ich chęci. - Nasza relacja jest wystarczająco napięta. Po co ci o mnie jakakolwiek wiedza? Wypij cholerną herbatę i spieprzaj.
Odetchnął przez nos, powoli zmuszając palce do rozprostowania. Odemknął pięści z trudem; stawy miał sztywne jak skorodowane łączenia maszyny.
- Proszę - wycedził. - Odpuść, kurwa. Sam też nie chcesz tego opowiadać.
Ye Lian, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
— Grejpfrut z maliną czy malina z grejpfrutem?
Nie odpowiedział. Doskonale wiedział, kiedy powinno się milczeć, a kiedy odezwać. Nie uciekał przed słowami, po prostu nie zamierzał sztucznie zagadywać rzeczywistości. Oczy zdawały się badać plamy na naciągniętej rolecie okiennicy; palce zwinęły się w pięść. W tamtym momencie nie rozmyślał nad przedstawionym mu wyborem — bo przecież taki nie istniał. Bił się z myślami, ponieważ całym sobą pragnął zawrócić, ale presja — zbyt silnie zakorzeniona — nie chciała mu na to pozwolić, nawet jeśli właściciel musiał z każdą minutą tracić część zdobytej pewności siebie.
— Pozwól, że wybiorę za ciebie. Rozumiem, że średnio sobie radzisz z podejmowaniem decyzji.
Poruszył się. Przeszedł cicho w kierunku kanapy. Spoglądnął na rozrzucone ubrania i z braku lepszych możliwości (z wyraźnym wahaniem) odłożył bawełniany płaszcz na przewieszoną przez oparcie bluzę. Ostatnim ruchem przejechał opuszkami po zabrudzonej plamie.
— Ye Lian.
Mężczyzną uniósł idylliczne spojrzenie. Gdyby tylko Warui wiedział, co jego ofiara kryła w tym beznamiętnym wzroku; ile myśli goniło jedną za drugą w nieskończonej zabawie w berka. Pozwoził do siebie podejść. Przezwyciężył ciężar wpatrujących się złotych oków, nieustępliwie taksując młodą twarz. I choć jego własne wyrysowane linie tworzyły obraz idealnego, gładkiego tworu, kąciki oczu trącał lekki dreszcz. Serce kołatało w piersi. Był przygotowany na kolejną obelgę. Zacisnął nawet niepostrzeżenie zęby, nie burząc swojego naturalnego wyrafinowanego wyrazu człowieka zdolnego przyjąć bez mrugnięcia nawet śmiertelny cios.
[…] Wszystko zepsujesz.
Chcesz spalić jedyny most prowadzący do celu?
[…] Wypij cholerną herbatę i spieprzaj.
Podbite umęczeniem powieki — zachodzące kolorem bladych astrów — zasłoniły zimny diament tęczówek. Powietrze przedostało się do płuc.
— Proszę...
— Usiądźmy — odpowiedział wyrozumiale na wszystkie próby złamania jego pewności. Nie pozostał jednak bez szwanku. Na samą myśl o czekającej go herbacie, o którą przecież poprosił, zaczynało go mdlić. Wiedział, co musi zrobić, a jednak nie mógł ruszyć z miejsca, bo zamiast działać, był zbyt pochłonięty zastanawianiem się, upewnianiem, czy oby na pewno to, co chce powiedzieć, nie zaważy to na ich kontaktach. Czuł, że jakaś część chciała przemyśleć to jeszcze raz. Powody, metody, skutki... nieważne. Chciał zaplanować wszystko, co może się wydarzyć w przyszłości. Niestety nie mógł. — Wypiję ją i wyjdę, tak jak chcesz.
Spoglądnął na chłopaka spomiędzy unoszących się długich, ciemnych rzęs. Niechęć i desperacja odbijająca się w oczach Shin'yi przytłoczyła do tego stopnia, iż nie był w stanie dłużej unieść jego wzorku; nie był w stanie dużej zadzierać podbródka — dawać mu jakąkolwiek satysfakcję z różnicy wzrostu.
