Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.
Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.
*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.
„Schudłeś”
Ciężki kamień zmaterializował się w jego trzewiach. Wpatrywał się, jak usta chłopaka układają się pod kolejne tony oproszone szczyptą kpiny. Szept muskający okryte pojedynczymi pasmami włosów ucho paliło od smagającego je gorącego oddechu. Rosnący w nim wstyd był nie do zniesienia, a gdy jego świadkiem był ktoś pokroju Shin'yi, stawał się wręcz udręką. To stwierdzenie było jak potwarz, po którym potrzebował chwili na odzyskanie rezonu, akurat tej, w której na powrót oddał mu wolność.
— To nie ja schudłem, a ty dorosłeś — zaoponował, w końcu się relaksując. — Jesteś prawie tak wysoki, jak on.
Kiedyś sądził, że był twardy, ale to jedno spotkanie, to przyparcie do muru, brak sił przeciwstawienia się osobie, której dojrzewanie oglądał od lat, uzmysłowiło mu, że to nieprawda. Sylwetka Ye Liana nie zmieniła się na przestrzeni tych kilku znaczących lat. Wciąż był tak samo szczupły, choć twarz może faktycznie nabrała bledszych tonów, a spojrzenie okrywał cień trawiącej trucizny. Shin'ya miał rację — był słaby. Od zawsze. Był słaby w dzieciństwie, był słaby w szkole średniej, był słaby w szkole wojskowej. W końcu dlatego odebrano mu możliwość kontynuowania nauki przeznaczonej dla głównej siły frontowej. Nikt nigdy nie mówił o tym głośno, ale wiedział o tym każdy: trafienie do jednostek wsparcia było równoznaczne z okrzyknięciem kogoś słabeuszem. Był słaby, dlatego okrywał się od zawsze grubym pancerzem, dystansował od siebie tych, którzy chcieli się zbliżyć, odsuwał ich, aby oni nie mogli zranić jego. Do pewnego etapu sądził, że na tym polega bycie silnym, ale się mylił. Wiedział, że się mylił. Oderwał się od ściany, wcale nie starając lokować spojrzenia w zatrzymanej przy umywalce sylwetce.
"Nic dziwnego, że uznał, że sobie nie poradzisz."
— To przypuszczenie jest równie trafne co rozpisywane przez Ichiru plany oparte na geografii i tworzone na podstawie map. Wszystkie te plany były równie dobre, jak sama mapa. A ta, jak większość innych, okazywała się zawsze nieaktualna. To nie ja jestem w niebezpieczeństwie. To nie ja kryje się w cieniu. To nie mi należy się ochrona.
To nie były uszczypliwe słowa. Właściwie, kiedy je wypowiedział, poczuł ogarniające ciepło wspomnień. Uderzył w niego zapach zatłoczonej sali lekcyjnej przesiąkniętej spoconymi, męskimi ciałami; wykładów, na których spoglądał dyskretnie na Ichiru, podczas gdy ten opierając policzek na dłoni, przymykał oczy, oddając się krótkiej niewinnej drzemce. Z ich dwójki to zawsze Ye Lian był lepszy z teorii, Ichiru pokonywał go kondycją fizyczną. Czemu Kajitani patrzał na Ye Liana przez ten pryzmat?
Pokonał dzieląca ich odległość. Wypowiadane przez Shin'ye słowa uderzały w niego jak pociski w tył głowy. Nie miał siły wydrapać zebranego wewnątrz śrutu. Przegryzł wnętrze policzka, przywdziewając marsową minę. Choć bardzo się starał, zmęczona walką, zdawała się inna niż zazwyczaj. Nadłamana. Niemożność bycia otwartym i szczerym było tak samo niszczycielskie, jak samo wypowiadane kłamstwo; tajemnice i oszustwo zręcznie burzyły wykreowaną stabilność. Podchodząc do pozostawionych przez siebie rzeczy, zauważył na nadgarstku odciśnięty ślad jego dotyku. Naciągnął rękaw ciemnego ubrania i sięgnął w kierunku umywalki. Ciche powietrze wydostające się spomiędzy warg mogło sprawiać wrażenie, iż po usłyszeniu tych wszystkich pytań, zwyczajnie parsknął, ale nie mógł — usta wciąż podkreślała stoicka linia, oczy były diamentowo spokojne.
— Pewnie zastanawiasz się, czemu mój wybór padł na centrum Fukkatsu — zaczął niespodziewanie. W końcu, gdy się ucieka, ucieka się jak wilk, prawda? Nigdy po ścieżkach, którymi się kiedyś chodziło. — Zrobiłem to, bo chciałem dać Japonii ostatnią szansę. Zagłuszyć opcję, która znajdowała się poza granicami państwa. A nic nie zagłusza tak dobrze, jak gwar wlewający się z tych ulic.
Zakręcił wodę. Palce odcisnęły z białego kompresu nadmiar płynu.
— Dowiedziałeś się, gdzie mieszkam, więc może ty mi odpowiesz: co liczyłeś zobaczyć? Sądziłeś, że dorobiłem się domku z ogródkiem na peryferiach? Bo chyba o tym myślą ludzie, którzy używają określenia „ułożyć sobie życie”. Na rozjaśnionym namalowanym olejnymi farbami obrazku widzą śliczną kobietę pielęgnującą grządki, a na trawniku biegające roześmiane dzieci, bawiące się z wielkim włochatym psem — zamilkł. Trudno było mu być szczerym przed Waruiem, pomimo iż oboje doskonale wiedzieli, że przedstawiona wizja nigdy nie będzie do niego należeć. — Uporządkowałem je — skomentował z wyraźnym ociągnięciem. — Mam prawie trzydzieści lat, więc co mogło zmienić się przez ostatnie cztery lata? Prawie nic.
Zmusił się, aby na niego spojrzeć — wystarczyło, aby dostrzec, że zamierza ściągnąć bluzę. Nie wiedząc, jak powinien zareagować, mieląc w palcach mokrą gazę, powiedział jedynie:
— Po prostu się nie ruszaj...
Słowa zawisły pomiędzy ich sylwetkami niczym wiatr niosący wspomnienia, podkreślone wewnętrznymi uczuciami: buchającym żarem, bijącym sercem, tęsknotą i drżeniem niekończącym się na ciele. Kiedy palce Ye Liana zacisnęły się na przedramieniu, Shin'ya mógł poczuć, że dotyk niósł znacznie więcej niż zaniechanie planowanej akcji. Tknięcie wraz ze wcześniej docierającym do jego uszu półszeptem, niematerialnie przesuwał się na klatkę piersiową i chwytał za mundur. Mundur Ichiru. Dokładnie jak wtedy — podczas snu, którym był świadkiem. W rzeczywistości Ye Lian stanął przed nim. Ze stanowczością, acz kryjącą się w ruchach miękkością, dotykał szyi po której toczyły się długie strużki krwi. Ścierał krople po kropli; czyścił fragmenty obitej twarzy.
— Czy ci, którzy znaleźli cię w Yamurze, mieli coś wspólnego z tym, o czym mi powiedziałeś?
Przeczuwał, że umyka mu coś ważnego i że jeśli dalej będzie słuchał Shina, będzie kręcić się w kółko i stale przeżywać te same cierpienia. A jednak coś kazało mu podążać wytoczoną przez chłopaka niepewną ścieżką. Włóczyć się drogami prowadzącymi prosto do rozgrzanego piekła.
Dotyk pomknął po policzku; zmazał ostatni karmazyn osłaniający zadrapanie i bordowy siniak. Nachylił się po świeży okład. Palec wskazujący tknął naruszoną kość, wyczuwając nierówność. Choć wciąż miał beznamiętną twarz, to jego ruchy były ostrożne, oczy ostrzegały: „będzie boleć”.
Przytknął szczupły palec do skrzydełka lewej dziurki, drugi przesunął po uszkodzonej wypukłości. Jeden ruch, krótki trzask. Chwila podkreślona nieprzyjemnym przesuwaniem struktur i delikatne pulsowanie sięgające czoła. Ye Lian z uporem przytykał grubo zgniecioną gazę do jego nozdrzy, przytrzymując twarz w nieruchomej niepewności. Czuł, jak gaza przesiąka krwią, jak barwi jego palce, jak robią się od niej mokre. Przygotowany na tę ewentualność, podmienił kompres drugą dłonią.
— Przytrzymaj opatrunek w ten sposób. Muszę umyć ręce.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Ale nie sądził, że nie będzie pamiętać o dyscyplinie z tak trywialnego powodu jak bezpośrednie spotkanie. Widział już Ye Liana wcześniej; wiele razy, w prywatnym lokum, do którego nie miał żadnego wstępu. Ale tam konfrontował się jedynie z pozbawioną przytomności skorupą zawiniętą w przepocone warstwy nakryć. Był niczym więcej jak graczem, który doświadcza dobrze skonstruowanej gry - tak czy inaczej były to doznania jedynie psychiczne.
W małej, obcej łazience odczucia się skompletowały. Zadowolenie sprawiało mu wszystko - nawet kontra mężczyzny; fakt, że rzeczywiście wydoroślał. W jednej chwili uzyskał potwierdzenie, że przestał być nieporadnym gówniarzem; małą, niemyślącą samodzielnie formą, pozbawioną mocy sprawczej.
Zachwyt zalęgł się w trzewiach, rosnąc w ich obrębie, rozpychając się na ścianki efektem tchniętej wydechem bańki. Powodował ścisk w żołądku. I skurcz tak potężny, że mimowolnie biegnący serią impulsów aż do twarzy - wymuszający na ustach kąśliwy uśmiech. Ta chęć potrafiła doprowadzić do szaleństwa, gdy z zewnątrz należało trzymać gardę. Wargi pozostały nieruchome, ale mrowiły przeklęcie setkami kujących odnóży, jakby wzdłuż spękanej tkanki przemykało robactwo o czubkach kończyn ostrych jak igły. Resztkami silnej woli palce nie dotknęły ponownie zbrudzonego krwią pasma, choć musiał je stulić w twarde pięści, aby do tego nie doszło. Jeszcze nad sobą panował; może przekroczyłby linię, zawiódł sam siebie, wybuchając śmiechem, który rozsierdzał krtań.
Był nawet bliski ulegnięcia pokusie, by wzrok utrzymywać tylko na nim; nieustannie, jak urządzenie śledzące, którego rolą jest podążenie za wyznaczonym celem. Nic nie mogło przecież umknąć ostrości umysłu; żadne przebicie czerwieni na płatku ucha, żadne niekontrolowane otarcie niespokojnych dłoni. Nie mógł pozwolić sobie na to, aby przegapić błysk w oczach barwy łuski naboju. Rozpierała go potrzeba przyciskania ofiary do ściany nie ze względu na fizyczne pobudki - ciało w żadnym razie nie chciało znajdować się tak blisko. Jednak tylko z tak ukróconego dystansu mógł wyłowić detale, które umknęłyby z oddali.
Ale nagle wszystko runęło; słowa Ye uformowały się w długą, cienką szpilę. Jej kraniec przebił balon wyczuwalny we wnętrznościach z głuchym echem porównania.
Prawie tak wysoki jak on.
Prawie mu dorównałeś. Prawie osiągnąłeś metę objętej trasy - odezwały się zniekształcone zawiedzeniem głosy. Składający się z nut jego własnych tonów Daimonion; bardziej jednak szyderczy. Nie chciał go słuchać, ale uciec od własnych myśli nie miał ani opcji, ani tym bardziej siły. Zacisnął tylko zęby, łowiąc z ciasnych ścian psychiki obleczone w jad reprymendy.
I prawie wszystko zniszczyłeś poddając się chwilowemu zadowoleniu. Głupocie, która przetrąciłaby kark genialności tworzonych, poprawianych i nadpisywanych założeń. Byłeś o krok, pojmujesz? O krok od władowania się na minę.
Cała arogancja gwałtownie uległa degradacji; w jednej chwili czuł, jakby wszystko w nim kazało działać. Palce świerzbiły, by werżnąć się w szczupłe ramiona stojącego pod ścianą blondyna. Potrząsnąć nim, wykrzykując w twarz, że to jego koniec. W drugiej był na siebie wściekły.
