Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.
Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.
*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.
Z jakichś powodów nie potrafił oderwać ręki od ust - palce wbijały się w twardą kość szczęki, paznokcie drażniły miękką tkankę, skóra wilgotniała od wciąż wyciekającej z nosa krwi, ale nie odsunął dłoni ani wtedy, gdy Ye Lian chwycił go pod łokciem, odciągając od podejrzliwej kobiety; ani gdy złapali taksówkę i wsiedli do jej ciepłego, wypełnionego zapachem świeżości wnętrza. Przesunął się sprawnie po tylnej kanapie na sam brzeg, nieco garbiąc ramiona, opuszczając brodę, starając się nie wejść w zakres lusterka. Nie patrzył w tamtym kierunku, jakby tylko to mogło sprawić, że kierowca nie zainteresuje się akurat nim. Oczy przeskakiwały wpierw po kolanach, na które sporadycznie, ale bez ustanku skapywały krople czerwieni, wsiąkając zaraz w materiał i tworząc na nim ciemniejsze plamki, a potem po szybie, za którą kryły się długie smugi rozmazanego prędkością miasta.
Nie wiedział gdzie jadą, ani tym bardziej po co. Przez głowę przewijały się scenariusze, które mógłby odegrać, ale - jak ostatnio ciągle się zdarzało - żaden nie spełniał wymagań. Logika? Rozbiła się prawdopodobnie w momencie, w którym ciężka pięść zderzyła się z jego nosem, roztrzaskując kość z głuchym chrupnięciem. To wciąż bolało, ale nie tak, jak dźwięk szeptu ułożonego w głoski jego imienia.
Shin'ya...
Czuł się wtedy, jakby dostał w twarz; o wiele mocniej niż gdy robili to agresorzy. To zresztą inny rodzaj ataku - nie będący fizycznym ciosem, zakrawający o stłuczenie czegoś wewnętrznego. Jednej z utworzonych barier, ściśle okrywających coś, czego nigdy nie chciał ukazać światu.
Tyle starczyło, by uświadomić sobie, że jeden incydent zmienił przebieg planu, którego trzymał się tak długo - z dobrymi efektami. Wciąż przywoływał obraz rozgorączkowanej postaci Ye Liana, jego zakopanej w pościeli sylwetki, zmarszczonych brwi; tego jak urywany był oddech i jak zaciskał palce na okryciu, walcząc z wizjami, których nie miał szans wygrać. Shin napawał się tym, w mroku swojego mieszkania parskając rozbawionym śmiechem; zadowolony i spełniony, bo mu się udało, bo raz jeszcze wdarł się w zakazane odmęty, dotknął czułych strun, zrywających się pod mocnym naciskiem z drgającym brzmieniem gitarowych odpowiedników. Podobnie się czuł, gdy sięgał po komórkę - starą i wysłużoną, potrzebną tylko do jednego celu. A teraz to wszystko trafił szlag. Cholera.
Z letargu wyrwał go głos siedzącego obok mężczyzny.
Oczywiście, że postanowił zadać pytanie.
Oczywiście, że wreszcie zmierzy się z rzeczywistością.
Oczywiście, nie dało się od tego uciec.
Wzrok Waruiego wciąż wbity był w projekcję otoczenie za oknem, gdy próbował odpowiedzieć. Co tu robił? W pierwszym odruchu jedyne, na co było go stać, to zaciśnięcie zębów; nawet przy trzymaniu dłoni w okolicy ust dało się dostrzec w świetle mijanych latarni, jak rysy chłopaka nabrały ostrości - jak wyeksponowała się linia żuchwy od zbytniego napięcia. Wreszcie jednak oderwał spojrzenie od trasy, przetoczył je po oparciu fotela tuż przed swoim nosem, i dotarł do twarzy Ye Liana.
- Przechodziłem - sprostował poddańczo, właściwie nijak wyjaśniając swój udział. - Musimy gadać o tym tutaj? Teraz?
Pożałował tego co powiedział niedługo później, gdy Ye Lian kazał kierowcy zatrzymać się w najbliższym możliwym do tego punkcie. Zapłacił, opuścił pojazd, a Warui jeszcze moment siedział, wbity plecami w skórzaną powierzchnię, bijąc się z pragnieniem, by kazać sędziwemu taksówkarzowi ruszyć dalej. Wysiadł, gdy tylko wzrok mężczyzny uniósł się, krzyżując przypadkiem z jego własnym.
Nie opuścił auta ze względu na swój portfel.
Jak miałby w końcu wyjaśnić rozbity nos? Jak zatuszować obecność charakterystycznej blizny? Wścibskość takich osób przekraczała pojęcie, więc co jeśli pewnego razu by go skojarzył? Gdyby postanowił za kilkaset jenów sprzedać go choćby szumowinom, które jak psy gończe, szukały tropu nawet w centrum Fukkatsu?
Nie wiedział, co było gorsze. Ewentualna konfrontacja z takim zdarzeniem, czy jednak obecność Ye Liana. Jego aura niemal przytłaczała, choć spokój bijący od jasnowłosego powinien być raczej kojący. Trudno się było zresztą doszukać w jego tonie oskarżeń, wściekłości albo choćby lekkich pretensji. Może tylko dlatego Shin poczekał przed apteką, gdy Ye zniknął za drzwiami całodobowej parceli, dając mu wyraźnie do zrozumienia, by nigdzie się stąd nie ruszał.
Kusiło.
Jednak miał też na uwadze psychiczny nacisk - wiedzę, że w ferworze walki stracił maskę i nie mógł po nią wrócić. Potrzebował jej. Chorobliwie, natrętnie. Nie wyobrażał sobie, by odsunąć rękę; nie w miejscu publicznym, gdy wokół tyle twarzy, oczu. Tyle zdegustowanie wykrzywionych warg, rozchylanych tylko po to, by cisnąć wyzwiskiem. Ohydztwo. Paranoja. Monstrum.
Zmarszczył brwi, napinając mięśnie - w reakcji na nagłe chrupnięcie śniegu. Obrócił się wtedy przodem do wyjścia z apteki i wyraźnie rozluźnił, gdy dostrzegł beżowy płaszcz. Może towarzystwo Ye Liana - cała jego osoba - jest czymś, co przyprawia go o mdłości nienawiści, ale to właśnie on był jedynym, przy którym...
Nie - nakazał sobie stanowczo, urywając myśl, zastępując ją nową: Musimy pogadać.
Naprostować to nieporozumienie. Pociągnąć projekt, bo nie mógł z niego zrezygnować przez tak głupi wypadek.
Kiedy więc Ye Lian skoncentrował na nim swoją uwagę, z gardła Waruiego wyrwało się tylko stanowcze:
- Nie tutaj. W pobliżu jest hotel.
Potrzebowali prywatności.
Usteczka recepcjonistki delikatnie się zaokrągliły w dzióbek, gdy dumała nad kartą przyjęć. Wpatrywała się w ekran komputera z pieczołowitością i pełnym zaangażowaniem, jakby od tego zależało nie tylko dobre imię hotelu, ale również jej życie.
Warui trzymał się z tyłu, wciąż z ręką opartą o usta, jakby się nad czymś wybitnie mocno zastanawiał. Starał się przy tym nie wyglądać podejrzanie, ale im bardziej się w to angażował, tym bardziej ściągał na siebie uwagę ochroniarzy. Obejrzał już trzy rzeźby, paskudny obraz, sufit i paproć, w zniecierpliwieniu obracając się dookoła własnej osi, podczas gdy Ye Lian załatwiał pokój.
- Obawiam się - podjęła młodziutka dziewczyna, machinalnie poprawiając kosmyk włosów, który wypadł z jej zadbanego, profesjonalnie upiętego koka - że jedyne dostępne lokum, które aktualnie posiadamy, to bardzo niewielkie pomieszczenie. - Przytaknęła, gdy usłyszała aprobatę. - To, naturalnie, elegancka opcja, sprawdzi się z całą pewnością doskonale, jeżeli pragnie pan wynajem na jedną noc dla dwóch osób.
Odczekała moment, przesuwając szczupłym palcem - z długim paznokciem harpii o bezbarwnej płytce - po dotykowym ekranie. Jej rzęsy rzucały cień na policzki; ten cień zniknął, gdy uniosła spojrzenie, kierując je wprost na Ye Liana.