Przeszedł tuż obok niego i zasiadł na kanapie. Nie bez powodu wybrał miejsce z brzegu — najbliżej wyjścia. Umysł nie był do końca pewny wyniku tej bitwy. Ubrania, które zawadzały, przesunął w bok. Potarł chustę, obejmującą dłoń; szukał pod materiałem skaleczenia, które przyprawi go ponownie o ból i przytomność myśli.
— W Hakuchō prosiłem cię, abyś nie patrzał na mnie przez pryzmat orientacji — zaczął, mając w pamięci ostatnią uwagę. Musiał być naiwniakiem sądząc, że ją poszanuje. — Za co mnie tak nienawidzisz, Shin'ya? — Wzrok nie miał odwagi pokonać wysokości — wiedział, że Warui stał gdzieś w pobliżu, ale był przekonany, że gdyby tylko na niego spojrzał, ten dostrzegłby wstyd i zawahanie, którego nie zamierzał mu pokazywać. Wiele osób uważało, że w towarzystwie Ye Liana nie sposób było się złościć. Opanowany ton, wolny i dokładny dobór słów dawał kojący efekt. Prawie taki sam, jaki dawała chłodna strona poduszki. — To ze względu na ochronę, do której zostałeś zmuszony? Nie miałem wpływu na jego decyzję. Jeśli chcesz, mogę napisać do Ichiru i poprosić go, aby ci odpuścił. Wspominam — nie potrzebuję protekcji. W taki sposób będziesz mógł zostawić mnie w spokoju. Nie będziesz czuć tego chorego obowiązku, który nakazuje ci doglądanie mojego mieszkania. Zostawimy naszą relację w miejscu, w którym tkwi od lat. Ale skoro już przy mnie stoisz, postawiłeś przede mną herbatę, na której wypicie mam mniej niż pół godziny, chcę, abyś powiedział mi czemu? Z jakiego powodu pojawiła się między nami ta wyrwa? Co jest we mnie takiego odrażającego, że trudno ci spojrzeć mi w oczy i porozmawiać, o tym, co zobaczyliśmy? — Wpatrywał się w stojący na stoliku kubek, jednak odruch do jej wypicia pozostawał niezmienny. Wiedział, że jeśli nie nagnie karku pierwszy, całe spotkanie skończy się fiaskiem. Wyprostował plecy; nie dotykały oparcia. — Kłamałem go — wyszeptał. — Kiedy rozmawialiśmy o wierze, kiedy próbował zaprosić mnie na świąteczne uroczystości. Zawsze odmawiałem, tłumacząc się ateizmem, jakby ten wciąż był częścią mojego życia. Chciałbym powrócić do czasów, kiedy nie wierzyłem w nic, kiedy świat był cichy i pusty, gdzie opowiadało się bajki o duchach i demonach przy rozpalonym ognisku, nie czując wobec siebie żadnych konsekwencji. Nie będę nakłaniał cię do opowiedzenia swojej historii. Jeśli chcesz zachować ją dla siebie — uszanuję to. Zwyczajnie nie spodziewałem się, że ty też... — zawiesił głos — ... je widzisz i mimo całej tej wiedzy jesteś w stanie działać tak ryzykownie. Że jesteś zdolny pociągnąć za sobą osoby, celem dotrzymywania ci towarzystwa. Nie pomyślałeś, co stałoby się, gdyby tamto yokai nie było jedynym niebezpieczeństwem? Shin'ya nigdy nie pojmę, czemu wtedy nie zawróciłeś. — Usta zacisnęły się w cienką linię. Blady, wyczerpany wzrok osiadł w końcu na twarzy rozmówcy. Końcówki jasnych włosów Ye Liana podwijały się przez wilgoć. — Uważasz, że jesteś w stanie sam się z nimi rozprawić? To nie jest takie proste. Możesz być pewien tego, co chcesz zrobić, ale nigdy nie będziesz mieć pewności czy to wszystko będzie miało szczęśliwe zakończenie.