Nieomal schrzanił wszystko w imię czego? Paru dostrzeżonych przekrwień na nadgarstku cholernego mordercy? Zjebałby tylko dlatego, że był świadkiem, jak chłodny wzrok ucieka gdzieś w ścianę, spłoszony samą tylko obecnością? To miały być powody, dla których spartaczyłby lata ciągłego harowania, tony nieprzespanych nocy, setki tysięcy zagryzionych na wargach przekleństw?
Niedorzeczność. Wziąć się w garść to za mało, choć w pierwszej chwili i tak postanowił wziąć głębszy wdech; powietrze prześlizgnęło się przez zwarte zęby. Nie oczyściło to skłębionej gdzieś w kącie furii - słusznego niezadowolenia z samego siebie. Ale dało mu chwilę, aby rozrzedzić mgłę wypełniającą czaszkę. Przynajmniej na tyle, by wrócić do teraźniejszości.
By móc ponownie z pełną czujnością odszukać sylwetkę o szczupłych ramionach zakrytych ubraniem, które sam mu sprezentował. Ten widok, w niewielkim stopniu, pozwolił załagodzić dopiero co narodzony gniew. Sypnął garść piachu w buchnięcie pierwszych płomieni, tłumiąc je przynajmniej na tyle, aby Warui mógł być pewien, że odzywając się, nie zdradzi złości. Skupił się na tym, by zagłuszyć nachalny trajkot, wytłumić dźwięk powtarzających się schematów bycia gorszym nawet w oczach czegoś tak podrzędnego jak śmieć, który przed nim stał.
Żałował ulotności chwili, w której palce Ye machinalnie zaczepiły się o materiał rękawa, naciągając go na rozkwitające krwiaki. Słaby. Słaby. SŁABY. Zbyt dobrze się to oglądało.
Gdyby Shin miał pod ręką aparat, każdą z milisekund uwieczniłby na kadrach. Ta seria zdjęć byłaby jedną z jego ulubionych - nie wątpił w to. Co za ironia, że Lian zakrywał ślady stworzone przez kogoś, kto jednocześnie sprezentował mu kawałek szmaty, jakim je zasłaniał. Ciężko było wrócić po tym do porządku dziennego.
"Zrobiłem to, bo chciałem dać Japonii ostatnią szansę."
- Naprawdę? - podchwycił z zaintrygowaniem natychmiast, ruszając się z miejsca.
Ani teraz, ani nigdy wcześniej nie reprezentował swoim zachowaniem ideału wychowania. Potrafił zaskoczyć rodzinę ułożeniem i manierami - jak wtedy, gdy pierwszy raz zajechali do Sawy, odwiedzić babkę Sue - ale poza paroma wyjątkami próżno oczekiwano od niego łagodnej uprzejmości. Nie wątpił więc, że i tym razem wypadł nienaturalnie; ułożył pytanie w dźwięki urzekającej dobrotliwości, nagle stając się żywo zaciekawionym historią Ye Liana. I to do niego nie pasowało.
Oczy zdradzały zresztą wszystko; może bardziej naiwni zrzuciliby wrażenie na ich barwę, ale trudno oczekiwać, że ktoś, kto właściwie bezpośrednio uczestniczył w czyimś procesie dojrzewania, nie zrozumie wrogości spojrzenia. Pretensjonalnego wzroku o żarliwym wytknięciu: dlaczego nam więc nie dałeś żadnej szansy?
Pozwolił jednak, aby monolog płynął dalej. Nie zakłócał płynności wypowiedzi; nic ponadto, co zrobił dotychczas. Rozmowa z Ye to tylko pretekst. Musiał wypełnić jakoś czas, dać sobie żyzny grunt pod dalsze opcje.
Już mu się wszystko klarowało.
Nie wydając zbędnych dźwięków i nie wykonując niepotrzebnych ruchów znów pojawił się bliżej blondyna. Zakrwawiona dłoń oparła się o umywalkę chwilę po tym, jak padło, aby się nie ruszał.
Ten specyficzny...
Powieki yūrei przymrużyły się, jakby przez barierę próbowały przebić się pięści jakiegoś posłańca. Ignorował je skwapliwie, ogniskując spojrzenie na obliczu rozmówcy.
Zatem co liczył zobaczyć?
- Może coś sentymentalnego - podsunął, milknąc tylko na chwilę, gdy zimna gaza musnęła szyję po raz pierwszy. Musiał od razu przyzwyczaić się do tego uczucia; chłodnej, miarowej, delikatnej pomocy, a w efekcie zakomenderować ciału, by pozostało nieruchome i nie odsunęło się od znienawidzonego dotyku. Na usta wstąpił nikły uśmiech, gdy przesiąknięty wodą materiał cierpliwie tarł skrzep z kącika warg; warg, które w następnej chwili poruszyły się w stwierdzeniu zbyt wymownym.
- Na przykład zdjęcie. Ale raczej nie spodziewałem się na nim pięknej kobiety, dziecka i włochatego psa. - Mógłby to dalej pociągnąć, ale łapało się go przeświadczenie, że już przekracza jakąś linię; że zaraz może dojść do fazy, z której nie ma odwrotu. Pokazałby, że zbyt dużo wie. Mógł rzucać co jakiś czas aluzyjne teksty, których wydźwięk dawał wrażenie déjà vu. Ale należało uważać, by nie przesadzić. Dlatego od razu złapał się kolejnego tematu. Wolna dłoń wsunęła się za kosmyk rudych włosów, aby odsunąć je z twarzy; udostępnić Ye Lianowi fragment nakrapianej piegami cery. - Ich też się nie spodziewałem - podjął, w nawiązaniu do agresorów Yamiry. - Choć nie wydaje mi się, żeby to było związane bezpośrednio z Ichiru. To jakieś zmory Nanashi. Widziałeś ich ubrania?
Teraz mówił o tym jak o obleśnej konsystencji, ale obydwoje wiedzieli, że jedną nogą nigdy ze slumsów nie wyjdzie. Kpić z mieszkańców zbiedniałej dzielnicy to arogancja, ale kpić z niej, gdy dawniej samemu było się częścią tej wspólnoty - to zdrada.
Tragiczna reakcja obronna zmęczonej psychiki. Gdy człowiek wreszcie poczuje siłę, prędko zapomina momenty największej słabości. Blednie odczuwalny wtedy strach, przytłaczające emocje są umniejszane. Wspomnienia zdają się tak odległe, że tracą wymiar - są jak budowla, której wieże wystrzeliły w niebo aż po chmury, co przecież nie ma żadnego znaczenia, jeżeli odejdzie się na odpowiednią odległość. Znikając z horyzontu nic nie posiada odpowiedniej wielkości. Kurczy się z potęgi architektury do majaczących w dali zarysów równych dziecięcym klockom.
Za długo był dziś bezwstydnie pewny siebie, jakby wypadło mu z głowy, że nie jest nieśmiertelny.
Całe ściany łazienki pokrywały kwadraty białych kafelków. I nagle odbiło się od nich soczyste KURWA! - zaraz po tym jak dech zamarł w piersi, jakby odłączono od ciała zasilanie.
Na pół sekundy naprawdę go zamroczyło. Obrócił się i dostrzegł wieżę tuż przed sobą, jakby wcale się nie oddalił albo jakby jakimś niemożliwym sposobem podążyła za nim, gdy znajdował się do niej się plecami. Piorun bólu błyskawicą przebił sylwetkę, dostał się aż do kończyn, wymuszając bezwarunkowe odruchy. Dłoń sięgnęła do źródła pulsowanie - twarzy. Palce oparły się mocno na ręce trzymającej gazę, opuszki raz jeszcze przylgnęły płasko do skóry Ye Liana. Jednocześnie głowa opadła w przód, gdy z nosa buchnęła krew.
- Ostrzegaj! - warknął, uchylając zaciśnięte przez ten czas powieki. - Wymowniej! Jezu...
Gorąca wilgoć znów zalała mu nos; wypełniła go po brzegi, dotarła wrzątkiem do mózgu. Skrzywił się, nieporadnie przytrzymując opatrunek, gdy Ye wypowiedział rozkaz.
Trzask przeskakujących chrząstek dalej dudnił echem w przytkanych uszach; od skroni wibrowało natarczywym, szybko słabnącym bólem. Ten ból się stępił, ale pozostał bardziej miarowy. Ciągły. Jak swędzenie pod gipsem; coś nie tak potężnego, by nie móc wytrzymać, ale wystarczająco, żeby skupienie zostało złamane.
"Muszę umyć ręce".
- Nie krępuj się - oburzony oderwał palce od umywalki; zaschłe linie czerwieni, pełno zastygłego brudu Yamury. To wciąż go brukało. Powoli obrócił się bardziej przodem do lustra, ale brodę miał pochyloną, wzrok skierowany w porcelanową biel zlewu. Trzymając jedną z dłoni przy nosie, drugą wsunął nad dłonie Ye Liana, w ostry strumień przeźroczystej cieczy puszczonej z kranu. Woda nad rozbitymi knykciami była krystaliczna, ale w kontakcie z ranami barwiła się na rozrzedzony róż - ściekała na skórę Ye Liana wartkim wodospadem.
Obraz jak z ironicznej klasyki kinematografii. Kadr na umywalkę. Przekaz dla widzów.
Czyje ręce koniec końców splamione były krwią?
- Cholera... - wyrwało mu się, gdy pierwsze z kropel przebiły watę gazy, wpadając w wodny wir odpływu. Pochylił się bardziej, by nie zbrudzić posadzki, przypadkiem przy tym napierając barkiem na ramię stojącego obok mężczyzny. Dotyk był subtelny, prawie niewyczuwalny - ale wyjątkowo ciepły. Temperatura przebijała się przez napięte mięśnie i lichą warstwę ciemnego rękawa koszulki.
Znów znaleźli się blisko. Każdy ruch oznaczał lekkie otarcie; kość biodrowa Ye Liana wbijająca się w bok stojącego nieco za nim Shina, skóra przedramienia stykająca z cudzym przedramieniem, gdy chłopak zmienił ręce trzymające niepotrzebny już okład.
- Zaczyna kręcić mi się w głowie. - Nawet jego zaskoczyła leniwość, z jaką to zakomunikował. Jakby nic się nie działo; wcale nie oberwał w zaułku w centrum miasta. Nie rozkwaszono mu nosa. Nie stracił zbyt dużej ilości czegoś, o co nie mógłby prosić w szpitalu.
Bo w dokumentacji nie żył od czterech lat.
A martwym niepotrzebna pomoc.
- Jest tu jakiś lód? - mamrot wydobył się spomiędzy ścisku kłów; ugięty w ukłonie kark zaczynał mu cierpnąć. Choć przed kim niby pochylał się w służalczej postawie?
Przed lustrem, w którym dostrzegłby oczy żałosnego stworzenia walczącego o najpróżniejszą szansę dalszego istnienia?
Muszę umyć ręce.
Jego były znów szkarłatne. Upuścił gazę, przesuwając wierzchem dłoni pod nosem, zbierając z niej nadmiar juchy spływającej do ust. Zaraz przestanie ciec, ale można to przyspieszyć. Apartamenty tego pokroju zwykle miały te cholerne, taktycznie ulokowane lodóweczki z masą butelek z mineralną wodą, z degustacyjnym winem albo piwem. Tam zawsze upychano foliowe opakowania z kostkami lodu; chłód rzucony na jego kark byłby zbawieniem. Przyspieszyłby proces, spowolnił ruch w żyłach. Dał ulgę.
Warui poruszył się niespokojnie, nie chcąc zbyt wysoko zadzierać brody. Ale robiło się niewygodnie.
I to przemoczone ubranie klejące się do piersi i brzucha.
Nie pójdzie położyć się tak na łóżko.
Nie chodziło nawet o wstyd przed personelem, który sam dopowiadałby sobie historię dzisiejszej nocy na widok umazanej smugami pościeli; ale ciężko mówić o wygodzie, gdy byle ruch wytacza nadmiar płynu z ciuchów, w których aktualnie się jest.
Po prostu się nie ruszaj... - dwa nakładające się na siebie szepty.
Ten z dzisiaj, w pełni materialny.