- Pokój ma własną łazienkę, uroczy balkon, barek i pełen pakiet związany z telewizją oraz Internetem. Jest bardzo przytulny. - Uśmiechnęła się lekko. - Zapewnia sto procent prywatności, ściany są szczelne, nie ma problemu z włączeniem muzyki. - Kącik jej drobnych ust drgnął. - Dwuosobowe łoże spełnia wszystkie standardy wygody. Czy taki wariant odpowiada?
W tle Warui nie wytrzymał:
- CUDOWNIE, BIERZEMY - podniósł głos tylko o pół tonu, ale zwrócił uwagę recepcjonistki, która wydawała się teraz wybitnie rozbawiona.
- To będzie... - zerknęła ponownie w pulpit. - 33755 jenów... - przymrużyła figlarnie oczy - za osobę. - Wdusiła coś, ledwo przytykając opuszkę palca. - Razem 67511.
Ye Lian ubóstwia ten post.
I choć trwał jak w mantrze, jego spojrzenie co parę chwil przedzierało się dyskretnie przez opadającą na twarz grzywkę; ogniskowało się na wielkiej szklanej witrynie, przy której rysowała się obrócona tyłem ciemna zakapturzona postać. To, co odkrył dzisiejszej nocy, sięgało zakazanej tajemnicy. Pojawiały się zawiłe myśli, a on słuchał ich wszystkich i nie wiedział, którym powinien zaufać. Od lat był skazany na popełnienie kardynalnych błędów. Przez to, że był zdystansowany do społeczeństwa, ciągle mylił się co do ludzi, na których mu zależało: nie byli tymi, za których ich brał i ciężko przychodziło mu odczytywanie mowy ich ciał. Życie było dla niego ciągiem zaskoczeń, najczęściej rozczarowań sobą i innymi, oraz wytłumaczeń, dlaczego inaczej się nie dało. Czy spisując te wszystkie pomyłki i szukając w nich porządku, mógł rozwikłać zagadkę czekającą na niego w chodnym wietrze?
Dzwonek zawieszony w przejściu zabrzęczał chwilę przed uderzeniem drzwi we framugę. Śnieg chrupnął pod ciemnym, matowym obuwiem, należącym do niepewnego kroku; chłodny odcień szarości zderzył się z przeszłością. Z własnymi pomyłkami, które odbijały się w złotych ślepiach, łypiących na niego ponad osłanianymi przed umorusaną dłoń ustami. Na dźwięk rzuconej w wirujący wokół nich drobny śnieg propozycji, nie odpowiedział nic. Zacisnął za to zmarzniętymi palcami delikatną jak jedwab, szeleszcząca siatkę.
Słyszał jego kroki. Poruszał się za jego plecami jak cień. Ye Lian kilkukrotnie przyłapał się na tym, że się rozpraszał, że nie skupiał się w pełni na słowach należących do zakreślonych błyszczykiem miękkich warg. Nie podważał jej propozycji. Kobieta musiała być zachwycona. Wygadało na to, że trafił się jej niewymagający gość, który wyglądał niemal jak spóźniony człowiek trzymający pod pachą projekt, pragnący jedynie jak najszybciej dostać się do sali konferencyjnej. Profesjonalne rysy twarzy, brak zdenerwowania tłumiły jedynie paraliżujące jego wnętrze zniecierpliwienie. Wyciągając kartę płatniczą, czuł się jak ofiara; jakby ktoś przykładał mu lufę do potylicy, a każda kolejna podjęta przez niego decyzja miała mieć swoje nieodwracalne konsekwencje. Chciał zaoponować, gdy usłyszał o dwuosobowym łożu, jednak w momencie, kiedy jego usta się uchylały, wtrącił się Shin'ya, sprawiając, że się zawahał. Nim jednak plastik zetknął się z urządzeniem, kiedy na ułamek sekundy spojrzał na recepcjonistkę; kiedy przejrzał w głąb osłoniętych ciemną kurtyną rzęs, dostrzegł ten figlarny uśmiech, który prawdziwie wytrącił go z odgrywanej roli. Czy zdołała dostrzec, jak fragment skóry w okolicy odsłoniętej szyi, po której się podrapał, przybrał delikatny odcień karmazynu?
Jeśli nic nie powie, to dojdzie do niepoprawnych wniosków. Jeśli coś powie, to się wygłupi. W takim razie co powinien zrobić? Wybrał milczenie.
Kiedy terminal potwierdził płatność, ruszył żwawym krokiem do windy, słysząc rozciągający się za nimi kobiecy głos (tylko według niego przesiąknięty szyderstwem i rozbawieniem) życzący im miłego pobytu. Nie wiedział, czego aktualnie pragnął bardziej. Uciec, zaszyć się w najciemniejszym kącie czy może skonfrontować się ze swoimi koszmarami? Był gotów zapłacić każdą cenę za spokój.
Otworzył pokój za pomocą karty magnetycznej, którą uzyskał od recepcjonistki. Technologiczne rozwiązania, na które przyszło mu się dzisiejszej nocy natknąć, nie zaskakiwały go. Spotykał je wielokrotnie, gdy nocował poza domem. Dlatego też, gdy weszli do środka, bez zastanowienia wetknął kartę w czytnik, zasilając energią elektryczną bezpieczniki i kontakty. Już chwilę później przełącznik kliknął płynnie pod jego szczupłym palcem, rozświetlając przedpokój delikatnym mdłym światłem.
Ye Lian z wielką dbałością unikał kontaktu wzrokowego z Shin'yą. Jednakże nie wyglądał w tym zachowaniu na kogoś poległego i stłamszonego. Od zawsze nosił w sobie niepewność, bo zawsze był niegotowy na życie. Żył jako niegotowy, zawsze o jeden krok z tyłu. To dlatego zawsze musiał wszystko przemyśleć, wypróbować, sprawdzić, zanim zdecydował się tego doświadczyć. Dzisiaj nie miał wiele czasu do namysłu, co doskonale odbijało się w jego trudnych do ukrycia spiętych ruchach ciała.
W ciszy ściągnął buty, odwiązał szalik i zsunął z ramion beżowy płaszcz, odkrywając szczupłe ramiona odziane ciemnym, znanym Shinowi, golfem sięgającym delikatnie odstającej grdyki. Tknął drugiego przełącznika, rozświetlając niewielki pokój. Pomieszczenie naprawdę było małe, ale spełniało wszystkie punkty, o których został poinformowany na recepcji. Wzrok po natrafieniu na wielkie dwuosobowe łózko zmienił kurs, skupiając się na szklanym stoliku, na którym już chwile później położył reklamówkę z lekami.
Spojrzał w kierunku rudzielca. Szklany, nieodgadniony wzrok skupił się na jego postaci, a on nie miał pojęcia, od czego zacząć. Co powinien powiedzieć? Zdawało mu się, że jest tylko widzem tego spektaklu; że to wszystko dzieje się gdzieś obok niego. Widok Waruiego, zamiast przynosić ulgę, przynosił wyrzuty sumienia i tysiące pytań, na które nie znajdował odpowiedzi. Mało było na świecie rzeczy, które paraliżowały jego zdolności postrzegania tak bardzo, jak robiła to niepewność.
— Usiądź.
Sięgnął w głąb reklamówki — gest będący oparciem dla ludzi, którzy nie wiedzieli, co powinni zrobić z rękoma.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
To była jedna z tych najgorszych, mozolnych, melodyjnych muzyczek, podczas których liczby wskazujące mijane piętra właściwie się nie zmieniały, a człowiek nie wiedział już, co ze sobą zrobić. Warui jakimś cudem trzymał wzrok nieruchomo na przejściu, skrupulatnie utrzymując postawę - mimo cierpnącego karku, w którym mrowienie zmuszało go do ruchu, nie przekrzywił głowy, nie zerknął w kierunku olbrzymiego lustra. Nie chciał widzieć odbicia, stojącego w równoległym świecie w identyczny sposób. Zamiast tego scentralizował koncentrację na tym, jak powinny prezentować się jego wyjaśnienia. Którą wersję wydarzeń założyć? Która będzie najbardziej prawdopodobna i nie wzbudzi zbytnich podejrzeć?