Moje nie miało, Shin'ya.
Warui Shin'ya and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Za co mnie tak nienawidzisz, Shin’ya?
Dłonie od środka wciąż czuły gorąco nagrzanych wrzątkiem kubków; zamknął je nagle w kułaki drżących pięści. Przeszedł wszystkie możliwe stany od kiedy wsiadł do eleganckiego jagura - od biernego milczenia, przez stanowczą furię, arogancję, próbę upodlenia ofiary. Chciał zniechęcić, nastraszyć, wreszcie prosił jak dzieciak, aby ten dał sobie spokój. Do cholery - prosił. Nic nie podziałało; żadna z obranych taktyk, żaden wystrzelony pocisk. Warkoczami dziesiątek wyborów dotarł znów do punktu splotu; do ciasnego wiązania, którego nie mógł przekroczyć, bo los miał tu inne plany. Ten sam los wolał, aby stał na środku własnego mieszkania, z rękoma ściśniętymi do pobielenia knykci i cieniem rzucanym spod niesfornej, mokrej grzywki. Oczy wpatrywały się nieruchomo w jasne oblicze; w oblicze Ye Liana, drążącego paluchem w nigdy niezagojonej ranie.
Nie pojmę, czemu wtedy nie zawróciłeś.
Starał się wypuścić nagromadzone powietrze przez nos w powolny, kontrolowany sposób. Hobbiści relaksującej metody oddychania mogliby poczuć urazę, bo nie uświadczył żadnej ulgi, gdy tlen wyślizgnął się z płuc. Pustka zakleszczyła się na organie, zmiażdżyła pierś. Zmusił się, ochłapem silnej woli, aby obrócić twarz, przetoczyć uwagą po ścianach, po setkach znaków i nagłówków z artykułów. Próbował skupić się na fizycznych, niepodważalnych obiektach salonu. Na tym, że wyrywał obiecujące informacje z książek i taśmami izolacyjnymi oklejał strony, przytwierdzając je do każdej płaskiej powierzchni pomieszczenia. Miliardy zdjęć i wykresów zdobiło cały pokój, od linii listew aż po krzywą sufitu. Część z kartek, którym zabrakło miejsca na korkowej tablicy, trafiła na sklepienie. Wokół nagiej, obskurnie żółtej żarówki, migotały powykrzywiane twarze seryjnych morderców zamknięte w czarno-białych, rozpikselowanych kadrach. Gdzieś między zebranymi wiadomościami tykał stary, naścienny zegar; kwadratowy, zakurzony, z ledwo dostrzegalną zza tarczy parą wskazówek. Shin wpatrywał się w urządzenie z siłą kogoś, kto wierzy, że jeżeli cierpliwie porobi to jeszcze chwilę, obiekt wybuchnie. Nic takiego się jednak nie stało; igły zatoczyły koło, za nimi następna minuta. Druga czterdzieści siedem.
Dawno minęła północ.
- Przekroczyłeś linię - wychrypiał.
- Brzydzisz się nawet tu usiąść. Kiedyś ludzie nie ograniczali się zapachem, bałaganem albo jego brakiem. Nie interesowało ich to, bo ważne, że mieli gdzie i na czym spać. Że deszcz ich nie zalewał. Oczywiście. Ewolucja pokazała, że porządek jest przyjemny. Daje wrażenie kontroli nad otoczeniem, czasami nad osobami. To czujesz, gdy tu przebywasz?
Zmusił się, aby na niego spojrzeć, choć wzrok Ye Liana wbity był w stolik; może w obłoki pary buchające znad gorących naparów. Rozpływające się w powietrzu mgiełki przypominały emocje. Raz wypuszczone na krótki moment ściągały uwagę, a jeżeli było się zbyt blisko - parzyły. Potem rozprzestrzeniały się, rozmywały jak drobna kropla krwi w oceanie krystalicznej wody.