I ten ze snu, gdy bliskość przedarła się przez bariery okryć, przebiła przestrzeń, wszystkie wymiary żywych i umarłych, docierając jak pocisk wymierzony w nieruchomą postać ducha. To było najgorsze. Dźwięk odkrywający to, co chciał zakopać zaraz po wyjściu z mieszkania mężczyzny w tę mroźną, październikową noc. O czym chciał, musiał i żądał zapomnieć. Nikt nigdy wcześniej nie garnął się do niego w równie dziecinnie niewinny sposób; pełen nadziei, ulgi, absolutnego uwielbienia i oddania. Wszystkich cech, które nie pasowały do obrazu beznamiętności i wyrafinowania Ye Liana. Stanowiły kontrast, kawałek brzydko dopasowanych kolorów do harmonijnie stworzonego na płótnie dzieła.
Próbował to zetrzeć. Albo ukryć pod warstwami nowych farb, ale który to już raz, gdy niespodziewanie przypominał sobie ambiwalencję z tamtego zdarzenia? To nawet nie były uczucia kierowanego bezpośrednio do niego. Był aktorem, który zbyt mocno wczuł się w rolę - przejął wrażenia odgrywanej postaci. Czemu wrażenie, że już to gdzieś słyszał, dotarło do niego dopiero teraz, gdy nasada nosa dudniła zamroczonym bólem, a on powinien myśleć wyłącznie o tym, by najszybciej dostać się pod ciepłą pierzynę?
Bokiem ręki naparł od dołu na uchwyt kranu; cieknąca woda nagle nabrała większego ciśnienia. Szum stał się głośniejszy. Shin nabrał trochę chłodu w dłonie, ochlapał twarz. Zimno wyostrzało percepcję.
Weź się w garść.
Odetchnął ciężko, palcami czyszcząc brzeg zlewu. Byle się czymś zająć.
Zaraz do reszty zachlapię ubranie.
Po prostu się nie ruszaj...
Brwi same się zmarszczyły.
Nie ruszać się?
Tkanina była sztywna tam, gdzie krew wyschła i niebywale irytująca w punktach, w których na nowo wchłonęła posokę. Zdawało się, że czerń koszulki nie może być ciemniejsza - a jednak była tam gdzie wilgoć. Na torsie, brzuchu, w załamaniach fałd.
Po prostu...
Znów odetchnął, nie chcąc słuchać powtórzeń. Nie chcąc podlegać prośbom i nakazom blondyna, nawet jeżeli prawdziwy Ye milczał; bo gdyby nie on, nie byłoby całego incydentu. Ponosił winę za wszystko.
Za fakt, że na plecach widniały świeże siniaki tam, gdzie twarde podeszwy butów wbijały się kopnięciami w napiętą powierzchnię, w łuk kręgów szkieletu, w nabrzmiewające od krwiaków punkty. Shinowi niełatwo było zadać cios, który zostawi ślad - w porównaniu do śniadej karnacji Liana, jego była ciemniejsza, zdominowana promieniami słońca, grzejącego dziesiątkami godzin spędzonych na budowie. Ale były tam otarcia i paskudna sieć pęknięć blisko karku - gdzie oberwał łomem.
Wszystkie te nowe zadrapania, uszkodzenia naczyń krwionośnych, parę skaz i stłuczeń ukazało się niespodziewanie, gdy nagle sięgnął za siebie, złapał za t-shirt przy szyi, przeciągnął go ruchem znanym ciału jako coś mechanicznego. Ubranie rzucił na brzeg umywalki, częściowo w wodę; może z zamiarem sprania najgorszych plam, ale jeżeli taki był wstępny zamysł, szybko zastąpił go inny.
Zbyt się pospieszył podczas zdejmowania koszulki; gdy grudy zrolowanej tkaniny przesuwały się, mierzwiąc rude pasma, ocierały się o skronie - wtedy, przypadkiem, zahaczyły o nos. Ból znów wykrzywił mu usta, ręka, zamiast zabrać się za czyszczenie materiału, przywarła nad ustami. Chciał bluzgnąć raz jeszcze, bo to dawało chorą ulgę.
Ale metaliczny posmak zwarł wargi.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Zdrętwiała mu skóra, a po plecach przebiegł mroźny dreszcz. Życie bezustannie powtarzało tę samą scenerię, stawiało go w nieprześwietlającym oku prawdy: dlatego kropla jasnego spojrzenia była obrazem bezdennego morza. Miniony czas zamienił się w długi ostry szpikulec i przebił mu serce, sparaliżował, gdy w chwili tuż przed siarczystym przekleństwem spojrzał w młodą twarz — całkowicie nagi, odkryty ze wszelkich pozorów. Bez wierzchniej surowej powłoki przyklejonej do policzków.
Coś sentymentalnego.
Na przykład zdjęcie.
Patrzał na niego jak na obraz, który swoją brutalnością nie pasował do wykwintnej kolekcji pejzaży. Pojawiło się napięcie; usadowiło się gdzieś za mostkiem i stamtąd telepało całym ciałem. Delikatnie kuło, zabierało ślinę z gardła, zmiękczyło nogi. Nie wiedział, nawet kiedy i jak udało mu się wyplątać z tego uścisku. Stał przed umywalką. W bladym, opanowanym milczeniu próbował umyć dłonie; drżały. Wiedział o zdjęciu, mózg bezustannie katował go tą informacją, zmuszając do całkowitej uległości. Wie o nim. Zdjęcie. Bez kobiety, dzieci i kudłatego psa. Tylko on i Ichiru. To o nim mówił. Wiedział o zdjęciu trzymanym w portfelu. Wiedział o fotografii wysłanej w wiadomości. Poczuł się jak dziecko przyłapane na rzeczy niesamowicie wstydliwej, zakazanej, na takiej, za którą zaraz przywita go gromki śmiech.
Chłodny nurt wody nie był orzeźwieniem. Zamiast przynosić ukojenie, zamiast zmazywać z niego brud niepoprawnych wewnętrznych pragnień, za które tak bardzo się nienawidził, na swoich dłoniach dostrzegał jedynie nieczystości. Krew. Przemykała pomiędzy wolno rozsuwającymi się palcami, łaskotała brzeg skóry, wchodziła pod paznokcie. Sięgała ukrytych siniaków. Moczyła rękawy cienkiego golfa. Była na całym jego ciele.
Najpierw poczuł drobne trącenie w ramie, ale uparcie udawał, że Warui wcale na niego nie naparł — był jak ten człowiek, któremu podstawiono nogę, a po potknięciu się nie miał śmiałości nawet się odezwać. Później pojawiły się słowa:
— Kręci mi się w głowie.
Spoglądnął sucho na rudowłosego spod opadających jasnych pasem grzywki, nie angażując głowy w żaden ruch; poruszały się same źrenice. Skamieniały w jego towarzystwie Ye Lian, nie śmiał poruszyć nawet najmniejszym palcem, choć ten zdawał się już skostnieć od spływającego na niego chłodu. Do umywalki szybko wpadł przemoczony kompres, barwiąc wszystko na ponure szkarłatne tony; krople sięgnęły śnieżnobiałych blatów, niższych partii lustra i podłogi. Przyglądał się temu i wyraźnie się wahał. Czysta woda, którą Warui namoczył twarz, pociągnęła świeże krople w dół podbródka, zalały usta. Widok był paskudny — zwłaszcza gdy uświadomił sobie, że był wynikiem jego postępowania. Shin'ya pozostawiał wokół siebie masę brudu. Przypominał walczące o wolność zwierzę. Nie dało się na to patrzeć.
— Shin'ya — Ręka uniosła się na marne centymetry, zderzając się z niewidzianą ścianą; blokadą. Powstrzymał się. Nie dokończył myśli. Zatrzymał go nagły ruch rudowłosego, który jak przypuszczał, tylko pogorszy sprawę. Zgadł. Wiedział, że jeśli nie przejmie inicjatywy, to nigdy się to nie skończy. Zacisnął wargi w cienką linię, by po chwili uchylić je i wypuścić zebrane w ustach powietrze. Teraz przynajmniej panował nad sobą.
Wilgotne, zimne palce tknęły rozgrzanego ubraniem nagiego ramienia, druga dłoń niemal w nieodczuwany sposób oplotła swoje palce wokół bicepsa — skóry naciągniętej na napięty mięsień. Ye Lian w swoich ruchach wydawał się niepewny, acz prowadzony osobliwą stanowczością — nie do końca wiedział, jak powinien obchodzić się z ludzkim ciałem, ale był pewny, jaki skutek chce uzyskać.
— Musisz usiąść.
Zrobił krok, starając się pociągnąć za sobą oporne ciało; starał się oderwać obdrapane dłonie od brzegu umywalki — od zgniecionej w pięściach zamoczonej koszulki. Zakręcił wodę; szum w końcu ustał. Kolejny krok. Dotyk przytknięty do barku wydawał się na moment oderwać, jednak po chwili znów przylgnął delikatnym chłodnym odczuciem, jak gdyby trącał go samą końcówką palca.
Najpierw wyprowadził chłopaka z łazienki, później przeszli przez krótki przedpokój, wychodząc ostatecznie na pogrążony intymnym blaskiem niewielki, luksusowy pokój. Ye Lian zadbał o oświetlenie. Nie chciał, aby było zbyt jasno — w półmroku łatwiej było mu zatuszować emocje, ukryć mankamenty.
Krople spadające z nosa znaczyły ścieżkę. Nacisk na bark niespodziewanie się nasilił; otrzeźwił. Ye Lian pomógł mu usiąść na brzegu czystej pościeli.
— Oddychaj przez usta. Poszukam lodu.
Gdyby Ichiru usłyszał, że coś stało się Shinowi w jego towarzystwie, kim stałby się w jego oczach? Kajitani od lat otaczał go niewyobrażalną opieką. Wspomnienia ponownie uderzyły. Znalazł się w dniu, w którym dzieciak zniknął; w którym zaoferował pomoc w poszukiwaniach. Kiedy przejeżdżał wąskimi uliczkami, czuł niepewność. W tamtym momencie przejął część obaw Ichiru i zaczął nią żyć. Dzisiaj czuł się identycznie. Był za niego odpowiedzialny. Co prawda nie wiązały ich więzy rodzinne, ale samo to, że znajdował się w pobliżu i najprawdopodobniej był jedyną osobą, która mogła mu jakkolwiek pomóc, wywierała pulsujący psychiczny nacisk.
Materac się zapadł, choć fizyczna obecność Ye Liana była wręcz niewyczuwalna. Emanowała z niego naturalna chęć dystansu. Nie zdecydował się usiąść zbyt blisko — przyjął przestrzeń, która nie miała w żaden sposób utrudniać pracy, ale nie miała tworzyć niepotrzebnych, niekomfortowych zbliżeń. Rzadko kiedy miał przyjemność przebywać w towarzystwie kogoś, kto wiedział o nim tak wiele. Nie chciał dawać mu powodów do pogłębiania myśli, jakie już pewnie wyrobił na jego temat. Nie sądził też, aby chłopak czuł się przez to swobodnie. A w końcu dzień nie dobiegł jeszcze końca.
Wyciągnął w kierunku piegowatego lica schłodzony opatrunek i uniósł spojrzenie. Ich postury oświetlało jedynie słabe światło lampki znajdującej się za ich plecami. Wzrok mężczyzny był niezwykle jasny, zdawał się niemal oprószony szronem; biło niego to samo zimno. Elegancką powłokę zdawała niszczyć jedynie rozmazana na policzku smuga krwi i nieestetyczny pieprzyk pod zaciskanymi cienkimi wargami.
— Krew powoli krzepnie.
Przytknął do nasady nosa lód.
— Obok położyłem świeżą gazę.
Gdybyś potrzebował — to już dopowiedział w myślach.
Cisza. Ta chwila oczekiwania ciągnęła się w nieskończoność. Przytrzymywał lód, czując się jak przestępca. Obrócił wzrok, nie bez powodu omijając odsłonięta klatkę piersiową. Skupił się na ciemnym kącie pokoju. Nie znajdowało się w nim nic ciekawego. Niespodziewanie pomyślał o tym, że zawsze podejrzewał, że ma czas. Mnóstwo czasu. Nieskończenie wiele czasu na słowa, które nigdy nie wypełzły z jego warg. Ale nagle okazało się, że jest już za późno. Na wszystko. Na skrywaną prawdę. Na wybaczenie również. A czasu zostało jedynie tyle, by wypuścić ze słabnącej ręki jasny kwitnący słonecznik. Życie, na które byli teraz skazani, zgotował im nie kto inny jak on sam. Ciężko było funkcjonować z tą prawdą. Jeszcze kilka lat temu Ye Lian był pewny, że nigdy nie spojrzy w ich twarze, nie poczuje ich obecności. To była druga szansa.