Wychodząc z kabiny na hol miał już wstępny zarys, a gdy drzwi niewielkiego apartamentu uchyliły się, odsłaniając rzeczywiście przytulne wnętrze, zarys nabrał ostrości kształtów i początkowych kolorytów. Może nie tak intensywnych jak posoka, która wciąż spływała mu z nosa, a jej karmazynowe wstęgi zdążyły zachlapać usta, brodę i szyję aż do obojczyków i piersi - ale i to się wyklaruje.
Teraz jednak, w ślad za Ye Lianem, pochylił się, aby ściągnąć obuwie. Odsunął wtedy rękę, odsłonił paskudną bliznę, jak zastygłe pod skórą larwy szpecącą lewy policzek. Palce ślizgały mu się na sznurówkach, wysuwały się spomiędzy opuszek, powodując zirytowane zmarszczenie brwi; ale ustąpiły wreszcie i dwa głośne huknięcia rozbiły ciszę na kawałki, gdy ciężkie, wojskowe oficerki padły na deski.
Mniej wysiłku zajęło mu zdjęcie kurtki, a potem rozpięcie i pozbycie się bluzy, której kaptur zahaczył na dostępnym w środku wieszaku na ścianie. Starał się nie upaprać niczego - szczególnie ścian - ale ostrożność nigdy nie była jego mocną stroną. Cienka smuga została na białej farbie; otarł się knykciem, przypadkiem, gdy tylko poczuł na sobie wzrok i zbyt prędko uniósł spojrzenie, kierując je od razu na blondyna.
Wpierw rozpoznał golf; zbyt wiele godzin przypatrywał się tej czerni, za długo dopytywał o trwałość materiału, który dotykał pod ostrzałem przymilnej ekspedientki. Czuł się wtedy dziwnie; jakby na wszystko było go stać, jakby mógł serwować takie prezenty codziennie tylko po to, by wzbudzić podziw, przywiązać kogoś do siebie, szarpnąć za łańcuch. Ale to uczucie było niczym do tego, które oblało go w tym momencie.
Szkliste źrenice Ye Liana przypominały mu za bardzo oczy lalki. Choć nie. Nie były ogłupiałe; ale skrzyły się, gdy tylko zmienić kąt. To był niezdrowy blask kogoś, kto odciął się od rzeczywistości; wyszedł z ciała, aby bronić umysł, skryć wrażliwą jaźń, a hienom zostawić na pożarcie fizyczną powłokę.
- Usiądź.
Co za drewniany ton.
Usta Waruiego, na których jak sok świeżych truskawek malowała się gęstniejąca ciecz, lekko się poruszyły; na pół milisekundy, mogąc równie dobrze zostać uznanym za grę świateł. Prawie się uśmiechnął. Może to jedno słowo wyrzucone w przestrzeń nie było rozkazem, ale i tak bawiła go wizja własnego posłuszeństwa.
Gdy obydwoje żyli, nigdy nie chciał go słuchać.
Wiele widocznie musiało się wydarzyć, aby podejścia ich obojga zmieniły charakter.
- W łazience mniej nabrudzę. - Jeżeli grał, to wcielił się w rolę perfekcyjnie. Wchodząc do niewielkiego pomieszczenia, zatrzymał się w progu tylko na chwilę; sondując teren wyhaczył wyczyszczoną do wyglądu nowej umywalkę, dwie zapakowane szczoteczki do zębów w szklanym, czarnym kubku; zawieszone nad zlewem lustro, w którym dostrzegł pogniecioną koszulkę, wystającą, zabrudzoną, skórę szyi - i tyle, bo ślepia wbiły się w kabinę prysznicową, wykrzywiając mu wargi. Zakładał wannę, ale nie mógł marudzić zbyt szczególnie. Nim zdążył rozważyć, którą z opcji wybiera, był już przy zlewie, oparty o blat, wsparty o niego dłonią, tyłem do tafli, w której odbijała się postać Ye Liana.
Mógłby oczywiście zrobić wszystko sam; to tylko parę zadrapań, trochę puszczonej z nosa farby. Ale zamiast tego utrzymał nieruchomą uwagę na soczewkach tych szarych oczu i bezmyślnie, jakby w naturalnym biegu wydarzeń, pochylił się ku niemu, pytając:
- Pomożesz mi?
Przecież od zawsze nie znosił patrzeć w zwierciadła.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Towarzystwo Shin'yi było dla Ye Liana czymś niepokojącym. Czuł, jakby stojący pośrodku przedpokoju cień złapał za nóż i go odmłodził — jak drzewo. Ściął z niego złe wspomnienia, zeskrobał cały ból, wszelkie rozczarowania, których doświadczył, niczym martwą tkankę; poobcinał błędy, głupie decyzje i pomyłki. Cofnął w czasie. Nie potrafił powstrzymać wrażenia, że telefon niebawem zabrzęczy w kieszeni, że odbierając urządzenie, usłyszy w słuchawce beztroski głos Ichiru; poprosi go o odstawienie młodego do domu.
— W łazience mniej nabrudzę.
Kiedy pozostawił go z tą informacją, Ye Lian trzymał w dłoni wodę utlenioną. Wzrok snuł się powoli za znikającą ciemną marą, spoczywając ostatecznie na rozjaśnionym blaskiem przejściu. Przekroczenie progu łazienki poruszyło wentylację, która gotowa do pracy wydawała z siebie delikatne, acz wyraźne elektryczne burczenie.
Ye Lian pojawił się w otwartych na oścież drzwiach chwilę później. Kątem szarych oczu uchwycił jeszcze wałęsający się po łazience złoty wzrok. Mężczyzna obserwował Shin'ye w zagadkowej ciszy do momentu aż biodra chłopaka nie przywarły do jasnej szafki, a palce nie tknęły błyszczącego, kamiennego blatu. Wtedy skrzyżował z nim ślepia. Prześwietlająca tajemniczość tęczówek zapraszała zatrzymane w bezruchu ciało; zachęcała do poznania chłodu, kryjącego się w marmurowych kaflach. Było w tym coś mistycznego.
Ruszył, choć krok nie wydał dźwięku. Gdyby nie nagły ruch Shina, mężczyzna z pewnością by się nie zawahał. Teraz zatrzymał się w pewnej odległości, obserwując opanowanie na zakrwawionej twarzy. Za pozorami spokoju kryła się tłumiona nieokrzesana pewność. Czy dostrzegł tę frywolną, niepoprawną iskrę przewalającą się w miodowym odbiciu tęczówki, gdy zalana posoką brudna warga drgnęła, jak rażona prądem? Mimo upływu lat Ye Lian zachowywał się tak, jak Shin'ya z pewnością go zapamiętał: oszczędny w słowach, zdystansowany i zapobiegawczy — jakby bezustannie myślał do przodu.
— Pomożesz mi?
Pracująca w kącie wentylacja przypomniała o swojej obecności.
— Przekonamy się — Przecież z doświadczenia wiem, że pomoc nie jest moją mocną stroną.
Stanął przed umywalką; bokiem do Shin'yi. Wolne miejsce blatu zapełniły pakiet gazy, woda utleniona, nożyczki i maść — rzeczy, które ilością przekraczały skromny limit domowej apteczki. Elegancki, o regularnej kompleksji i harmonijnych ruchach. Nawet tak błahą czynność, jak odkręcanie wody i moczenie kompresu wykonywał z delikatnością, z iście wyższą godnością, jakby to, co robił, było co najmniej przebieraniem w precjozach albo graniem na pianinie. Była to ta sama choreografia. Precyzja i szczypta przesady. Ale było w tym coś sympatycznego, tchnęło przyjaznym powiewem, nawet jeśli osobliwy wzrok nieraz sprawiał wrażenie lodowatego szpikulca mrożącego krew w żyłach.
Poprosił go, aby pochylił głowę, tak by mógł wyraźniej przyjrzeć się ranie na nosie, która sprawiała wrażenie epicentrum całego zamieszania. Włókno gazy tknęło nasady, przesunęło się w bok, zbierając zabrudzoną krew. Oczy Ye Liana były spokojne — przeraźliwie nieruchome; skupiały się jedynie na kluczowych uszkodzeniach twarzy. Opuszki palców drugiej ręki odgarnęły niesforne rude kosmyki, pozostawiając na czole chłopaka, delikatne wspomnienie chłodnych palców. Teraz kiedy obmył część policzka, dostrzegł w końcu wyróżniające Shin'ye piegi. W ciemnej uliczce Yamura jego twarz zakołysała się na krawędzi pamięci, była dość zamglona. Teraz wiszące nad ich głowami światło odkrywało wszystko, co wcześniej było niewyraźne i zmętniałe. Był młody — taki jak go zapamiętał.