- Nic się nie stanie, jeżeli się oprzesz o tę cholerną kanapę - dodał ostro, ruchem nadgarstka wskazując na mebel. - Czystość jest dobra do pewnego stopnia. Przesadzasz. Przechodzisz w sterylność. Wiesz, gdzie jest sterylnie?
Śniada dłoń z ciągiem błękitnych żył ułożona czule na knykciach nieprzytomnego.
Palce głaszczące szorstkie strupy.
Pikanie aparatury.
- W szpitalu. Czy szpitale są przyjemne, Ye Lian? Lubisz tam przebywać?
Okłamałem go.
- Nie dziwię się, że nie mówiłeś mu prawdy. Nie kojarzę, byś choć raz był w pełni szczery. Nie pojmuję więc, dlaczego teraz tak drążysz i co tym drążeniem próbujesz wskórać. Chcesz się popastwić? Żal ci mnie? - Rude pasma zsunęły się na skronie, gdy pokręcił głową. Po wargach mrowił uśmiech; ironiczny grymas żałosnej, zranionej istoty. - Mi ciebie wcale nie jest. Zasługujesz na to, co się z tobą dzieje. Zasługujesz na mieszkanie w schludnym pokoju, w którym, gdybyś umarł, starczyłoby prześcielenie łóżka, by dać lokum pod nowy wynajem. I na ten kretyński płaszcz też sobie zapracowałeś. Powinien cię chronić przed ulewą, ale ubrałeś go, by później przez dwadzieścia metrów zakrywać się aktówką. Zarobiłeś nawet na herbatę fundowaną przez kogoś, komu robisz syf w psychice, choć tak się wzdrygasz na samą myśl, że wszedłeś do zabałaganionego pomieszczenia. I...
Żyletki wypełniły mu gardło, gdy przełknął nerwowo ślinę. Wzdłuż organizmu, drogą kręgosłupa, przemknęły lodowe igły, raniące każdy napotkany obszar wnętrza, smagające cienkimi krańcami, haczące o zaciskające się od bólu organy. Oddychał przez nos, ale silnie zamknięte szczęki przywodziły na myśl psa zakneblowanego kagańcem. Linia żuchwy nabrała widoczniejszych kształtów; odznaczała się w łączeniu z wystającymi na szyi żyłami.
Wiele miał mu do powiedzenia; rozsierdzało go to od wewnątrz. Buzowało jak nalany po brzegi misy płyn, pod którą rozpalono ogień. Stopniowo narastało gorąco, powodowało następne i kolejne, i jeszcze ichniejsze wybuchy emocjonalnej pary. Dłonie mu drżały i chciał je na czymś zamknąć, na uchwycie noża, na kubku wypełnionym wrzątkiem. Na szyi sztywno siedzącego przed nim Ye Liana.
Jedna z desek zaskrzypiała, gdy przełożył ciężar ciała na lewą nogę. Postąpił krok, zbliżając się do mężczyzny, obok którego wkrótce usiadł; nie na kanapie, nie na miejscu, z którego odgarnięto niedawno część potarganych ubrań. Ulokował się na ziemi, z ramieniem dotykającym marmurowej nogi rozmówcy. Przez chwilę szukał barwy stalówki obramowującej jego źrenicę, ale zrezygnował. W żółtawej poświacie żarówki Ye Lian wyglądał niezdrowo. Jak trup.
Odwrócił głowę.
- Wiesz za co cię nienawidzę? - sięgnął po jedną z herbat, otoczył ceramiczne naczynie - zgrubiałymi od takich samych strupów jak wtedy, gdy rytm aparatury wyznaczał takt sercu - palcami, nie bacząc na ciepło. - Zwracasz się do mnie po imieniu jakby cokolwiek nas łączyło.
Napięte barki rozluźniły się w eskorcie głośnego westchnienia. Rozdrażnienie czuć było nawet mimo braku wglądu w minę chłopaka; ciaśniej przylgnął plecami do brzegu kanapy. Szukał oparcia nie tylko dla ciała. Dla złości.