— Przepraszam — uciął. Nadgryzł niespostrzeżenie dolną wargę; włosy osłaniały policzki. Cisza piętnowała, kurczyła ściany. Zacisnął palce na utrzymywanym chłodnym kompresie, dodając po chwili (zdawało się, że specjalnie, aby zmienić sens pierwotnego przekazu): — Nie jestem profesjonalistą. Choć wydaje się, że nie miało to dla ciebie większego znaczenia, kiedy do wyboru miałeś wyspecjalizowaną kardę lekarzy na ostrym dyżurze.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Nie oponował zatem, gdy poczuł dotyk pod ramieniem. Zimno wślizgnęło się na niego chłodem zimowych podmuchów wiatru; potrzebował tego, nawet jeżeli otrzeźwienie miało nadejść ze strony osoby, którą pogardzał, której nie był w stanie zaoferować choćby ułomnej dawki zaufania. Wmówił sobie jednak, że to chwilowe odegranie roli, bo wspierając się na Ye Lianie, pozwalając mu na poprowadzenie się do pokoju, na skierowanie ku łóżku, na asekurację podczas siadania na samym brzegu materaca - mógł podpiąć zabieg pod bazowy element własnej przecież gry. Tworzył im żyzny grunt pod nową relację - pokazując słabość, przyjmując pomoc.
Dawał, w swoim aroganckim mniemaniu, wiarygodne dowody, że stoją po jednej stronie barykady, gdy mężczyzna zajął się pulsującą raną, a on, wbrew igłom bólu przy każdym najlżejszym dotyku, cierpliwie znosił procedurę. Raz lub dwa drgnęły mu mocniej brwi, gdy okład natrafił na wrażliwszą tkankę - poza tym jednak milczał, kierując się ku jego dłoniom jak słonecznik zawsze obracający oblicze w stronę promieni.
Na długie minuty stał się jedynie personifikacją bierności albo, co bardziej do niego pasowało, łaknącym fizycznej uwagi szczenięciem, które pcha pysk pod czułą, ostrożną dłoń, prosząc o więcej. Przymilność nie pasowała jednak do ich wspólnej przeszłości - do trzaśnięć drzwiami i pomruków, do ignorowania albo beznamiętnie rzuconych przez ramię przywitań. Było więc jasne, że za intencjami dalej czaił się cień dawnych cech - że gdyby Ye Lian wykonał coś, co mu się nie spodoba, prędko straci uzyskaną tolerancję.
Ryzyko rozpychało się więc w swoim ogromie, bo chwiejność za bardzo ich symbolizowała, a jednak na horyzoncie koniec końców zamigotała meta. Zegar odliczający detonację bomby zatrzymał się; odpowiednie sznurki kabli przerwało profesjonalne opanowanie blondyna, bo tylko ono sprawiło, że wzburzenie Shina zelżało. Nie całkiem, nie był w stanie zdeptać płomienia niechęci i obrzydzenia, nie zapomniał - i nigdy nie zapomni - tego, jak niedobrze mu od wiedzy, że umożliwia dotknięcie się akurat Jemu. A jednak przetrzymał próbę; mógł wreszcie wyprostować plecy i kark, bo krew powoli krzepła.
I rzeczywiście tak było, choć nie czuł się lepiej. W skroniach rój pszczół zagłuszał jego trzeźwość; doprowadzał go niemal do szału. Najchętniej by się położył, wtulił szczękę w miękkość poduszki, na długość regeneracyjnego snu odsunął czekające go batalie. Ale Ye Lian był w niewielkiej odległości i każdy choćby szept docierał mimo osłabienia.
Przepraszam.
Stul pysk, kłamliwa szujo.
- Nie szkodzi - kordialny ton, lekkie wygięcie wcześniej zaciśniętych warg, ale tylko w pierwszej fazie uśmiechu, bo zaraz usta wróciły do wcześniejszego stanu niekompletnej neutralności, w której kącikach jawiły się niewypowiedziane myśli. Odrzucił maskę rozbawienia, gdy dotarła do niego dalsza część - że chodzi tu o zbyt gwałtowny ruch, nieprofesjonalne być może nastawienie wygiętych kości i oderwanych chrząstek. Powieki przymrużyły się odrobinę, jakby sprawdzał, czy rzeczywiście akurat to chciano powiedzieć, ale szybko opuścił wzrok na kolana. Krew przestała sączyć się gęstymi, tłustymi kroplami o konsystencji nierozcieńczonego wodą sosu. Pozostała wciąż wilgotną smugą, ale nie zbierała się na wierzchu przytkniętej do nosa dłoni nowymi dawkami. Ręka ostrożnie się odsunęła, zamierając milimetr od twarzy, gotowa na to, aby raz jeszcze zatamować uciążliwą mieszankę czerwieni, brązu i różu. Ale minęła sekunda, dwie, wreszcie pięć - i prosto już było uznać, że problem, przynajmniej chwilowo, został zażegnany.
Wiedział, że powinien zmyć z siebie resztki brudu i juchy, ale czas nie był jego towarzyszem. Poruszył się dla samego poruszenia, splatając palce i kciukiem trąc bok napiętej ręki, rozmazując tym samym plamy szkarłatu, jakby wcierał w skórę odżywczy balsam. Kręciło mu się w głowie, w której pustoszało od utraty zbyt dużej ilości płynu. Pozwolenie sobie na utratę przytomności albo na osłabienie nie wchodziło w grę. Tarcie opuszką zmieniło się w mechaniczne przeciąganie paznokciem tuż przy knykciu; mocniejsze werżnięcia orzeźwiały, każde gwałtowniejsze przeoranie podnosiło alarm, ale musiał przestać, bo nerwowe tiki zwróciłyby wkrótce uwagę Ye Liana - był zbyt czujny, zwłaszcza teraz, gdy zdawał sobie sprawę z zagrożenia.
Bo zdawał z całą pewnością. Nie wiedział wyłącznie tego, jak obszerne jest i jak potężne niesie konsekwencje, ale nie był głupi, odbierał więc aluzje, chował je jak porwane w locie zdjęcia najskrytszych sekretów, które ktoś złośliwy rzucił przez okno prosto na dziedziniec pełen ciekawskiego tłumu.
- Fakt - dodał po całej wieczności, nie wiedzieć czemu jednocześnie odtwarzając ulotne wspomnienie sprzed chwili. Zamilkł gwałtownie na irracjonalne przypomnienie, że dostrzegł byle gest kątem oka, zresztą, kompletnie przypadkiem. Ten akt wzmógł na nowo jego słabnącą uwagę, podniósł czujność, wyostrzając zmysł wzroku tylko na tyle, aby w detalach ujrzeć biel zębów zagryzających lekko dolną wargę w bezsilności, wstydzie albo, może, niepewności. Przypuszczalnie nie miał być tego świadkiem - nie bez przyczyny twarz siedzącego obok mężczyzny przysłoniły rzucające nań cień włosy. Ale najwidoczniej zbyt intensywnie przekładał swoją percepcję na Ye Liana; aż nadto obsesyjnie starał się ująć w ramy umysłu jego najmniej ważne odruchy, nawyki, głupie drgnięcie głosu, choćby losowe, skazy w płynności chodu, rysujące się pod skórą spięcia mięśni. Więc i to nie wymknęło się cienkim źrenicom, których zamglenie zniknęło dopiero po odepchnięciu idiotycznej wizji; musiał przyznać, że Ye Lian dobrze odgrywał skruszonego. Miał nieodparty urok kogoś, kto nie tyle nie chce, co wręcz nie potrafi dokonać zbrodni.
Przez to wydawał się doskonałym rywalem.
Niebezpiecznym.
Shin z ledwością oparł się pokusie, aby do tego nawiązać; skomentować w aluzyjny sposób. Kupił za to kilka sekund, wspierając czystą dłoń o brzeg materaca, przekładając ciężar ciała na ramię, przechylając, choć już niecelowo, sylwetkę w kierunku towarzysza.
- Szpital by nie wypalił - dokończył wreszcie wcześniej zatrzymany temat, wypuszczając powietrze z dokładną wymownością; niestety. - Ale jest nieźle. Wystarczająco. - Dotknął brudnymi krwią opuszkami miejsca pod nosem; sam nos z pewnością już puchł, choć nie tak drastycznie dzięki zimnym okładom zaserwowanym wcześniej. Z rana skóra na nim zrobi się fioletowa, wokół rozerwanej miazgi wytworzy się obrzęk, warstwa strupa obejmie najgłębsze fragmenty, chroniąc je nawet przed smagnięciem powietrza.
- Muszę... - zaplątał się, potykał o głoski, które nie chciały przejść przez gardło. Szczypało go w kącikach oczu; pragnął snu, nieprzerwanie i coraz silniej, ale - Muszę się doprowadzić do porządku zanim się położę. - Odchrząknął, opierając nadgarstek na kolanie, tocząc wzrokiem po oczach Ye Liana, szukając w nich ponownego kontaktu. - Ale to zaraz. Na razie po prostu - chciał momentu odpoczynku; bo nie dotrze do łazienki, nie magazynując paru garści spożytej już energii - mów mi coś. - Zajmij czymś, czymkolwiek. Tylko na kilka minut, żeby utrzymać na powietrzni świadomość, a dać szansę na odzyskanie procentu sił. - Wspomniałeś, że nie tobie należy się ochrona - uczepił się tego; język przemknął po wewnętrznej stronie zaciśniętych zębów. Wrócił do słów zasłyszanych, miał wrażenie, dawno temu - słów, o których powinien zapomnieć, bo należały do zamkniętej rozmowy, a on, zamiast pozwolić przewrócić stronę, zatrzymał ją gwałtownie z palcem typującym konkretne zdanie. - Więc komu? - nalegał. - Ichiru?
Znów wszystko krąży wokół niego, Ye?
Choć nawet nie masz odwagi, aby być z nim blisko.
Kłamstwa oddalają.
Wiesz o tym.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Odsunął chłodny kompres od piegowatej twarzy; Dłoń ześlizgnęła się po niewidzialnym żłobieniu. Wciąż uparcie wpatrywał się w ścianę, na której rozciągał się niewyraźny cień odpoczywających sylwetek. Jeden z nich zmniejszył dystans — obserwując ten ruch ze wbitym beznamiętnym spojrzeniem, odczuł wbijaną pod żebra cieniutką igłę niepokoju; naciągnięte obcisłym odzieniem ramię dyskretnie wycofało się w tył. Hotele miały w sobie jakąś anomalię, coś, co powodowało, że bezustannie czuł, jakby robił coś nieodpowiedniego, coś zakazanego. Jakby samo spędzanie czasu na skraju łóżka w towarzystwie drugiego mężczyzny, było przestępstwem. Padły kolejne słowa, ale marmurowa twarz Ye Liana nie uległa zmianie. Z perfekcyjnym opanowaniem kierowała się w mrok, oczy tkwiły nieruchomo. Nic nie odpowiedział, choć zębatki umysłu poruszały się wolno, próbując znaleźć ukryte wytłumaczenie.
— Muszę...
Tęczówka Ye Liana przesunęła się ostrożnie na twarz siedzącego obok chłopaka. Nie spodziewał się, że ich spojrzenia wyjdą sobie na przeciw.
— … mów mi coś.
(co chcesz ode mnie usłyszeć, Shin'ya?)
Zmizerniał. Przypatrywał się jego zmęczonej twarzy, skórze w okolicy oczu, na której z wolna wyróżniały się cienie; trwał w silnym samozaparciu, aby nie zbiec niżej, na ten niewielki poszarpany blizną skrawek ust, który zazwyczaj przed nim krył. W palcach Ye Liana przetoczył się zamrożony kompres. Dopiero teraz odczuł ból spowodowany chłodem, bo przez cały czas przytrzymywał i mielił go w uścisku. Odłożył opatrunek na złożoną w kostkę pościel, obok siebie, jakby miał się jeszcze przydać, a potem potarł o siebie dłonie, aby się ogrzać.