— Jeszcze nie tak dawno myślałem, że rozcięta warga, to szczyt twoich możliwości. I jedyna konsekwencja za sprowokowaną bójkę to wpisana do zeszytu nagana oraz telefon do twojego brata — Na samo wspomnienie Ichiru poczuł, jakby został ukłuty szpilką z cukru. Kompres przesunął się niezauważenie pod lewą dziurkę nosową; gdzie przypadkowo jeden z palców Ye Liana zbadał śliską strukturę blizny. To zmusiło go, by na nią spojrzeć. — Shin'ya — Oderwał rękę od jego twarzy na drobne minimetry. — Nie umiem udawać, że nic się nie stało.— Wyszedł naprzeciw jego spojrzeniu, jakby zakopane srebro kolorytu potrafiło rozszyfrować kłamstwo. — Wyjaśnij mi.
Powiedz mi, że nie postradałem zmysłów.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Serwilizm nigdy nie był domeną jego charakteru. Reprezentował cechy bliskie nie tyle butności co wręcz buntowi. Na przekór nakazom działał tak, aby wejść pod skórę z mocą skorodowanego ostrza. Udowadniał, że zerwie każdą pętlę zadzierzgniętą na szyi; nie pozwoli udusić się ograniczeniom. Powinien był więc parsknąć ironicznym śmiechem na prośbę Ye Liana; odchylić czerep, pokręcić nim, rozbawiony wizją, w której go słucha. Ale prawda jest taka, że powinien mu się przeciwstawić już w chwili, gdy koła taksówki zatrzymały się raptownie na skraju chodnika. Jednak ani wtedy, ani teraz, nie podjął takiej inicjatywy. Pokornie ugiął kark, pochylając się w stronę mężczyzny. Rude kosmyki opadły na skronie i czoło, przysłoniły policzki, zaraz jednak odgarnięte przez eteryczny ruch. Dłoń Ye Liana była zimna. Koiła natrętne pulsowanie bólu, wybuchy gorąca owiewające skórę głęboko do mięśni. Zwinięty materiał w jego palcach ledwo dało się wyczuć. Ślizgał się po cerze, lekko trąc warstwy obscenicznych plam, z delikatnością nieznaną ludzkości. Już słowa były cięższe; głos Ye Liana padał oddechem na jego twarz; ciepłe, niewidzialne powietrze muskało usta Shina, które, zacisnąwszy szczęki, zwarły się w linię. Co on wiedział o szczycie jego możliwości?
- To było lata temu - przypomniał krytycznie; cztery długie lata temu. Nie był już dzieckiem. W jego życiu zabrakło miejsca na nagany wpisywane z chrobotem długopisu do kart dziennika. Nikt nie musiał trzymać nadzoru, nikt nie był wzywany do żadnej szkoły. Zniknęła niewygodna ławka i za niskie krzesło, i drobne wydawane w szkolnym bufecie. Lekko rozcięta warga zamieniła się na złamany nos; na chrupnięcie wykrzywiające oblicze w niesmaku i obawie. Ale Ye Lian musiał zdać sobie z tego sprawę; smukła dłoń zastopowała żmudną pracę, podnosząc tym zainteresowanie rudowłosego, który - minimalnie - ściągnął w pytaniu brwi. Nagle zniknęło to ledwie wyczuwalne tknięcie, ścisły dotyk między kompresem a posiniaczoną skórą.
Shin'ya.
Jak bat strzelony tuż nad uchem, dźwięk, który piorunem rozchodzi się wzdłuż organizmu, spinając po drodze każdą tkankę. Ścierpł mu nawet kark, stale pochylony w służalczym ukłonie. Nie dostrzegł momentu, w którym sam wykonał ruch, jakby między poprzednią pozycją a nową ściął się film. Zabrakło tej jednej, dwusekundowej klatki, podczas której włożył intencję w ramię, uniósł nadgarstek, oparł palce na dłoni drugiego mężczyzny, przytrzymując go przy sobie, nie pozwalając na zwiększenie dystansu, nawet jeżeli tylko na chwilę. Nie było w tym obawy; może nawet nie przyszło mu do głowy, że Ye może zrezygnować z dalszej pomocy. Lian pokusił się przecież o milimetry, ale choćby przerwa zakładała grubość papirusu, Shin nie miał zamiaru na to przystać. Bo rzeczywiście; wiele się stało.
- Znaleźli mnie w Yamurze, gdy tamtędy przechodziłem, skopali jak psa... - zawiesił zdanie; mówił niegłośno, powoli, tonem reprezentowanym przez znużonych monotonnością reporterów. - Ale nie to cię męczy. - Nie potrzeba było pytajnika; stwierdzenie zdawało się zbyt oczywiste. Łamało atmosferę jak krę; każda sylaba to nowe rozgałęzienie pęknięć, kruszące bryłę po samo centrum. - Chcesz znać szczegóły z dwudziestego pierwszego września. Z roku, w którym Ichiru nie odebrał od ciebie telefonu, Sue lada moment miała zostać szczęśliwą matką, ja zostałem zmuszony, aby pojechać do Sawy, na święto kobiety, którą ledwo znałem. - Żarówka nad ich głowami lśniła rażąco jasno; odganiała każdy cień prócz tego, który padł na twarz Ye Liana, gdy Warui uniósł się na nogi, robiąc krok w stronę mężczyzny. - A ty po prostu uciekłeś. Podkuliłeś ogon, z dnia na dzień rozmywając się w powietrzu. Wiesz jak ciężko było cię znaleźć? - Chwyt zwarł się na kostkach blondyna, zamienił w drżące emocją imadło. - Jak cholernie dużo czasu mi to zajęło?
Ye Lian ubóstwia ten post.
Nie chodziło mu wcale o Yamurę – Shin'ya doskonale o tym wiedział. Uświadomił mu o tym kiedy, przeniósł ciało w przód, a Ye Lian jak wiedzione instynktem zwierzę, wycofał się o pół kroku — na więcej nie pozwolił mu dotyk utrzymujący dłoń w górze. Alabastrowe palce wciąż ściskały przesączony krwią kompres, blisko rozmazanej plamy na policzku chłopaka. Uwięziony nadgarstek poruszył się żałośnie w chwilowej, bezowocnej próbie wyswobodzenia. Nie podobało mu się to, co robił; słowa powodowały, że mroczny cień wdrapywał się na wysokość klatki piersiowej i odbierał oddech. Wydawało się, że dotychczas ułożone schludnie życie rozsypuje się, jakby ktoś z impetem uderzył w regał, wyrzucając na ziemie wszystkie książki. Jedyne co wiedział, to to, że nie był w stanie ująć w słowa, tego, jak to było teraz znajdować się razem z okaleczonym cieniem przeszłości, świrującym go na wskroś — sprawiającym wrażeniem, że wie o najbardziej potarganym hafcie na płótnie jego życia.
— Czekaj. — Usta wypuściły pierwsze słowo, obawiając się, że wykona o jeden krok za dużo; liczył, że magiczne słowo „czekaj” obezwładni go i przypieczętuje w miejscu, niczym rzucona plugawa klątwa. Był wstrząśnięty, ale pomijając ten zupełnie zrozumiały objaw, zachowywał (patrząc na pełne pewności złote tęczówki rozmówcy) pewien chłód i rzeczowość; płynęły one najprawdopodobniej z uświadamiania sobie, że jego odpowiedź zadecyduje o przebiegu tego spotkania. Warui miał rację. Uciekał. Ale czy miał wciąż siłę, by biec? — Zginęliście w wypadku. — Szept. Niechybny wyrok. Pomieszczenie, choć ogrzewane, sprawiało wrażenie objęte chłodną mgłą. — Gdzie byliście przez ten czas? Po prostu mi odpowiedz.
Cienka strużka szkarłatu popłynęła śmiało wzdłuż długiego palca wskazującego w kierunku łączącego ich uścisku.