- Coś poza Ichiru.
Jesteś prawie tak wysoki jak...
Zagryzł wargi.
- Gdyby nie on, wreszcie skończyłbym liceum. I bym wyjechał. Nigdy byśmy się nie spotkali. Byłby taki przyjemny spokój. - Obracał kubek, wpatrzony w wzburzoną ruchem taflę. - A teraz nie mogę nawet iść do szpitala.
Szpital by nie wypalił - zmęczony ton; echo dobiegające ze stycznia, zaległe w jednym z hotelowych pokoi jak kurz.
Nie zastanawiałeś się...
- Oczywiście, że się zastanawiałem - uciął ostro myśl, wracając do dawno zostawionego tematu. - Gdyby w tunelach było coś więcej niż jedno yōkai, sprawy mogłyby się potoczyć gorzej. Wiem o tym. Nie sądziłem po prostu, że przyjedziesz, a potem wleziesz za mną. Wysłałem ci wiadomość jako zabezpieczenie. Nie było wezwaniem o pomoc. Jesteś właściwie jedynym numerem, do którego mogłem napisać. W komórce mam może z trzy kontakty prywatne. Ze wszystkich jesteś najmozolniejszy, więc... - odchrząknął - więc założyłem, że zignorujesz co napisałem i zainteresujesz się tym na nowo po jakimś czasie. Chyba że nic by mi się nie stało i odezwałbym się następnego dnia, że przypadkiem udostępniłem lokalizację. Nigdy byś się nie dowiedział.
Od parzącego kubka herbaty miał już czerwone dłonie. Ale to nic w porównaniu do pożaru z wypadku.
Do płuc wypełnionych gryzącym dymem.
Jeżeli chcesz zachować ją, historię, dla siebie - uszanuję to.
Odgiął głowę, opierając ją na kanapie, skronią sunąc po materiale spodni Ye Liana. Wzrok wcelował w górę, w zagięcie szyi, w dobrze zarysowany podbródek, w usta, które w gorączce próbował pocałować.
- Nie mogę cię zostawić, bo okazałeś się stacją do mojego celu, Ye Lian. Ichiru jest związany z wypadkiem. Wie też na pewno, czyja to sprawka. - Intensywne spojrzenie nabrało wyrazistości, gdy przymrużył śniade powieki. - Gdyby nie ty, z pewnością by ześwirował. Ale tak może się przydać, w końcu rachunki zostaną wyrównane, a wy po wszystkim się spotkacie. Do tego czasu musisz żyć. Jeżeli coś ci się stanie prędzej, plan trafi szlag. Jesteś zbyt ważną... - pauzą zbudował napięcie, przechylił w tym czasie głowę, opierając ją mocniej o udo mężczyzny; w fizycznym, realnym kontakcie. Otarciu towarzyszyło westchnienie rozdrażnienia. - Nagrodą.
Przymknął oczy, wsłuchując się w deszcz; w oddech siedzącego tuż obok blondyna, górującego nad nim jak król.
Szkielety władców niczym nie różnią się od żebraczych.
Pamiętał.
- Widzisz więc, że nienawiść nie ma tu nic do rzeczy. Czemu zemsta za wypadek nie miałaby mnie dotyczyć w takim samym stopniu jak którejkolwiek ofiary? Czemu nie miałaby zostać moim powodem do rewanżu? Byłem tam, nie zapominaj. W tym aucie. - Skrzyżowane w kostkach nogi, łokcie oparte o kolana, kubek z gorącym płynem wiszący nad podłogą, rzucający cień na stopy - w tej pozycji wydawał się dziwnie zamknięty. Skulony; zwłaszcza, gdy przekrzywił żuchwę, gdy nos wtulił w Ye Liana, jakby pragnął skryć się pod szorstkim, wyprasowanym materiałem. Czuł zapach perfum. Ludzie używają ich do ważnych chwil. Jedynych w swoim rodzaju. - Nie przyszedłeś na mój pogrzeb. Nigdy więcej nie nazywaj mnie imieniem. Skoncentruj się na Ichiru, tak, jak zawsze próbowałeś - dla ciebie to też przecież same korzyści. Tylko tym razem bez tchórzostwa, bo jeżeli to ma sprawić, że będzie lepszym narzędziem do mojego celu, na niczym więcej mi nie zależy. Może wtedy, przy okazji, przestanę cię nienawidzić. Gdy wszystko się skończy.