— Nigdy nie spałeś w hotelowym pokoju? — zapytał ze spokojem; tonem zakrawającym o półszept. — Dopóki go opłacasz, opłacasz zrozumienie w spojrzeniach personelu. Idealny pokój nie powinien pamiętać żadnych poprzednich obecności. Łóżko ma zapomnieć poprzednie ciało, dlatego założą nowe prześcieradło, nie zastanawiając się nawet, co stało się z poprzednim.— Zakrapiane krwią łóżko w porównaniu do tego, co czaiło się w łazience, było najmniejszym problemem. Zabawne, że próbował przekonać go do swoich słów, podczas gdy sam odczuwał niepewność przed niechybnym ostrzałem spojrzeń — podejrzewał, że gdy Warui to wyczuje, nigdy się nie położy. A na tym mu zależało. Podjął już decyzję, że spędzi noc na doprowadzaniu pomieszczenia do czystości, kiedy Shin'ya tylko zamknie oczy. — Więc jeśli niepokoisz się, że przypadkowo splamisz łóżko, pomyśl najpierw, czy jest ono warte więcej od ciebie.
Nozdrza nabrały powietrza.
— Więc komu? Ichiru?
Coś wspięło się na wysokość serca i nie było to ciepłe uczucie wspomnień. W tym szeleście porywającym tkanki pod delikatne drżenie znajdowało się coś więcej. Prześwietlenie. Wstyd, bo Warui wiedział więcej, niż powinien. Wystawiał go podstępnie na światło dzienne, bez żadnego płaszcza zdolnego chronić go przed prawdą. Tajemnice były szramami. Chronił je i troszczył się o nie w tym samym stopniu, w jakim ich nienawidził.
— Doceniam, że o mnie pomyślał, że wyciągnął mnie ponad własny komfort, ponad... — Ramiona się obniżyły. — ...Twój komfort również, ale to nie ja wychodzę przed szereg, nie ja walczę. Domyślam się, że Ichiru myśli innymi kategoriami, ponieważ od zawsze był skłonny oddać zdrowie za byle personę w opałach. — Kącik warg napiął się nieznacznie na pewne wspomnienie. — Nic się nie zmieniło. Wciąż mam umiejętności, dzięki którym utrzymuję się na powierzchni. Dlatego powinien mi zaufać. — Wzrok odbił się od złota tęczówek. Wydawało się, że chce coś dodać, ale rozmyślił się w ostatniej chwili.
To było strasznie dziwne. Nigdy nie zwierzał się nikomu ze swoich spraw, zamiarów, myśli, przywiązań. Był szczery i prawdomówny, ale nie miał otwartego serca; dusza zawsze pragnęła zamknąć się w sobie; niczego nie dopowiadać do końca. Tak jak teraz po kilkunastu zdaniach nie mógł znieść dźwięku własnego głosu i zwyczajnie zamilkł. Ciało poruszyło z zamiarem podniesienia.
— Przyniosę coś do picia.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Obserwacja stała się więc jego głównym źródłem zasobów informacyjnych, ale te informacje nie zawsze okazywały się pasujące. Niektóre przypominały elementy spoza układanki, której obraz obejrzał wcześniej dokładnie na okładce. Chcąc nie chcąc dostrzegał jak łatwo wskakują w określone miejsca; jak mimo wszystko tworzą obszerniejsze niż na kadrze opakowania ujęcie, bo rzeczywiście są jego częścią. Po prostu, do licha, bezczelnie uciętą w detalach na pudełku.
Musiał więc stale pamiętać, że jego niechęć sama w sobie nie kreowała obiektu, wobec którego ten gniew kierował. W chwilach wzburzenia, gdy rejestrował coś, czego nie chciał, bo mogłoby zmiękczyć kanciastość, wygładzić wcześniej nieoszlifowane brzegi, odtwarzał sytuację z przeszłości - jak pewnej zimowej nocy kobiecy szept kazał mu wyjść z mieszkania; natychmiast. Bo to koniec. Grzech. A ona nie chciała grzeszyć, więc wyprosiła go, wspominając coś o Niebu.
Nie wierzył w Niebo.
To też jej powiedział, nonszalancki, młodzieńczy, rozbawiony, niemal szyderczy - ale gdy tylko skrzywił usta, pokręciła głową i warknęła, by się wynosił.
Bo to, że nie wierzył w Niebo, niespecjalnie przeszkadzało Niebu istnieć.
Choć temat dotyczył wiary - czegoś, z czego w tamtej chwili kpił, czemu ubliżał, co terroryzował na swój własny, gówniarski sposób - zasłyszane słowa zostały z nim do dziś, klejąc się do umysłu na trwałe. Rozciągnął ich znaczenie, by móc przełożyć na inne rejony życia. Tym samym, bez względu na zachcianki, wykrzywienia, na zaprzeczenia, wyszkolił w sobie umiejętność przyswajania nawet takich wiadomości, których nie chciał w układance.
Bo ignorowanie ich nie sprawiało, że znikną całkowicie. Byłoby prościej, bo czasami starczała jedna ujrzana z oddali sytuacja, aby wahliwość myśli zablokowała naturalny nurt pielęgnowanej tak długo nienawiści. Nagle przemykały mu przez palce wszystkie argumenty, które wcześniej - twarde, ciężkie, ostre jak ociosane skały - trzymał w garściach, gotów nimi cisnąć w ataku. W wyniku losowych obserwacji traciły poprzednią formę, upłynniały się, nie dawały pochwycić, nie były już bronią - jedynie wilgocią i chłodem. Samym dnem lodowatej studni, w której bezpowrotnie pogubił motywy.
Przy zwątpieniu potrzebował czasu, aby poukładać sobie wszystko w głowie.
Raz jeszcze przetworzyć dane, wyciągnąć wnioski.
Przyglądał się więc Ye Lianowi w milczeniu, ale choć spokój bijący od mężczyzny potrafił udzielić się i jemu, miał w zanadrzu jeszcze kilka sekretnych kart, mogących pomóc w wyostrzeniu poprzedniej wizji.
Nie mógł zapominać, że krew na pościeli była wciąż niczym wobec tego, ile przelał jej we wnętrzu wozu wrześniowego popołudnia.
Odetchnął powoli; niemal ostrożnie. Bez odgłosu powietrze przetoczyło się przez gardło, przedarło przez zęby.
Półszept jakim posługiwał się Ye Lian wdzierał się w jego umysł jak cienkie ostrze; sprawiał, że cierpł mu kark, że jakiś mięsień pod okiem drgał w impulsie - czego? Irytacji?
Bo najchętniej rzeczywiście by uległ, wtulił rozkwaszony nos w poduszkę, kreśląc na bieli krwawe plamy własnego, życiowego tuszu, pisząc dla porannych sprzątaczek historię makabrycznie niezrozumiałą.
- Nie położysz się obok, jeżeli będę w takim stanie - stwierdził jednak, krzywiąc wargi, wiedząc przy tym, że niezaprzeczalnie trafił w sedno. Bo obserwując go mógł dołożyć do obrazka sterylne pokoje i półki bez grama kurzu. Nawet kociej sierści próżno szukało się po podłodze zadbanego mieszkania, jakby zwierzę przechadzające się leniwie po panelach było w gruncie rzeczy sztuczne; dlatego nieliniejące. - Poza tym... - Wyciągnął się w plecach; postarał usiąść prościej. Może po to, aby mieć szansę go pochwycić, gdy wstał nieoczekiwanie, wyrywny jak nigdy.
Dotyk zamknął się na chłodzie nadgarstka; na siniakach, kładąc się na nich w identycznych miejscach, jakby w dopasowaniu, w sprawdzeniu, czy rzeczywiście to jego palce były stworzycielami ciemniejących znaków. Złapał tym razem niemocno, ale stanowczo; aby po prostu zatrzymać przy sobie, nie pozwolić oddalić się mężczyźnie.
- Nie ja mam problem z opinią tłumu.
Nie powstrzymał parsknięcia; chamskiego drgnienia ramion, wykrzywienia warg, krtani, przez którą przecisnął się zduszony, chropowato-śliski odgłos. Opuszki ześlizgnęły się z przegubu - szybko, jakby stracił czucie w nadgarstku i nie był dalej w stanie walczyć o jego obecność.
Może w swojej nieskończonej arogancji uznał, że nie musi.
Podniósł się zaraz, ale z wyraźnym trudem - bardziej dźwignął właściwie. Nie chciał jednak mówić do Ye Liana, kuląc się na skraju łóżka jak zlękniony kundel. Musiał nad nim górować, musiał spojrzeć prosto w oczy, czując przewagę choćby paru centymetrów - musiał, gdy wreszcie zdobywał się na to, co skrywał zwykle za milczącym zniechęceniem.
- Zastanawiało mnie to za każdym razem, gdy mijałem was w domu. On, z tym swoim debilnym uśmieszkiem przyklejonym do gęby jak trwała maska i zaraz obok ty, uciekający wzrokiem przy byle powodzie, jakby zerknięcie na niego cię parzyło do mięsnej, kurwa, miazgi. Wpierw sądziłem, że może sobie coś dopowiadam. Że to jakiś dziwny... - miął w ustach wyraz - dziwny rodzaj relacji, której nigdy nie poznałem, więc nie mogłem jej zrozumieć i zaakceptować. Ale twoje intencje, dla mnie, dla ciotki, dla ludzi wokół, były oczywiste. Jego nie. Przy tym on niczego nie rozumiał, ślepy - jak sądziłem - z naiwności. A wkrótce poznał Sue. Miał zostać cudownym ojcem. Wspaniałym wojskowym. Idealnym mężem. Perfekcyjnym człowiekiem. I wtedy między wami wszystko zaczęło się jebać. Stopniowo - zrobił krok; ledwie przesuwając stopę po desce - ale nieprzerwanie - patrzył - Przynajmniej dzięki temu jego obraz wreszcie nabrał konkretów. Stał się tym, czego i tak się od niego wymagało, więc usatysfakcjonowany tłum ucichł. Powiedzmy, że Ichiru wpasował się w ramy, nawet jeżeli upraszczały i deformowały jego rzeczywisty kształt. To musiało być niewygodne - o czym zdałem sobie sprawę dopiero teraz. Zmuszony, by przebywać w jego towarzystwie, słuchać wywarkiwanych pod nosem monologów... co innego miałem do roboty, Ye? Chłonąłem go i analizowałem, z dnia na dzień dochodząc do wniosków, które wcześniej nie miały żadnej gleby, aby w ogóle puścić korzenie. Czym niby miałem użyźnić swoje idiotyczne teorie? Ichiru był tak kretyńsko lojalny wojsku, tak niesamowicie zaangażowany w protekcję Sue. Był przyjacielem, którego można sobie tylko wymarzyć.
Zamilkł - na moment.
Skurczony hotelowy pokój dał ograniczenia dla zmysłów; bodźce docierały wyłącznie od drugiego ciała, od tych srebrnych refleksów błyskających przy każdym ruchu. Były jak stalowe ostrze.
Nie.
Jak popiół.
Efekt ognia - pierścieni ciasno otaczających jego własne źrenice.
Tym razem role musiały się odwrócić.
Trawiony wewnętrznym pożarem wzrok nieruchomo spoczywał więc na ostrej krawędzi popielatej barwy - nie odwrócił go, gdy nachylał się ku twarzy, zniżając głos. Powielając schemat.
Mówiąc półszeptem.
- Jak duży to musiał być ciężar?
Doceniam, że o mnie pomyślał...
- Naprawdę zawsze go doceniałeś?
... że wyciągnął mnie ponad własny komfort...
- Pomyślałeś choć raz o nim, nie o swojej parszywie lękliwej, gejowskiej dupie?
... powinien mi zaufać.
- Ile zaufania sam w niego włożyłeś, skoro nie poznał jednego z twoich największych sekretów?