Dwudziestego pierwszego września ich śmierć spadła na niego jak uderzenie młotem. To był nokaut. Kiedyś grzebało się bliskiego na cmentarzu, mogło się mieć żal do całego świata, ale przynajmniej świat nie zamierzał oszukiwać; nie żyło się w niepewności. Dramat Ye Liana polegał na tym, że ten młot trafiał w niego codziennie, odbierając resztki sił. Był senkeshą, widział więcej od innych i nieustannie katował się setkami pytań. Każdego ranka zastanawiał się, czy zamiast udać się do sklepu, zamiast udawać, że normalnie egzystuje, nie powinien wciąż ich szukać. Tyle tylko, że kiedy ledwo się do tego zabierał, już za progiem kompletnie zdezorientowany nie wiedział, w którą stronę powinien pójść. Shin'ya nie miał o tym zielonego pojęcia; że czekał, nie wiadomo zresztą na co. W końcu, kiedy nie wiadomym było, co się stało z osobą, którą się wciąż kochało, pozostawały jedynie wątpliwości. I nie opuszczały, dopóki nie otrzymało się jakiegoś wyjaśnienia. Chciał w końcu jakieś usłyszeć.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Chwyt na drobniejszej dłoni wzmógł się z siłą, której brakowało ofiarom ciepłego, wrześniowego wieczoru. Palce otaczające kruche kości zwarły się mocniej potęgą wilczych szczęk, gniotąc podatną na obrażenia rękę - jej smukłą objętość, wyczuwalne uwypuklenia knykci. Paznokcie - czerwone od krwi półksiężyce - werżnęły się w gładką, alabastrową powierzchnię, gdy twarz przybliżyła się jeszcze do drugiej twarzy, nie dając szans na ucieczkę.
- Sue zginęła - przerwał ciszę między nimi po zbyt długim milczeniu; oczy nieruchomo wpatrywały się w grafit odpowiedników, w miliardy rozbłysków i zaników mikroskopijnych światełek, jakby w głębię źrenicy Ye Liana dawien dawno upchnięto sypki diament. Spokój i klarowny urok przylegały cienką warstwą do srebrnego spojrzenia. Prawdziwy artyzm; piękno, które irytowało swoją doskonałością, nienachalną dojrzałością i rozwagą. Jednocześnie wabiło, obierając rolę kuszącej melodii, której dźwięk prowadzi prosto w morze pełne wygłodniałych syren. Chciał opuścić wzrok. Zerwać kontakt, jaki ich połączył, bo choć to Ye Lian był zapędzonym w zaułek zającem, choć to w nim dało się dostrzec ostrożność, prawie spłoszenie, to chłód akceptacji bijący od niego wyprowadzał Shina z równowagi. Zmuszał do przetasowania swoich myśli; przewertowania ich, wyodrębnienia tych, które były potrzebne teraz, mogących przysłużyć się planowi. Aby to zrobić, potrzebował czasu. Potrzebował spuścić wzrok, przegrać. Nie zrobił tego jednak, nie umiejąc usłuchać racjonalnej strony, nakazującej, by się wycofał, dał moment na analizę. Zdjęty gorączką uważnie śledził każdą cętkę w tęczówkach, każdą drobną żyłkę cienkości nici barw antracytu, stali, popieli, platyny. Odetchnął ciężej, zmuszając się niewiarygodną siłą woli, aby poluzować uścisk na dłoni mężczyzny. Nie zauważył, na którym etapie wewnętrznej walki zrobił kolejny krok w stronę blondyna, zmuszając go do przesunięcia stopy po gładkich, wypolerowanych pieczołowicie kafelkach. Łazienka zmalała w parametrach; nie miała odpowiednich gabarytów, by zmieścić to, co buzowało w atmosferze, gęstniejącej wokół dwóch zbyt niebezpiecznie zbliżonych do siebie sylwetek. Warui zdawał się niewzruszony ściskiem; napierał bezwzględnie, aż proste plecy Ye Liana nie dotknęły ściany, a jasne pasma ułożonej w idealnej harmonii fryzurze nie zgięły się pod naciskiem przywartej do płytek głowy. Wolna dłoń oparła się nad szczupłym ramieniem; zamknęła marnego pisarzynę w klatce, w której jedynym widokiem były złote ślepia, wściekła czerwień posoki, czerń rzęs - barwy ognia.
- My przeżyliśmy - naprostował; cicho, prawie szeptem, warkliwie jak pomruk silnika; jak akumulator pojazdu, po którym nikt nie spodziewa się szwanku. Wypadku ze śmiertelnym finiszem. Gdy mówił, spomiędzy warg błyskały zęby splamione szkarłatem. Jeszcze nie odpowiedział na pytanie; przeciągał to w nieskończoność, może samemu na coś czekając. Łowił z jego spojrzenia każdą emocję, uczucie, najlichsze drgnięcie świadczące o bólu i winie. W pewnym momencie, szorstki kciuk wsunął się w środek trzymanej wciąż dłoni, wytrącił z uchwytu zgnieciony, przesiąknięty juchą kompres. Serce Shin’yi biło spokojnie, metodycznie - tak jak całe życie działał Ye Lian. Miało jego niebywałą monotonię, rytm od razu możliwy do wyczucia, gdyby dotknąć piersi. Zmusił go do tego; do oparcia opuszek, przywarcia całą długością zgrabnych palców, do dosunięcia wnętrza ręki tak ściśle, że nie było tam miejsca na żadne wątpliwości. Przyparł go swoją - większą, bardziej nerwową w odruchach, gorącą od temperamentu - dłonią do lewej strony torsu. Na końcu języka miał wszystkie czerstwe pretensje, pełen kwaśnego jadu wyrzut, że gdyby nie pierdolona zazdrość, nigdy nie musiałby nikomu udowadniać, że wciąż żyje.
Ale przełknął gorycz wraz ze śliną, odetchnął dla rozluźnienia. Brwi przestały się marszczyć, wargi wykrzywiać w nienazwanej, negatywnej emocji. Nie odsunął się; jeszcze nie; jakby sam musiał wpierw dostać potwierdzenie, że znajdująca się przed nim postać jest prawdziwa. Że reaguje w żywy sposób, jakiego nigdy nie powielą maszyny.
- Byliśmy wszędzie, Ye. W każdym zakątku Fukkatsu, w przestrzeniach tworzonych jak najdalej od ciebie. W Karafurunie, przy ulicach, o których dawno zapomniano. Bogowie boją się brudu, więc nie zaglądają do takich miejsc, ignorują je, nam dając spokój. Mogliśmy robić wszystko po swojemu, nie szukano nas ani tam, ani w Haiiro, gdy hurtem zamykano fabryki, które nagle stały się naszymi nowymi domami. Zaszyliśmy się nawet w opuszczonym hotelu Nanashi, nim nie zalały go wylewające wody Tokegawy i szwendaliśmy się nocą po centrum, choć nigdy nie tak blisko twojego domu jak dziś. Ale dziś mogłem. Pozwolił mi. Właściwie nakazał. - Urwana historia zawisła między nimi jak ostrze noża nad cienką wstążką. Pozwolił mi - słowa, które nie pasowały; nie do dzieciaka z dawnych lat, nieposłusznego, nieskorego do przyjmowania rozkazów. A jednak odpowiedź była dobitna i prosta; jak wyrecytowane z podręcznika zdanie. - Wiedział od dawna, gdzie się znajdujesz. Ja nie. Po prostu szedłem za nim, pakowałem ubrania, laptop i aparat i przenosiłem się z lokum do lokum, czasami kilkanaście razy w roku. Teraz wiem, że zawsze kazał się przenieść, gdy zaczynałem węszyć; przypadkiem zbliżałem się do odnalezienia twojego eleganckiego mieszkania. Mimo kłótni jaka was poróżniła, dalej z oślim uporem myślał wpierw o tobie. - Usta wygięły się w litościwym uśmiechu; ale było w tym za dużo pogardy, by nadać minie lekkość pozytywu. Shin pokręcił nagle głową, drgnęły mu ramiona. - Niewiarygodne. Po tych wszystkich... - szukał dobrego określenia; żadne takie nie było, posiłkował się czymkolwiek zbliżonym. Ale wydawało się drętwe, więc skrzywił się, odczekał moment. Znów wciągnął powietrze; przez zwarte kły. - Po tych wszystkich wojnach, które was poróżniły, po śmierci Sue i dziecka, po tym, jak oszpecił go ogień, jak musiał uciekać odruchem rannego uchodźcy, po tym, jak wciągnął w to mnie, bo nie miał wyboru i ja też go nie otrzymałem... on dalej troszczył się o twoje bezpieczeństwo. Przede wszystkim o twoje. Nawet mnie nie otaczał taką protekcją. - Dla kogoś, kto był tak blisko Kajitaniego, jak blisko był Ye Lian, widok słaniającego się na nogach Ichiru nie był trudny do wykreowania. Z prostotą znaną profesjonalistom dało się zobaczyć wyraźny obraz, jak stopniała dłoń opada na ramię stojącego przed Ye Lianem chłopaka; wtedy zamroczonego. Jak ta sama dłoń zakleszcza się na barku z wymownością. Jak padają krótkie wyjaśnienia. Coś w stylu: "musimy uciekać. Wszystko ci opowiem. Ale nie teraz", które oszołomiony kraksą umysł od razu akceptuje, bo są jedyną tak silnie wybrzmiewającą rzeczą.