Ye Lian, Hecate Black, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
Udawał.
Przez całe życie udawał, że żyje; nie było chwili, żeby nie udawał. Naszła w końcu chwila, w której był tym zmęczony. Nie otrzymanym SMS-em wzbudzającym niepokój, niebezpieczeństwem czającym się w tunelach, nie Shin'yą. Samym sobą. Tym, że dopuścił do sytuacji, w której naprzykrzał się swoją obecnością; że miał u chłopaka potężny moralny dług i nie mógł go o nim poinformować. Nie mógł nawet wytłumaczyć się ze swojego nachalnego postępowania.
Pierwsze słowa smagnęły niczym biczem; po kręgach szyjnych przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Ułożył w ciszy dłonie na kolanach. Profil Ye Liana — bez tych wpatrujących się nieruchomych, lodowatych tęczówek — tętnił sprzeczną łagodnością, jakby tylko oczy miały moc antarktycznego chłodu. Wilgotne zawijające się u końcówek włosy dodawały obrazowi miękkiego uroku.
— Źle to interpretujesz. — Spokój wyglądający spod delikatnie rozchylonych warg, odepchnął tłustą niewygodę — jedynie ukojenie miało na tyle odwagi, aby podjąć żmudną walkę. Alabastrowe powieki co jakiś czas przymykały nadwyrężony wzrok. Pierwszy ból pulsującego zmęczenia odcisnął się piętnem gdzieś w okolicy prawej skroni.
Shin'ya miał rację. Nie posiadał żadnej kontroli — zwłaszcza w tym mieszkaniu. Nie miał pewności, co kryje się pod stertą ubrań, jakie przedmioty zgłębiały obdrapane szuflady, co znaczyły te wielkie mapy rozrysowane ciągiem fotografii na kruszących się ścianach. Otaczające miejsce nie było przestrzenne. Było pełne wszystkiego: zabałaganione i nieokiełznane. A Ye Lian nie ulegał chaosowi — obawiał się go, równie mocno co nieprzemyślanych decyzji. Wszystko przecież miało swoje konsekwencje.
— To twój dom. Naturalnie nie powinienem być osobą, która będzie odczuwać w nim kontrolę większą od ciebie. — Przyznał zgodnie ze swoimi przemyśleniami w sposób wolny i kulturalny. — Kiedy przylgnę do oparcia, rozszerzę swoją strefę komfortu, mogę odczuć odprężenie. Naprawdę tego chcesz?
Od momentu wtargnięcia na teren Kasuge, Shin'ya utrzymywał mężczyznę w przekonaniu, że to miejsce nie należy do niego; że tu nie pasuje. I choć wrodzona higieniczność krzywiła się w niesmaku, na choćby zetknięcie ust z czekającym na niego matowym kubkiem herbaty, starał się traktować jego miejsce z szacunkiem — z respektem, na jaki było stać zakorzenioną w umyśle odruchową wytworność.
— Czy szpitale są przyjemne, Ye Lian?
Zranioną dłoń drgnęła. Nie odpowiedział — przecież nie musiał. Zastanawiał się, czy ich przeszłość naprawdę była ze sobą tak ściśle powiązana, czy może chłopak potrafił uciskać akurat w miejsca, które przypominały bolesne wspomnienia.
— Nie dziwię się, że nie mówiłeś mu prawdy. Nie kojarzę, abyś choć raz był w pełni szczery. [...]