Serie żartów, ciepłych uśmiechów, przyjaznych poklepywań po napiętych w nerwach barkach - jak egotyczny był charakter każdego z nich? Ile posiadali w sobie chorej niepewności, aby nie móc wystosować najprostszej broni? Szczerość raniła, ale - w porównaniu do kul - obrażenia po niej potrafiły uleczyć zmasakrowane atakiem miejsce.
Shin zdawał się nieść tę prawdę w przekazie zbyt dosadnym; możliwe, że również zbyt wrogo wypowiedzianym. Ale użyte sformułowania, nawet jeżeli mogły wywołać w rozmówcy natychmiastową defensywę, nie współgrały z powagą młodzieńczego oblicza. Z twarzą, na której migało przytłumione światło lampy; tańczyły półmroczne cienie; z twarzą, która nie miała w sobie krzty charakterystycznej dla niego szumnej waleczności.
- To tylko moje przypuszczenia. Mogę się mylić. A on, oczywiście, może działać z zupełnie innych pobudek. A jednak pozbył się mnie przy pierwszej lepszej okazji. Nie po to, abym doglądał ciotki, dla której przelewał pot na treningach, i nie ze względu na siostrę, z którą się wychował. Nawet nie po to, abym skrył się gdzieś, ratując własne gardło. Wtedy do mnie dotarło, że może to prostsze. Może wypadek w pewien sposób był mu na rękę, bo rozwiązał dużo kłopotów. Wykreślił oczekiwania. Wymagania, którym musiał sprostać, bo bał się, podobnie jak ty, co powiedzą pozostali, gdy nieodwracalnie ich zawiedzie. Z braku lepszych opcji, oceniałem go ostatnie cztery lata. I doszedłem do wniosku, że - być może - cały czas istniała inna droga; ciemna, dokładnie ta, w którą sam nie chciałeś wchodzić, lękając się ślepego zaułka. Zaułka, którego wcale tam nie wybudowano, bo może nie jesteście tak różni jak się wydawało pierwotnie. I to mnie uprzytomniło jak bardzo mnie wnerwialiście. Lgnąc do siebie i odskakując ilekroć ktoś odchrząknął, w waszej pieprzonej opinii: zbyt wymownie. Ale później wpadłem na to, że mógłbyś mi pomóc; wyświadczyłbyś przysługę, bo gdyby okazało się, że mam rację, gdyby wyszło, że obydwoje byliście jedynie za głupi, a zbyt wiele na to wskazuje, zbyt dużo irracjonalnych odruchów ze strony tego cholernego matoła... może wtedy mógłbym wrócić. Bo on nie wróciłby z pewnością. Nie mógłby dalej wciskać się w ramy, z góry przestałby do nich pasować. Nie spełniłby oczekiwań. Mrzonek, od których tchórzliwie uciekał - w stronę wojska, Sue, roli żywiciela rodziny. Ty jednak wiesz wszystko o tchórzliwej ucieczce, racja? - Aluzja przebijała się w tonie bezdusznością igieł. Czas nie grał żadnych skrzypiec w przedstawieniu; dawał się nagiąć, nadłamać. Jakby sam zegar gubił sekundy, pozwalał obrazom przeskakiwać o parę chwil naprzód - nagle, migotliwie. Dłoń Shina, szorstka i żwirowata dotknęła chłodnego czoła pisarza; wsunęła się pod blond pasma, przylegając opuszkami do skóry, przemykając nad linią w pytaniu zmarszczonych brwi. A w następnym kadrze
(kiedy dokładnie? Gdy postąpił krok, wsunął nogę między rozstawione stopy Ye Liana? Gdy pochylił się nad nim aż usta nie zawisły blisko jego ust, drażniąc wargi tkliwością oddechu?)
dłoń zakryła odcień skutego żelaza - odcięła wtyczkę wzroku, zamknęła otoczenie mężczyzny w bezgranicznej czerni.
Pozostał tylko bezosobowy szept; niski, znajomy.
I wymowne ciepło westchnienia osiągalnych nagle obietnic.
- Zdajesz sobie sprawę, kto naprawdę mógłby przed tobą teraz stać, Ye. Raz już straciłeś swoją szansę. Kolejną też planujesz przepuścić? Bo może się mylę? - Drwina obleczona w łagodność; pauza zaciągnięta tylko po to, aby pozwolić na przetrawienie nowego wyjścia, skończona jeszcze cichszym pytaniem; głoskami, w których czaił się dźwięk uśmiechu. - Co jeżeli jednak ty się mylisz?
Ye Lian ubóstwia ten post.
Trzymający go ciasno uścisk wpinał się po skórze, jak wąż, spowalniał puls, kurczył naczynia krwionośne. Kąciki warg Ye Liana drgnęły w odruchu ledwie powstrzymanego kunsztu, spojrzenie tkwiło gdzieś za szybą. Z tego punktu obserwacyjnego Warui nie widział jego twarzy. Dostrzegał tylko wyprostowaną szczupłą sylwetkę, która nie pasowała do obrazów wyidealizowanych treningów, które mogły zagościć w jego głowie. Jeśli ledwie mocniejszy ścisk zostawił na jego nadgarstku purpurowy ślad, czym był on w obliczu niezliczonych torów przeszkód raniących ciało? Przede wszystkim trudno było uwierzyć, że ktoś o tak wyrafinowanym sposobie bycia nie zrezygnował i nie podkupił ogona przy byle możliwej okazji.
— Nie ja mam problem z opinią tłumu.
Coś w jego statycznym spojrzeniu się przewaliło; jakiś cień albo iskra, bo tarcze tęczówek nabrał nowych tonów. Spoglądnął na niego — dyskretnie; ledwie odwrócił głowę o marne stopnie. Materac zaskrzypiał, a chwilę później Warui wyrósł przy nim jak toksyczny kwiat. Srebrna tęczówka z dozą ostrożności i niemego ostrzeżenia przecięła piegowatą twarz. Zabawne, że Ye Lian za każdym razem przemycał w swych oczach nóż — lekko go wysuwał, aby chwilę później schować za płaszczem, jakby ten srogi, budzący wątpliwości błysk, miał udowodnić, że gra niewarta jest starań. Z nienaganną powagą wytrzymał ciężkość, napierających nań złotych ślepi. Był zbyt oszołomiony tym, co usłyszał, aby zostać zwyczajnie spłoszony. Każde kolejne słowo przetrącało mu kręgosłup. Mimo iż żal był nie do wstrzymania, to prawda była gorsza. Shin'ya wiedział wszystko. Odkrywał każdą kartę z talii. Jedna po drugiej. Każde słowo było jak cios prosto w twarz, a nie mógł się nawet bronić, bo nie mógł udawać, że się myli. Czuł się, jakby Warui pętał go na krześle i puszczał film ze wszystkimi najokropniejszymi przewinieniami, i nie pozwalał odwracać oczu.
— Po prostu nie komentuję tego, co mówią o mnie ludzie. Nie uważam, żebym był im winien jakiekolwiek wyjaśnienia.
Chciał coś dodać, ale nagły krok go uciszył. W głowie przeniósł się na niewyobrażalnie daleką odległość, z jednego wymiaru do innego. Do takiego, w którym Ichiru znów przy nim stał, spoglądał na niego tym swoim szczerym, iskrzącym wzorkiem, który topił skamieniałe serce; które łapało za żyłki nerwów i oplatały żołądek, ściskając mocniej, ilekroć brunet wpadł na niego przypadkowo ramieniem. Widział wszystkie wspólne treningi. Widział obszerną salę pełną mat, drążków i skrzyń. Zawsze znajdował w jego towarzystwie siłę. Nawet jeśli następnego dnia nie był w stanie wstać z łóżka, kiedy wszystkie stawy w dłoniach były wybite i musiał najzwyczajniej zrezygnować z zajęć. Myślał, że pozostały mu jedynie te wspomnienia. Słodka kawa w kawiarni na rogu, powroty do domu, gdy słońce mknęło za linią horyzontu, zapach stojącej wody w jeziorze i skwierczenie ogniska, które grzało kłębiące się przy płomieniu sylwetki. Ale się mylił. Ichiru nie był wspomnieniem. Był jego zakopanym pragnieniem, którego nie potrafił zagłuszyć od lat. A kiedy Shin'ya zaczął o nim mówić, miał wrażenie, że wszystko to ożyło po stokroć. Nawet jeśli tę potworną zakazaną słodycz musiał zagryzać zębami.
— Jak duży to musiał być ciężar?
Grdyka poruszyła się, gdy twarz chłopaka zawisa nad jego obliczem. Wzrok się wyostrzył...
— Naprawdę zawsze go doceniałeś?
... przeskoczył na drugą tęczówkę...
— Pomyślałeś choć raz o nim, nie o swojej parszywie lękliwej, gejowskiej dupie?
... i coś w końcu trzasnęło, jakby wyrzucona z ust obelga nabrała fizycznej siły i grzmotnęła z impetem w zwierciadło czystych ślepi. Wargi się zwarły, przez co wyeksponowany pieprzyk uniósł się o parę minimetrów w górę. Nie spodobało mu się to. Nie spodobał mu się, że widzi go takim, jakim jest; że przebił się przez ścianę, obserwując jego walkę i zmagania, jak widzi ją widz zasiadający na przedpremierowym seansie. Nie mógł go upomnieć ani uciszyć, nie miał szesnastu lat. Nie był też jego ojcem ani bratem. Kim więc był? Czy był dla niego jedynie katem, który zniszczył mu życie?
Krok. I drugi, tym razem wycofującego się Ye Liana. Zbliżenie, które osiadło cieniem na sylwetce. Ciepły dotyk odgarniający przeszkadzające pojedyncze pasma blond kosmyków, wywołał niepowstrzymane zadarcie głowy; chciał odsunąć twarz, ale Shin'ya był szybszy. Na oczy opadła zasłona. Zimne palce Ye Liana bez zastanowienia złapały go za nadgarstek, palce oplotły się gotowe szarpnąć i zerwać niezdrowy kontakt. I może, by to zrobił, jednakże tknięcie słów, osiadających słodyczą na bladych ustach powodowały, że wcześniej zaciśnięte rozchyliły się na potrzebę, kilku wdechów.
(dźwięk poruszającego się rysika po szorstkiej kartce)
Myślisz, że brzmi... czarująco?
Nie sądzę, abym był odpowiednią osobą do udzielania ci takich ocen.
A gdybyś był kobietą, poleciałbyś na mnie po otrzymaniu takiego listu?
Krępowała go ciepła dłoń, a mimo to przymknął powieki i odetchnął, pozostawiając na oceniającym go obliczu ślad parzącego oddechu, wcale nie pasującego do codziennych zimnych manier. Kłębiący się w nim ból wyszedł naprzeciw słowom. Na myśl o Ichiru ramiona obsiadła gęsia skórka. A myślał o nim śmiało, bez zahamowania. Każda trącąca wargi tonacja Shin'yi zostawała przez niego modyfikowana, wychwytywał każdy załamany pogłos, od którego odbierało najpierw mowę, potem rozum, a na końcu oddech; wtedy dusząc się, rozumiał, że z marzeniami trzeba obchodzić się ostrożnie.
— Czemu mi o tym mówisz? — Jasna szyja osłonięta ciemnym materiałem odzienia ukazywała Shin'yi dragująca pod słowa grdykę. — Abym zawierzył w twoją teorię? Abym miał wymazać wszystkie dostrzeżone na przestrzeni lat dowody, świadczące o tym, że nikt nie miał szans jej zastąpić? Kiedy zobaczyłem cię w szpitalu — podjął niespodziewanie. Głos nabrał powagi. — Podejrzewałem, że będą z tego problemy. Patrzałeś na mnie, jakbym to ja podpiął pod niego kroplówkę i kardiomonitor, a jednak w jakimś stopniu cię to bawiło. Byłem pewny, że mu powiesz. Wiem, że czytałeś nasze wiadomości — ucichł, a język delikatnie zwilżył usta. — Każdy z nas ma głupie marzenia. Nie znaczy to jednak, że powinny zostać spełnione. A teraz się odsuń. Jesteś...
Cofnął się.
Tym razem to nie wystarczyło.