Drżący wydech padł na wargi Ye Liana w formie pełnego niewidzialnego rozdrażnienia gorąca.
- Ichiru uważał... - cofnął się w zeznaniach. - Nadal uważa, że to, co się stało we wrześniu, nie było przypadkiem. Że to kwestia zemsty, może czegoś związanego z zawodem, który wykonywał. Sądzi, że ktoś to zaplanował, ale ponieważ nie traktował mnie jak równego, nie znam szczegółów. Byłem powietrzem zaległym w kącie. Dostawałem szału za każdym razem, gdy chodził w tę i z powrotem po hali, ciągle zadając te same pytania. Zacięta płyta odtwarzająca tylko: "miałem wtedy nie jechać, ale pojechałem. Moja praca nagle się skończyła. Zbyt nagle. Czy to nie podejrzane? Czy to nie podejrzane?" - i łaził w kółko, gadał do siebie. Przestałem się wtrącać. We łbie mi szumiało, dzień w dzień ten sam scenariusz. Czy gdyby nie skończył treningów dla żółtodziobów o wiele szybciej niż zakładano, Sue dalej by żyła? Czy on sam ciągnąłby dawne życie niczego nieświadomy? Czy dwa dni później, gdy narzeczona siedziałaby bezpieczna w rodzinnym domu w Sawie, a on kończyłby zmianę jako koordynator, wreszcie wykręciłby twój numer? To też non stop powtarzał. Twierdził, że domyśla się, co chciałeś powiedzieć. Że to i tak nie miało znaczenia, bo między wami nic nigdy się nie zmieni. On jest taki... - znów sięgnął w głąb słownika, tracąc odpowiednie określenia. - Taki prostacko głupi - wycedził. - Odgrodził się od rodziny, od matki i siostry, które go opłakiwały. Od ciebie, od którego nie chciał słuchać wyjaśnień. A ja stałem tuż obok, wplątany w to sarkastycznym zrządzeniem losu... Nawet nie wiedziałem, że odciągał mnie, ilekroć się zbliżałem do miejsca, w którym mieszkasz, jakby w obawie, że wpadną na mój trop, że cały ten szajs przeleje się też na ciebie, bo zobaczą, że jesteś zbyt ważną częścią. Rodziną się nie interesowali, ponoć. Może z góry założyli, że nic nie wiedzą. Że są zbyt... normalni. I wiesz. Byłem setki razy w twoim dawnym lokum, ale zbyt szybko się ulotniłeś. Nie będę kłamał, że to nie wzbudza podejrzeń, Ye. Mam wrażenie, że wiesz coś ważnego. Byliście sobie tak bliscy... Wiele ci mówił. Wszystko. Co on niby takiego w tobie widział przez cały ten czas? - Pogarda nagle wplątana w ton; palce, które niedawno trzymały rękę, wsunęły się teraz pod długi kosmyk, rozbitymi w bójce knykciami ocierając o policzek Ye Liana. - Czemu tak mu zależy? Czemu uparł się na swój światły plan, jakby nie było na świecie innych prawd? - Potarł między kciukiem a zgięciem palca wskazującego pochwycone pasmo, ogniskując na nim łowcze spojrzenie. Trwał tak przez chwilę w milczeniu; aż nie zamarł, ze wzrokiem wbitym w karmazyn wsiąkany w platynę. Widok budził sprzeczne uczucia; tłamsił jego narwane cechy osobowości. Ale wreszcie pierś uniosła się od kolejnego wdechu; powietrze przeznaczył na ostatni akapit. - Koniec końców zawsze przegrywamy. - Nie sprecyzował "kto", ale nietrudno było to wywnioskować. Puścił zbrudzony pukiel, cofnął się; odrobinę, uchylając jednak furtkę w klatce, w jakiej dotychczas trzymał Ye Liana. - Dlatego tu jestem. Twój przyjaciel zarzeka się, że mimo jego starań i tak wpadli na trop. Że ciągnie się za tobą mroczne fatum, śmierć dyszy w kark. Moja obecność, być może, kupi ci trochę czasu, jeżeli to, co robi teraz Ichiru, zawiedzie. Lepiej jednak, by tak się nie stało. By okazało się, że miał rację. Jeżeli mu się uda, sam będę wolny. Tylko dlatego zobowiązałem się, by cię doglądać. Choć nie sądziłem, że będziemy mieć bezpośrednią styczność. Los bywa ironiczny, gdy najmniej się tego spodziewamy.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Wieść — niczym śmiercionośny wirus — rozeszła się po zepsutym układzie krążenia; sparaliżowała mięśnie, otępiła, ale i na swój brzydki sposób przyniosła ulgę. Jedynym prawilnym odczuciem trzymającym Ye Liana w objęciach przytomności był bolesny dotyk miażdżący nadgarstek. Kilka zaciśniętych palców ugięło się w poddańczym geście. To było najczystsze upokorzenie. Miało początek w okrutnej prawdzie, którą przeżywał w swojej głowie raz po raz. Skóra na twarzy ścierpła, a usta ledwie powstrzymały cichy syk wymykający spomiędzy chwiejnie rozwartych warg. W kryształowych, sprawiających wrażenie, beznamiętnych oczach Warui mógł dostrzec wyraźne ostrzeżenie — dokładnie jakby w ostatniej chwilach swojego upadku, próbował zaprzeć się prowadzącej go ku przepaści demonicznej dłoni. Wyszeptał szorstko jego imię, czując jak siła, która dotąd w nim drzemała, ulotniła się jak powietrze z nadmuchanego balona. Shin'ya wymuszał na nim konkretne zachowanie, a on był zamrożony prawdą, jaką niosła jego obecność. Nic dziwnego, że stanowczość chłopaka go obezwładniła. Znał go od lat, a jednak nigdy nie zastanawiał się na ile go stać. Stopy przesuwały się po zimnej podsadzce, prowadzone zuchwałą pewnością, jakby sam dawno zapomniał, jak stawia się kroki. Rozsądne spojrzenie, pełne powierzchownej skromności, niewinności i elegancji przepadło w iskrzącym, toksycznym gotującym kotle pełnym złota. Pomimo reprezentującej oblicze dojrzałości wstąpił na nie niemy lęk; było w tym coś podłego.
Przyległ do ściany, ledwie bacząc na wspinający się po lędźwiach chłód. Patrzał oczami pełnymi sprzeczności — delikatnymi, ale jednocześnie zdającymi się kryć w sobie katastrofalne uczucia, mające moc burzenia murów, relacji oraz ludzkich żyć. Uniósł podbródek, nie był bowiem w stanie przeniknąć bardziej do przystawionego muru. Stojący przed nim chłopak był o parę centymetrów wyższy, rzucał podłużny mrok na eksponującą w cieniu jego sylwetki szyję; na lekko odkrytą przez golf odstająca grdykę.
— My przeżyliśmy.
Kiedy młodzieńcze pełne piegów policzki nabrały tak wyrazistych rysów? W którym momencie Warui tak dojrzał? Ye Lian pamiętał czasy, kiedy wchodząc do ich domu, mijał go w przejściu, a dzieciak sięgał mu ledwie ramion. Teraz wisiał nad nim jak senny, niepoprawny koszmar zbliżając się i zamykając w prywatnej klatce tortur. Jak powinien poradzić sobie z nerwowym kołataniem serca?