Deszcz dudni w szyby — a może to nie był deszcz? Może to była krew? Krwawa ulewa wylewająca się z burzowych chmur zbierała się na przeźroczystej powierzchni. Pozostawiała smugi; pamiątki dokonanych okropieństw.
— Żal ci mnie? Mi ciebie wcale nie jest.
Zamknął oczy i odetchnął urywanie. To było wszystko. Jedyna reakcja, a mimo to krwawiło mu serce. Postanowił schować swój żal do pudła i wepchnąć je głęboko pod łóżko. Wiedział, że dzięki temu będzie się czuć lepiej. Teraz. Przez jakiś czas. Pewnego dnia — może nawet jutro — zobaczy wystający pakunek. Zacznie się otwierać. Wtedy wszystkie te negatywne emocje wyleją się, a on nie zdoła ich powstrzymać i zwyczajnie się załamie. Nie czuł do chłopaka urazy ani niechęci. Zasłużył na wszystko — na to i na dużo więcej. Zapracował sobie na miejsce przy osobie, której zniszczył życie, której trudno było spojrzeć w twarz; która mimo całej tej niewiedzy czuła wobec niego tak straszliwą niechęć z powodu wypowiadanego...
Wyczuł ruch — uchwycił w zmatowiałej tęczówce kąt przesuwającego się cienia, a później... ta namacalna obecność zmroziła skórę, aż po miałkie kości. Koloryt tęczówek zlał się w niepewności — czymś, co przywodziło na myśl groteskową słabość w Hakuchō. Nic się nie zmienił przez ostatnie miesiące. Marsowe spojrzenie zniknęło z pola widzenia. Dziwny, psychologiczny proces zaczął rozstrzygać się w tej skrytej, nad wyraz pyszne, nietkniętej duszy. Może po raz pierwszy w życiu sumienie wstało jak oskarżyciel na sali sądowej i wołało na cały głos: „Jesteś zbrodniarzem! No przypatrz się swojej ofierze! Nie odwracaj wzorku!". A jednak nie potrafiąc usłuchać tego przykazania, zwrócił uwagę na dłoń pojawiającą się nad ciemnym blatem. Wstrzymał powietrze, a zatrzymujący się wdech podkreślił cichy świst utykający w ustach. Przerażające, że dał się nabrać; że pomyślał o nim; że ciało spięło się na samą myśl, iż mógł podsłuchiwać całą rozmowę i nagle wyłonić się zza kanapy; że mógł przez cały czas tu być. Lęk pociągnął za sobą drgnięcie — nie miało nic wspólnego z szybkim uderzeniem w okolicy piersi. Przeraził się, gdy zdał sobie z tego sprawę.
Właśnie wtedy owładnęło nim coś w rodzaju duchowego otępienia. Z pewnością był to skutek nieznośnie wolno zbliżającej się katastrofy. Ye Lian wysłuchiwał wszystkich wyjaśnień w ogarniającej beznamiętności — tylko raz tęczówka drgnęła na słowo „najmozolniejszy”, kierując pytające spojrzenie na badającą go twarz. Wywnioskował, że Shin'ya nie miał żadnego planu w efekcie prawdziwego zagrożenia, co powinno jeszcze bardziej go wściec, a mimo tego zachował spokój. Pozwolił mówić chłopakowi dalej, nieświadomie dając pozwolenie, by cały żal i złość, z którym do niego przyszedł, obrócił przeciwko niemu. Tylko w którym momencie? Która sekunda była tą decydującą; w której stracił równowagę i spadł na wybrukowaną ścieżkę, prosto pod wysoki mrok zamaskowanej postaci o złotych ślepiach?
Informacja, o sprawcy i wiedzy Ichiru nie poprawiła sytuacji. Spowodowała mocniejsze wbicie paliczków w uda; zagryzł boleśnie wnętrze dolnej wargi. Po raz drugi przeszły go myśli, że powinien się przyznać — skończyć z tym kłamstwem raz na zawsze. Jeśli Ichiru kogoś podejrzewał, to osoba ta z pewnością była niewinna. Poruszył się niespokojnie. Nie potrafił znieść myśli, o zniszczeniu życia kolejnej osobie w imię własnych skrywanych tajemnic, które trzymał na dnie serca. Głowa pękała mu z bólu. Oczy piekły. Ledwo łączył myśli.