Brzeg łóżka okazał się problemem, niewiele mniejszym od utraty równowagi. Szarpnął nim w ostatniej płonnej próbie. A później... później plecy zapadły się w miękki pierz. Jasne kosmyki rozsypały się na pościeli, w powietrzu zawirował zapach drogich perfum, kryjących swą pozostałość na gładkiej skórze szyi i w delikatnym zagłębieniu za uchem. Dopóki nie otworzył oczu, nie zdawał sobie z tego sprawy — jego alabastrowe dłonie leżały przy twarzy — palce lewej dłoni odginały się do niewidzianego chwytu, prawa dłoń natomiast nie wypuszczała chłopaka z uścisku. Trzaskająca się pod żebrami niepewność podchodziła pod gardło i sięgała wyżej. Na twarz. Ciężar uniemożliwiał ruch, więc zadrżał w trawiącej go obiekcji wraz z ruchem ust, które przy próbie złapania oddechu ledwie zahaczyły o buchającą ciepłem poszarpaną, dolną wargę.
Hasegawa Jirō, Ejiri Carei and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.
Bolało go wszystko - twarz zwłaszcza, poturbowana od walki, z rozbitym nosem traktowanym jak porcelana, do której wlano ciepły płyn i modlono się, aby mimo pęknięć nie puściła wody. Poza tym jednak obite plecy, napięte nagle od przyjęcia niewygodnej, obronnej pozycji - zaokrąglone, z siniejącymi już plamami po ciosach i z wyrysowanym szlakiem kręgosłupa, widocznym nienagannie, gdy pochylony w krzywej konfiguracji, postarał się nie przygnieść ciała pod sobą. Zareagował automatycznie, pociągnięty za nadgarstek i zbyt osłabiony od przelanej w łazience krwi, aby przeciwstawić się nawet tak drobnej wadze, jaką reprezentował Ye Lian - upadając machinalnie postawił krok naprzód, zbierając kolanem fałdy pościeli, gdy zamaszyście wsunął je między nogi blondyna, dla zachowania żałośnie szczątkowej równowagi. Ramię opadło gwałtownie, łamiąc się w łokciu, który wylądował silnie tuż przy mężczyźnie, jakby w ostatniej próbie, by jednak nie przylgnąć torsem do piersi skrytej pod czarnym materiałem.
Pod golfem, który sam mu sprezentował. Co za ironia.
Wiedział przecież, że to żart, doskonale. Nie pozwolił więc, aby z ust spłynął uśmiech, sztubacki, ukazujący zęby. Sytuacja była o krok od puenty dowcipu; o jedno niewypowiedziane jeszcze słowo nadające kawałowi miarę śmieszności. A jednak gardło milczało, puste i bez dźwięku wyrazów - wyrazów w zamian kłębiących się po umyśle chaotycznym nieładem. Nie ustalił ciągłości przyczyny i skutku, bo nie potrafił skojarzyć, dlaczego wszystko pomknęło tak beznadziejnym torem. Zachwianie Ye Liana skrystalizowało się w wizji jak malutki kamyk wrzucony w szyny - tyle starczyło, by rozpędzony pociąg wybił się z żelaznych podkładów, prowadząc do katastrofy.
Czas rozciągnął sekundy do minut; wypełnił każdy pojedynczy ułamek chwili balastem oczekiwania na kulminację. Werble nieprzerwanie dudniły coraz szybciej i szybciej, do naprężenia nici niepewności - aż ta nie pękła z trzaskiem.
Krążące po odsłoniętej twarzy spojrzenie nabrało gwałtownie przytomności, gdy przypadek zetknął wargi nieznające zdań innych niż bluźnięcia i salwy rezygnacji. To ledwie muśnięcie zmroziło tkankę do żywej miazgi - unieruchomiło go wciąż milimetr od ponownej porażki, z zapartym tchem, byle nie wykonać następnego błędu. Może na tym etapie świadomość nie dopuszczała do siebie faktów. Wyparła zbędną bliskość.
A teraz się odsuń - choć prośba (komenda?) padła w przeszłości, rozmyta i osiadająca na zmyśle słuchu jak kurz po bitwie, rozkaz wypełnił czaszkę kategorycznością dopiero teraz.
Elementy układanki powpadały na swoje miejsca.
Pierwsze dotarło echo skrzypnięcia łóżka - pretensja uległego pod naporem materaca. Zaraz potem intensywne buchnięcie zapachów - posłania i perfum z najwyższej półki, jak wzniecony szurnięciem pojazdu obłok piachu.
Byłem pewny, że mu powiesz.
Wzrok nie zmieniał celu; stale wpatrywał się w migoczące rogówki mętne gęstością tafli jeziora. Szukał w nich rdzawoczerwonych plam, cętek morderstwa wobec którego władze nie wszczęły odpowiednio dokładnego dochodzenia, pozwalając sprawcy
(mężczyźnie leżącym tuż pod nim jak schwycone w sidła łowne zwierzę)
żyć pełnią wolności. Ale w głębinach płynnej rtęci odnajdował wyłącznie poblask lampki nocnej.
Strasznie przyziemna rzecz, przez którą nie potrafił się skupić.
Ociągał się jak nigdy, przeciwstawiając skamieniałym reakcjom. Drętwo oderwał rękę od pościeli, wagę ciała przekładając na wbity w materac łokieć. Naga pierś milimetrem zawisła wtedy nad tą bardziej cherlawą, zakrytą sprasowaną tkaniną bez choćby kawałka zgniecenia.
Czemu mi o tym mówisz?
Bo sprzedana historia mogła być prawdziwa. Bo przekaz, choć brutalny, posiadał silne fundamenty, stale umacniane następnymi: co jeśli?
Co jeśli ciężar, który spoczął powolnie, a jednak nieoczekiwanie, na policzku, należałby do innej, bardziej znanej, ręki? Jeśli krążący po cerze dotyk, szukający odpowiedniego oparcia, towarzyszyłby czerni wplątanej w wiecznie zmierzwione włosy i ciemności skupionych, rozweselonych oczu? Gdyby kciuk wsunął się pod brodę mniej junacko, gdyby reszta palców wplątała się w platynę włosów z naiwną, pasującą przez to do Ichiru, poczciwością? Gdyby dłoń przylgnęła wnętrzem ciaśniej do szczęki, do ciepła twarzy, z zamiarem przełamania zbudowanych na strachu barier?
Wiem, że czytałeś nasze wiadomości.
- Nie musiałem nic czytać - szept położony na nieskazitelnej twarzy, naciskiem ręki ukierunkowanych wprost na marsowe oblicze, parzył wymownością. - Jesteś prosty. Nadwrażliwy, gdy o niego chodzi. - Uchwyt, zmuszający blondyna do jednej pozycji, zelżał, zsunął się z zaczerwienionej od włożonej w to siły żuchwy, lądując na przełyku okrytym cienką warstwą golfa. - Wszyscy widzieli twoje głupie marzenia, pogódź się, że tylko ty lękliwie zamykałeś oczy. - Stwierdzeniu towarzyszyła niskość schrypniętego tonu drżeniem na myśl przywodząca warkot wilka, uwieńczona mocniejszym zwarciem palców, otaczających szczupłą szyję. Jak zadzierzgnięta na krtani lina.
- Tak ci łatwiej? - Pytanie obleczone w stop zbyt wielu sprzecznych cech - cichego ostrzeżenia, rozbawienia, intencjonalnej prowokacji. I szyderstwa zalęgłego w kącikach wykrzywionych uczniackim uśmiechem. Powinien to tu przerwać - pustym śmiechem albo ledwo zduszonym parsknięciem - w obydwu wariantach niszcząc bezpośredniość chwili, której bliskością i konspiracyjnością będzie się brzydził długie miesiące.
Lata.
A jednak nim wyprostował ramię, cofnął głowę i zsunął się znad skamieniałej sylwetki, nagłe muśnięcie przebiło barierę oddzielających ich jednostek miary. Przesunął wargami wzdłuż jego dolnej w niby następnym przypadkowym tchnięciu - i nie było to przyjemne. Pozbawione romantycznej delikatności przypominało przetarcie drucianą szorstkością po powierzchni miękkich, zwilgotniałych rosą płatków. Gotowe rozerwać ich asteniczną budowę przy jakiejkolwiek nieostrożności, zatrzymały się zaraz wraz z wydechem zniecierpliwienia - po to, by ledwie krańcem języka zbadać ciasno zamkniętą linię ust, uniemożliwiającą pogłębienie czułości.
- Nie tchórz. - Z odłamków wspomnień próbował poskładać obraz tego, co dzieje się tu i teraz, wyodrębnić skrawek płótna z powodem, dla którego ręka ciążąca na gardle zelżała, wsunęła się po krtani, by zboczyć, przekierować opuszki na spięty kark. Między palce rzeczywiście wsunęły się platynowe pasma, a kciuk - z prostym przekazem - osiadł na brodzie, napierając na nią lekko. Tylko na tyle, aby zwarte w kreskę wargi starszego mężczyzny wreszcie się rozchyliły.
- Jesteśmy podobni - przypomniał, z ustami na jego ustach, muskając je każdą sylabą w rozwydrzonej zaczepce. Ale coraz ostrożniej, przybierając rolę, której ramy wymagały bohaterstwa. Bo Ichiru we wszystko co robił ładował protekcję; protekcję, której próżno szukać u Shina, gdy w czerwonej mgiełce porywczości po raz pierwszy złączył ich w przedsmaku pocałunku. Starał się jednak obecnie. Nawet grymas złagodniał, przechodząc gradientem z bezczelnej aluzji do niepewnego sceptycyzmu. Mogę? - pytały gesty, gdy ciernistość kciuka pogładziła bok bladego policzka, w jakiejś dziwnej, niewygodnej tęsknocie. Podświadomie sięgał oszczędnością ruchów do znamiona tuż pod dolną wargą Ye Liana; w przypomnieniu, że zna i pamięta o jego indywidualności. - A później będzie prościej, gdy staniesz przed oryginałem. Nabierzesz odwagi. Zaryzykujesz. - Zapewnienie, tym razem gorliwsze, zakończył dłuższą przerwą. To ty wykonasz pierwszy krok - brzmiało jednak mimo milczenia. - Będziecie razem.
Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Zawsze planował i realizował.
Więc jak mógł popełnić taki błąd? Jak mógł tego nie przewidzieć? Jak mógł pozwolić na uszczerbek w forsowanym od lat murze? Która sekunda była kluczowa? Dlaczego reagował w ten sposób; czemu spinał się aż po czubki palców, gdy wodzony szalonym prądem, rozkojarzony bezwstydnym otarciem, znajdującym bezpieczną przystań w objęciu szczupłych ud, zwyczajnie zamierał?
„Pocałunek może zniszczyć ludzkie życie". To była prawda. W przeszłości jego uczucia mogły zniszczyć czyjeś życie, dlatego tak się wahał. Ichiru. Tylko wciągnąłby go w cały ten popaprany, wleczący się za nim od lat brud, którym się tak brzydził. Nie miał na swoja obronę absolutnie nic. W tym momencie cytat nabrał całkowicie innego wydźwięku. Miał wrażenie, że pocałunek, który obsiadł niewinnym tknięciem, zniszczył tak naprawdę jego życie. Nigdy wcześniej nie sądził, że role w tej kwestii mogą się odwrócić, ale czuł się, jakby spadał w głęboką przepaść; jakby za jego plecami nie znajdował się miękki materac, który napinał się pod wzrastającym nerwowymi odruchami ciała; który nie potrafił schować go w miękkim obiciu już bardziej. Był poddany pod ocenę rozbawionych oczu, które z tak bliskiej odległości zdawały się nabrać niezdrowego miodowego odcienia.
Wciągnął raptownie powietrze przez usta; zawtórował temu krótki syk, gdy oddech przemknął przez uparcie zaciśnięte zęby. Ramiona zabolały od bezczynności, cienkie palce wygięły się, podkreślając w padającym nań pomroku napięte ścięgna wyeksponowanego nadgarstka. Paliczki w bezowocnej próbie reakcji szarpnęły za narzutę, tworząc na tkaninie tysiące abstrakcyjnych zakrzywień, a szelest zgubił się w cichych dźwiękach mieszających się ze sobą oddechów. Cholera. Przekrzywił żałośnie głowę, a spojrzenie umknęło w bok — nienawidził siebie za tą uległość. Szorstkie trącenie nie miało jednak ku temu żadnych obiekcji, mimo prób trafiło po omacku w odpowiednie miejsce. Dmuchnęło żarem, aż zdrętwiały mu najpierw usta, później skóra na policzkach.