Kto by pomyślał, że cierpienie wtargnie pod zasłonę niedostępności, że subtelnie, acz pewnie wciśnie paliczki w zaciśniętą perłową pięść, rozwierając jej palce, jak płatki zamkniętego kwiecistego pąku? Ye Lian poczuł jak przesiąknięty krwią skrawek materiału, wypada mu z uścisku, a stawy zesztywniały na całej długości ręki. Niepewność przed dotykiem przypominała, strach malujący się na twarzach ludzi, który podczas pierwszej wizyty w lesie natrafiają na rosnące dzikie owoce i wahają się, czy oby na pewno nie są trujące i czy oby na pewno mogą je zjeść. I choć Ye Lian wyraźnie próbował zablokować ruch, Warui nie miał większych problemów z przytknięciem zimnych jak kawał lodu palców do piersi, rozprostowania tych niefachowych opuszków na ubraniu i okryciem skóry ciepłym dotykiem, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że stojący przed nim mężczyzna może skapitulować w każdej chwili.
Czuł dudnienie. Lekkie, frywolne — tak inne od własnego drżenia, przyprawiającego o nierówny oddech. Ciężar dotyku Ye Liana zdawał się dla chłopaka niewyczuwany, jakby nie sięgał go fizycznie, a jednak w jakiś dziwny niematerialny sposób się to działo. Na odsłoniętym wątłym przegubie pojawiały się pierwsze bordowe ślady pozostawione przez dotyk Shin'yi; zdobiły jego ciało niczym biżuteria.
Przez całą opowieść nie wtrącił się ani słowem, jego oczy były jak kamień — zamknięte w emocji całkowitego zamrożenia. Słowa nie były łatwe. Nie uwalniały go od meczących lat cierpień, a jedynie nakłuwały stare blizny. Wieść, że Kajitani został rany i nosił na sobie obrażenia jego idiotycznych decyzji, gniotły mu serce. Przez krótki moment pomyślał, że może to one były powodem, dla którego nie chciał się z nim widzieć — choć to do niego nie pasowało. Ichiru nigdy nie przykładał wagi do takich spraw, bo w pierwszej kolejności myślał o innych. Gdyby chciał się z nim zobaczyć, zrobiłby to, nawet jeśli Ye Lian musiałby spojrzeć w oszpeconą, nieznaną mu dotąd twarz.
— Nadal uważa, że to, co się stało we wrześniu, nie było przypadkiem. Że to kwestia zemsty, może czegoś związanego z zawodem, który wykonywał [...]
To nie był nikt inny, to byłem ja, szeptało sumienie — niesłyszalne dla nikogo ani dla Ye Liana, ani dla Shina. Jedyne co mógł, to patrzeć na niego tym ciężkim wzorkiem. Milczeć. Coś wciąż nie pozwalało mu się przyznać, nawet gdy usta uchylały się gotowe wyznać najgorsze grzechy. Wiedział, że wszystko, co łączyło go do tej pory z Ichiru runie. Nikt go nie podejrzewał. Wina spadła na pracę, którą się prawił, co nieco wybiło go z toru, ponieważ nie kojarzył, aby znajdował się czymś na boku. Czy chodziło o wojsko? Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo się od siebie oddalili.
Przesuwający się po gładkim policzku dotyk był niemym ostrzeżeniem. Muśnięciem powierzchownie dobrodusznym i delikatnym, a w rzeczywistości będącym przejawem podstępnego poniżenia i zbrukania. Ślady krwi pozostawione na pergaminowej skórze uwydatniały zbrodnie, jakiej niegdyś dokonał; wszystkie przelane cierpienia, które musieli przejść, gdy umierali. Ye Lian spoglądnął ostrożnie na bawiące się jego pasmem włosów bordowe od posoki palce. W odpowiedzi na wstępującą w niego niezręczność obrócił głowę, umykając i prezentując swojemu oprawcy, pięknie splamione krwią oblicze. Opadające na oczy pojedyncze kosmyki włosów dały mu częściowe schronienie.
— Wiele ci mówił. Wszystko. Co on niby takiego w tobie widział przez cały ten czas?
— Przyjaciela — odparł, czując, jak głos zaszedł mu lekką chrypą. Odchrząknął. — Doskonale wiesz, że od początku naszej znajomości widział we mnie — tylko — przyjaciela. — Niespodziewanie myśli Ye Liana pognały w kierunku odległych lat; na ciemne korytarze szpitala, do sali na drugim pietrze. Do chwili, w której zamroczony wyrwał się ze snu. Do chwili, w której w drzwiach stanęli najbliżsi, a on ściskał dłoń Ichiru, jakby był jedyną dryfującą deską na wzburzonym morzu. A on rozbitkiem. Nikt się nie zorientował — nikt prócz niego. Ye Lian podejrzewał, że chłopak go podpuszcza, znów testuje jego granice, otwarcie z niego kpi. Starał się nie dawać mu powodów do przeciągania tej gry. Miał tylko nadzieję, że Shin nigdy nic nie zasugerował bratu. Zresztą nie mógł. Stary Ichiru z pewnością by to zweryfikował — był zbyt ciekawski. Ale czy zrobiłby to nowy Ichiru? — A pomimo to nie mogę być nawet pewny, że do ostatniego dnia traktował mnie jak równego sobie. Czy osoba, która postradała zmysły, powinna mieć prawo do protekcji?
Srebrne tęczówki stały się czujne, kiedy chłopak oddał mu część swobody. Jakie było jego zdziwienie, gdy zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas trzymał dłoń na jego piersi, bezustannie wyłapując rytm bijącego w nim życia. Zabrał rękę niemal od razu, szukając spojrzeniem ratunku w otaczającej ciasnej przestrzeni, lokując wzrok w okolicy otaczających ich luster, nie potrafiąc jednak rzucić wyzwania odbijającym się w nim sylwetkom. Dyskretnie ścierał obcy dotyk z dłoni.
— Los, który łączy ludzi, nie jest sznurem tak łatwym do przecięcia — odpowiedział na jego słowa, w końcu na niego spoglądając. — Ile to może potrwać? Ile Ichiru potrzebuje czasu? — doprecyzował.
(fatum)
(śmierć dmuchająca w kark)
Shin'ya.
Nic nie wiesz o prawdziwym prześladującym mnie fatum.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Bo nawet w takich momentach nie potrafił myśleć o sobie? W normalnych, zdrowych, egoistycznych kategoriach? Ta ciągła koncentracja na przyjacielu była może warta podziwu, ale jednocześnie, z szerszej perspektywy, tworzyła grunt pod szyderczy komizm. Zero instynktu samozachowawczego. Zero perspektyw. Każdą sylabą Ye zdradzał się coraz bardziej.
Warui musiał jednak przyznać, że miało to swój urok. Te jasne policzki pokryte lilią różu, ledwie widoczne w cieniu rzucanym przez opadnięte na czoło włosy. Spojrzenie, na pierwszy rzut bezwzględne i chłodne, po dokładniejszym przebadaniu straciło siłę jak wygasłe światło latarki. Uciekająca percepcja; wzrok prześlizgujący się na bok, spłoszony zbyt długą walką, na którą nie miał energii. I to drżenie dłoni, wyczuwalne pod dotykiem spięcie zestresowanych, nieprzywykłych do bliskości mięśni. Chciałoby się na to naprzeć, zmusić do rozciągnięcia i rozluźnienia w leniwym, choć mocnym masażu. Nadusić na sploty skłębionych nerwów, które pod impulsem bólu nagle miękłyby, dostarczając ciału upragnioną ulgę.
Zaczynał rozumieć.
Smukłe palce, wciąż przywarte do jego piersi w jakimś tajemniczym paraliżu, dały mu tylko dodatkowy argument dla narodzonej tezy. Nie mylił się. Tak nie zachowują się niewinni. Ye Lian ukrywał za kulisami swój faktyczny udział w w przedstawieniu. Oblicze Shina nabrało przez to marsowości; spochmurniała mina, usta zacisnęły się lekko pod natłokiem myśli. Opuszki znów zamrowiły, pragnąc wsunąć się pod ubrudzone czerwienią pasmo raz jeszcze, ale nie poddał się pokusie. Tylko skrzywił się bardziej.