— Nie pojawiłem się na żadnym pogrzebie — wytłumaczył apatycznie, wcale na niego nie patrząc. Postarał się, aby ton brzmiał pewnie; aby nie zbłądził w nim żaden złamany dźwięk. — Nie ma takich słów, które byłyby w stanie oddać potęgę tamtego dnia. Przez ostatnie lata część mnie chciała wymazać was z pamięci. Zwłaszcza dlatego, abym nie musiał już o nim myśleć. Jednak reszta bała się tego, kim stałbym się bez niego. Przez cały ten czas czekałem na cud, aby teraz nie być pewnym czy stać mnie na odwrócenie toru, którym od lat porusza się nasz chyboczący wagon. Obawiam się nawet wyobraźni- — Dreszcz spowodowany dotykiem, rozlał się na powierzchni uda; właśnie on sprawił, że mężczyzna utracił ciągłość wypowiedzi. Niewiele myśląc, odsunął nogę, stopa otarła o stopę, ale twarz chłopaka była zbyt ciasno przytknięta, aby taki odruch zdołał oderwać materiał od zaciągającego się zapachem koniuszka nosa. Spoglądnął na Shin'ye z obawą, z ciasno zaciśniętymi zębami, a potem odwrócił głowę w przeciwnym kierunku i zamknął oczy. Wiedział, że nie zdołałby skończyć, gdyby na niego patrzał. — Nie chcę nawet myśleć, jak będzie wyglądać nasze spotkanie. Nie chcę czekać i jednocześnie chcę wydłużyć jego fizyczną nieobecność. — Wyprostowane plecy spięły się w tym biurokratycznym siadzie, a ciężkie powieki zadrżały, wprawiając w ruch rząd ciemnych rzęs. Od lat unikał wszystkich doświadczeń, które mogłyby przynieść porażkę. Obawa przed niepowodzeniem stanowiła dla mężczyzny zbyt potężną część lęku przed nieznanym. Wszystko, co nie zakrawało w jego oczach na gwarantowany sukces, omijał szerokim łukiem. Kolejne zdania wypowiedział szeptem, sam do siebie. — Nie jestem w stanie zdjąć z siebie własnej skóry. Czy niczego nie zepsuję? Czy w ogóle dam radę przeskoczyć granicę? Co, jeśli mnie na to nie stać?
Zimna krew i stanowcze słowa opuściły go zupełnie. Nie był to już dumny satrapa, nieprzystępny żadnej ludzkiej słabości i uczuciu; był teraz jak zwykły śmiertelnik dotknięty w samo serce, strapiony i przede wszystkim nieszczęśliwy. Wyglądał jak ten, co zbierając skarby przez całe życie, został ostatecznie z nich okradziony; jak ten, co straciwszy wiek nad wielkim projektem, utracił go w dzień premiery.
— Wspominasz, że nie chcesz, abym zwracał się do ciebie po imieniu. — Perłowe palce ześlizgnęły się z ud i przesunęły lekkim dotykiem po nieprzyjemnym obiciu kanapy, ledwie dotykały materiału, badając go raczej samymi opuszkami. Wydawało się, że chciał się odsunąć, zwiększyć dystans. — Ale nie chcę mówić do ciebie po nazwisku. — Pod zamkniętymi powiekami wszystko było prostsze. Tak jak wtedy. Nie musząc wymawiać jego imienia, poczuł rozpinającą kajdany wolność. — Więc jak chcesz, abym do ciebie mówił?
Nietknięty kubek Ye Liana spoczywał na stoliku — wciąż unosił się z niego delikatny obłok ciepła, a jednak pomimo ogarniającego ciało chłodu, wcale o nim nie myślał.
Warui Shin'ya, Amakasu Shey, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.