W momencie, gdy muśnięcie dłoni obsiadło arogancką czułością, Ye Lian patrzał na niego w zaniepokojeniu. Szare oczy pytały: „co zamierzasz zrobić?”. Strach, jaki zagościł w tych opanowanych tęczówkach, był przerażający — sam blady poblask wydawał się nie pasować do ram, które prezentował, tych, które bezustannie sprawowały pieczę nad zamkniętymi w głębi ciała emocjami. A teraz widząc te na wpół oprószone jasnością włosów, niepewne ślepia, nie dało się nie myśleć, że spogląda się na człowieka, któremu grozi niebezpieczeństwo, że z jego perspektywy, to wcale nie palce badają minimetr oblicza, a ostry zakrzywiony nóż, który przenikał poprzez rozmazany ślad brunatnej krwi, której nie zdążył dotąd zmazać. Ucisk na szyi go oprzytomnił, cały się wyprężył; uleciał z niego zduszony protest w postaci (nieznanego nawet jemu) dźwięku oporu. Dość. Jedna z nóg zgięła się w kolanie, burząc — już i tak — naruszona przez Shin'ye elegancką schludność narzuty, druga natomiast, uwięziona pomiędzy jego nogami, mogła co najwyżej naruszyć strefę prywatną, czego szybko pożałował. Jednakże naprawdę miał nadzieję, że zmusi go do nabrania dystansu.
(Nie musiałem nic czytać)
Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Każde niewinne buchniecie odczuwał tysiąc razy bardziej na poruszonej, wrażliwiej skórze. Usta znów się zacisnęły, nabierając pozornie bezwzględnych tonów.
(Wszyscy widzieli twoje głupie marzenia, pogódź się, że tylko ty lękliwie zamykałeś oczy)
Jak teraz. Na oczy opadały sypkie pasma grzywki.
(Tak ci łatwiej?)
Ye Lian wpatrywał się w niego pytającym, niepewnym wzrokiem. Ich spojrzenia się spotkały. Miał ledwie chwilę, aby pomyśleć, do czego zmierzał. Z czym było mu łatwiej? Z ukrywaną przed wszystkimi prawdą, czy może z tym, że chłopak zniżał głos, modyfikował go, badał rodzajem dotyku, którego nigdy nie poczuł, uspokajał i dawał nadzieję. Przymknął powieki, a długie rzęsy rzuciły cień na zachodząca karmazynem skórę. Poczuł, jak niewygodna pozycja zmusza go do delikatnego drgnięcia. Wtedy też uzmysłowił sobie, że przez cały ten czas wykrzywiał plecy w delikatnym łuku. Kumulujące się na szyi, uszach i policzkach ciepło było nie do wytrzymania. Marzył o Ichiru wielokrotnie, ale nigdy w ten sposób. Ilekroć to robił, czuł, że go upokarza, że pozwala swoim wyobrażeniom nadawać znajomą twarz, sprawiać, iż własny dotyk należał do niego.
Teraz — gdy tknięcie bliskie sile Ichiu, położyło swą obecność na podbitym gorącu podbródku — Shin'ya mógł wyczuć, jaką moc wkładał w zamykanie ust, jak znów porusza się pod nim niepewnie, jak narzuta została ściągnięta przez nagły odruch, wypuszczona i pozostawiona, jak palce spoczęły na jego nagim ramieniu, próbując wyznaczyć odległość. Ciepło dekoncentrowało. Wilgotne tkniecie, które znalazło miejsce w delikatnym zagłębieniu warg, sprawiło, iż kąciki warg poraził delikatny prąd.
(Nie tchórz)
To nie takie proste.
(Jesteśmy podobni)
Niestety.
Czułość wprowadziła w zamęt, wyniosła ciało na niezbadane dotąd wyżyny. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że go rani, że wbija paznokcie we wciąż w spętanym uścisku nadgarstek, że od siły rozdrapał Shin'yi skórę do czerwoności. Ciężkie ramię, które próbował w jakiś sposób powstrzymać przed bliskością, zdawał się czekać podobny finał. Rozdarcie; bo tak bardzo pragnął, aby szeptane słowa należały do niego, aby jego obecność nie była kolejnym wytworem wyobraźni. Chciał, ale nie sądził, aby był zdolny kiedykolwiek pokonać swój strach. Lęk przed bliskością. Ta od wielu lat kojarzyła mu się jedynie z zagrożeniem dla jego wolności. Zabrał rękę i okrył przedramieniem podbitą zażenowaniem twarz oraz zamknięte oczy. Nie miał w sobie tyle odwagi, aby na niego spojrzeć.
— Wystarczy.
Gdy palec powiódł po ciemnym znamieniu, coś nim wstrząsnęło. Głowa, ponownie chciała wymsknąć się, ale uścisk mu to uniemożliwiał; wrzący oddech trawił wrażliwe miejsca, które już po chwili poruszyły się w wątpliwości, dokładnie pod spadającą nań wilgoć języka:
— Nie powinieneś tego robić. Nie powinieneś chcieć nawet spróbować. Nie powinieneś robić tego z taką pewnością — bo to nie jest w porządku. — Nie potrafię — szeptał. — Byłbym cholernym egoistą, gdybym nawet spróbował.
Usta zmiękły, choć poddały się lekkiemu drgnięciu. Teraz wydawało mu się, że wszystko, co się między nami wydarzyło i nadal działo, nabrało miana niespełnionych marzeń. Spotkanie po latach, rozmowa, bliskość — wytwory jego wyobraźni, urzeczywistnione przez kogoś innego. A mimo to wypowiadając te słowa, nie patrząc mu w oczy, znacznie łatwiej było nie tyle odetchnąć w drugą twarz, co nakreślić ją wątpliwym dotykiem sylab.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Bywało przecież, że umysł płatał mu figle; poranne koszmary albo stałe osaczenie, od którego okręcał się raptownie, marszcząc nos i doszukując w niewielkich lukach między budynkami wrogich spojrzeń. Był nadwrażliwy, coraz bardziej nieostrożny i to go uświadamiało, że jak nigdy wcześniej, potrzebował wreszcie celu.
Ten obiekt okazał się o wiele drobniejszy niż zakładał; gdy przekierowywał nań celownik swoich ambicji, podejrzewał twarde, szerokie ramiona żołdaka, ale gdy palce przesunęły się ze szczęki, przemknęły wzdłuż gładkiej szyi, opadając na bark, wyczuwał - owszem - napięcie, ale napięcie otoczone miękkością, reagujące na niego z zadowalającym męskie ego chłonnym pragnieniem, jakby sylwetka Ye Liana, wbrew jego ostrzegawczym spojrzeniom, nie potrafiła oddzielić fizyczności od psychiki.
Upór był imponujący, bo gdy głowa odgięła się gwałtownym obrotem na bok, przywierając policzkiem do zmiętej narzuty, usta Shina nie natrafiły na zaciśnięte obronnie wargi; zamiast tego otarły się o kant żuchwy, od razu wyrażając niezadowolenie o oktawę za głośno wyrwanym z krtani westchnieniem; nie broń się, po prostu poddaj. Nie pozwolił sobie na zawahanie; może naprawdę doprowadził do wyłączenia umysłu, by wstręt pieczołowicie pielęgnowany latami nie dał rady powstrzymać ręki badającej sztywny bok opięty cienkim golfem, którego materiał wysunął się ze spodni wraz z celowym uniesieniem palców z powrotem pod ramię, pomiędzy paliczkami zbierając fałdy czarnego nakrycia. Uzewnętrzniony skrawek brzucha - ledwie parę centymetrów nagiej skóry - zaraz zniknął pod szorstkimi opuszkami; szukały punktu, w którym dane im będzie wemknąć się pod ubranie, tylko po to, by nadgarstek zahaczył o linię spodni, sygnalizując swoją obecność, stale dociskają mocniejszym chwytem zachłannej ręki - odnalazła oparcia na szczupłym biodrze, natychmiast wpinając w kość, zamykając się na marmurowej skórze.
Wykwitną tam nowe siniaki; kolejne dowody incydentu, zbrodni, którą obydwoje skrupulatnie przemilczą, bo nie znajdą miejsca na akceptację tego co się wydarzyło.
Wystarczy.
Gorączka trawiła spojrzenie, stale, zbyt ruchliwie, krążące po twarzy Ye Liana - teraz przykrytej przedramieniem, wąską barierą wprawiającą kąciki ust w drżenie juwenilnego rozbawienia, bo odpowiedzi ze strony mężczyzny - starszego, doświadczonego, dawniej będącego niedoścignionym autorytetem w każdej znanej światu dziedzinie - zakrawały o dziewczęcy strach, od którego coś ściskało się w trzewiach, oblewało gorącem kark, pierś i podbrzusze, napinając sylwetkę niecierpliwością. Chciał i potrzebował, by przegiąć strunę, doprowadzić do skrajności, od której nie będzie odwrotu; unieść rękę jeszcze wyżej, na jego żebra, a potem dalej, na pierś, gdzie uderzenia serca wygrywały rytmiczną szarżę.
Nie powinieneś tego robić. Nie powinieneś. Nie możesz.
Nie.
Kolano wsunęło się głębiej między ciepło ud, przylgnęło do ugiętej reakcyjnie nogi.
- Co za maruda - westchnął poddańczo, podciągając się na łokciu o tyle tylko, by sięgnąć wyżej, wsunąć żuchwę w drżącą emocją dłoń, której nadgarstek wciąż skrywał srebro spojrzenia. Kraniec języka dotknął samego centrum śródręcza Ye Liana, wilgoć wytoczyła drogę po wgłębieniach; linii życia i serca, łapiąc smak w końcu otarła się o brzeg, tuż przy małym palcu, gdzie zęby zwarły się mocniej w zwierzęcym ugryzieniu.
Odpuścił.
Ślady po obu stronach ręki - jej wewnętrznej i zewnętrznej powierzchni - pokryła barwa azorubiny; plamy rozlewały się szybko po wrażliwym kolorycie cery, zdążył raptem rozewrzeć szczęki, by mieć pewność, że nawet tak średni nacisk na następne dni nie pozwoli Ye Lianowi, by zapomnieć o sprawie. Ilekroć sięgnie w kierunku klawiatury, by wdusić następną literkę do treści nowej książki, sine znamię potowarzyszy temu widokowi.
Shin’ya usłuchał jednak ostatniej z próśb, ostatecznie przekładając ciężar ciała na prawy bark, opadając nim po boku mężczyzny prosto w zmiętą pościel. Skroń oparł o uniesioną dla wygody pięść - choć uciął to, co było między nimi, odsunął się też, przynajmniej odrobinę, pozostał dalej stosunkowo blisko, przodem do niego, wpatrzony w pobladły profil w jakimś niesprecyzowanym wyczekiwaniu - jakby na odgłos zaprzeczenia.
Było mu gorąco; zapewne od słabości po walce, jak nachalnie sobie wmawiał, ale jeżeli to był powód, nie wyjaśniał mrowienia w zabranej z talii ręce. Otarł nią o pościel, jakby wycierał jakiś brud.
Łaknienie.
- Byłeś bardzo... - szukanie odpowiedniego określenia nie przyszło mu łatwo; umilkł, nie powstrzymując aluzyjnego uśmiechu, zbyt wymownego, bezczelnego w swej nikłej odsłonie - wierny - zdecydował się - mojemu bratu.
Stwierdzenie niosło ze sobą kolejne przypomnienia - świadomość, że się zorientował, że zbyt łatwo przyszło odczytanie mowy ciała, choć to wciąż nie pełne informacje, dalej bez potwierdzenia, że rodząca się w głowie wizja ma odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Byłeś bardzo wierny mojemu bratu i dlatego zrezygnowałeś z innych.
Siedząc samemu w mieszkaniu musiało być bardzo trudno poradzić sobie z...
- Wcześniej było tak samo? - Było jakieś "wcześniej", Ye Lian? W szkole? Na uniwersytecie, nim nie poznałeś Ichiru? - Cały czas nie potrafiłeś?
Ye Lian ubóstwia ten post.