- Nie wiem, ile mu to zajmie. - Wciąż opierał się o zimne kafelki ściany, z oddechem parzącym policzek drugiego mężczyzny i świdrującym wzrokiem krążącym po jego obróconym profilu.
Zabawne jak niewielkim problemem byłoby doprowadzenie Ye do upadku. Starczyło go lekko popchnąć, by stoczył się i sięgnął dna. Wpadł w czeluści morskich czerni, zmuszony, by z każdym wdechem zalewać płuca lodowatą wodą prawd. Ichiru nigdy na ciebie nie spojrzy - cisnęło się na mimo wszystko zamknięte usta Shina. Nigdy nie zwróciłby uwagi na coś takiego jak ty, Ye Lian.
Ostatnią resztką woli starał się nie wypaść z roli, choć bogowie mu świadkiem jak cholernie trudno zachować rozsądek, gdy mógłby poczuć satysfakcję już teraz. Wystarczyłoby otworzyć gębę; nie musiałby nawet nadwyrężać głosu. Sam szept, kładący się ciepłem na uchu Ye Liana, wystarczyłby w zupełności.
Masz rację. Nie traktował cię choćby jak przyjaciela, łajdacka kurwo. Nie miał ochoty na ciebie nawet splunąć. Wiesz czemu? Bo cały rejestr przysłaniała Sue, której nigdy nie byłbyś w stanie zastąpić. Nie miałeś jej delikatności. Niewinności. Jej absolutnej, zafajdanej lojalności. Nie chodzi nawet o twoją obleśną płeć, chory, pojebany, tchórzliwy pedale. Ona nie uszkodziłaby auta. Nie naderwałaby ścięgien pojazdu. Nie złamała hamulca. Nie wpadłaby nawet na taki plan, pojmujesz? Ona go kochała. Ale ty? Ty zrobiłbyś wszystko, aby go zdobyć, ale ponieważ nie mogłeś go mieć, uznałeś, że nikt nie będzie go miał. Potrafisz być bardziej żałosny czy osiągnąłeś już limit? Z zazdrości stałeś się mordercą. Sam powinieneś zdechnąć tamtego dnia.
Gardło ścisnęło się od słów, których nie mógł z siebie wydobyć. Musiał podążać za scenariuszem. Trzymać się konceptu, nie dodawać nieprzemyślanych idei. Musiał recytować tylko to, co zapisane w schemacie, ale, do licha, nikt nie zdawałby sobie sprawy, z jakim trudem ściągał wodze i jak cierpły mu wargi, jak niebezpiecznie w żyłach wrzała krew.
Skupił się więc na czasie.
Tykały wskazówki zegara - może jakiś wisiał w pokoju, który wynajęli.
Ciche "tk. tk. tk." ułożyło się w echo pytania, które wcześniej padło.
Ile to może potrwać?
- Oby jak najkrócej, bo nie chcę reszty życia stracić na protekcji, ale... - ścichł, znów łowiąc czujnie spojrzenie blondyna z intensywnością zakrawającą o obelżywość. Musiał nadłamać choć malutką część narzuconych na siebie ram; bo go rozsierdzi od wewnątrz. Miał więcej niż pewność, że niecierpliwość mogła go teraz zniszczyć; dał jej więc ujście. Skąpe, ale okraszone lisim jadem, którego słodycz rozlała się po podniebieniu. Miała metaliczny, znajomy smak, przez który wypowiadał się niemal szeptem; - Zaczynam rozumieć, dlaczego chce twojego bezpieczeństwa.
Może potrzebował rozłąki, aby wyodrębnić szczegóły umykające w monotonni codzienności. Od kiedy sięgał pamięcią, Ye Lian jawił mu się jako dorosły. Był wyższy i starszy, przeładowany doświadczeniem, zawsze krok przed nim. Niedościgniony. Mijając go dzień w dzień w holu mieszkania, przeciskając się w drzwiach do kuchni albo przepuszczając w przejściu do salonu nie zwracał uwagi na moment, w którym go przerósł, jakby wystarczyło jednorazowe skupienie się na obiekcie, by ten obiekt już nigdy nie uległ żadnej modyfikacji.
A jednak teraz dostrzegł, że ciało Ye struchlało; zapadło się w sobie, straciło szerokość barków i wysokość sylwetki. Nie było między nimi ogromnej różnicy - raptem tyle, by prostując plecy mógł odetchnąć w skroń mężczyzny - ale sam fakt zadecydował o poczuciu bezczelnego triumfu. Nigdy nie wychwycił też choćby tego, jak jasną cerą charakteryzował się Lian. Jak łatwo było zaznaczyć ją barwą czereśni - siniaki już oplotły nierównymi plamami szczupły przegub i Shin pomyślał, że to pierwszy krok, w którym go zdobył. Naznaczył. Zmusił do tego, by o nim pamiętał, choćby zaciągając rękaw po sam nadgarstek, jeżeli nie w smak mu było serwowanie wymyślonych bajeczek o uderzeniu się w kant mebla.
W jasnych ślepiach odbijały się nagle refleksy światła; jesteś już stracony, Ye. Przesądziła o tym chwila, w której odwróciłeś wzrok.
Przekrzywił głowę; tylko na tyle, aby znów spróbować zlustrować ładną, anatomiczną twarz. Po górnej linii zębów przesunął się język; zebrał ze szkliwa zaróżowioną krew, dając umysłowi dodatkową chwilę na milczenie.
- Schudłeś - padło wreszcie. To tylko inna forma do "zmizerniałeś", ale choć użył synonimu, dało się wyczuć pierwotny zamysł. Osłabłeś. Do niczego się nie nadajesz. Pauza, jaka nastąpiła, nie trwała długo. Z krtani yūrei wydobył się zamyślony pomruk; drżąca nuta, jak u kota zajętego interesowną pieszczotą. Bo rzeczywiście. Analiza, którą się teraz zajmował, sprawiała mu przyjemność; dało się to dostrzec w kąciku ust. Pozornie nieruchomych, ale gdyby przypatrzeć się skwapliwiej, czaił się tam uśmiech. - A może zawsze byłeś taki - wątły - zniewieściały - delikatny... - kruchy. Nic dziwnego, że uznał, że sobie nie poradzisz.
Opuszki wreszcie ześlizgnęły się ze ściany, zostawiając na niej prawie niewidoczne smugi. Sylwetka rudowłosego wyprostowała się, stopa przesunęła po zimnej podłodze o pół kroku, wpuszczając między siebie a Ye odpowiedni dystans.
Nagle elektryzujące połączenie, które wytworzyło się między nimi, drastycznie zmalało.
Nie wszystko naraz.
Bądź cierpliwy.
Powieki Shina nieco opadły, gdy przetaczał wzrokiem po niewielkiej łazience; inercyjnie dotarł do brzegu lustra, zobaczył tam nawet barwy składające się na Liana. Ale nie odważył się skupić spojrzenia na odbiciu, wyostrzyć konturów. Przypadkiem mógłby wychwycić też własną postać.
Na to nie mógł sobie pozwolić.
Nie kiedy stopniały śnieg wchłaniał się w materiał maski wiele kilometrów stąd; w otoczeniu rozbryzgów szkarłatu i chaotycznych odcisków butów. Jakby na samo wspomnienie zacisnął szczęki. Żuchwę miał zdrętwiałą od ciągłego zwierania zębów.
- Wyprowadzka dobrze ci zrobiła? - Pytanie brzmiało nieco przytłumienie, bo jednocześnie uniósł dłoń i jej wierzchem przetarł miejsce pod nosem. Zmarszczone raptownie brwi drgnęły pod tknięciem bólu. - Ładnie sobie ułożyłeś życie? - Pozornie luźny temat zahaczył o coś, co trudno zidentyfikować. Palce Waruiego osunęły się na koszulkę, chwyciły za jej tkaninę. Wydawało się, że ten krótki, lekki komentarz nie może zostać źle odebrany. A jednak brzmiał jak dobrze kryta pretensja.
Jakby równie dobrze zamiast tego mogło paść: lżej się czułeś, gdy byliśmy martwi?
Żółte tęczówki przemknęły w bok, ogniskując się na rozmówcy.
- Opatrzysz mnie do końca? Zaraz do reszty zachlapię ubranie.
Ye Lian ubóstwia ten post.