Hotel Hakuchō - Page 3
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Nie 5 Mar - 0:03
First topic message reminder :

Hotel Hakuchō


Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.

Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.

*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.

Haraedo

Ye Lian

Pon 8 Maj - 23:09
Skierował podbródek w przeżarty mrokiem sufit, pozwalając ciału na więcej swobody — między innymi na rozwarcie warg w ledwie dostrzegalną szczelinę, na wypuszczenie paru spokojnych oddechów. Łudził się, że jest w stanie  zatrzymać wiszący na nim wybrakowany ułamek godności; że ten nie ulotni się po chwili jak oderwany od tkaniny pyłek kurzu, że nie opadnie na zmierzwioną pościel, pozbawiając go na zawsze wrodzonej reprezentatywności. A mimo to pod ciemną kotarą powiek, pod ciężarem alabastrowej ręki odbiór dotyku zdawał się inny. Łaskoczące zapewnienia Shin'yi zwiększały akceptację na bliskość, która, pomimo iż uwłaczała osobistą przestrzeń, stawała się o dziwo czymś...

...do zaakceptowania?

W odruchu naruszonej tkaniny, dłoń Ye Liana wyszła naprzeciw; w synchronizacji nadgonił przesuwające się paliczki, kładąc lekki dotyk na wierzchu badającej go twardej dłoni — muśnięciem zdającym się jednocześnie wyczulonym i kontrolnym. Nie chciał, aby odczucie stało się zbyt intensywne, aby sięgnęło fragmentów, do których nie powinien mieć wstępu. Każdy nacisk wywoływał myśl, że na więcej mu nie pozwoli, że to ostatnia rzecz, na jaką się godzi; że podda się jej przez chwilę, że będzie myśleć o tej dłoni, jak o tknięciu mieszczącym się dotychczas w ciasnych ramach umysłu, w wyobrażeniach, do których powracał jedynie nocami. Jeszcze chwilę temu mówił mu o egoizmie, ale czy próbował z nim w jakikolwiek sposób walczyć? Zamiast tego pozwolił zaczepić kciuk o ciasnotę opiętych spodni, dał przyzwolenie na przesunięcie ciekawskich paliczków po materiale skórzanego paska — ledwie na krótką chwilę, bo niespodziewany ruch zainicjował zamroczenie. To wprowadziło zamieszanie. Bez zastanowienia oderwał rękę. Po charakteryzujących się chłodną kalkulacją oczach pozostawała jedynie pomroka. Spomiędzy rozsuniętych szczelin paliczków spoglądały bowiem na Shin'ye oczy przypominające co najwyżej zatopione w mętnym jeziorze kryształy. Twarz miał rozgrzaną, choć sprawiał wrażenie człowieka, który nie do końca wierzył w realność całego zdarzenia. A przecież ukłucie było prawdziwe, tak samo prawdziwe, jak przeszywający go kłopotliwy, mrowiący ból.

Materac zadrżał, a Ye Lian w porównaniu do miękkiego posłania nie poruszył się nawet o minimetr. Zacisnął nadgryzioną dłoń, rozmasowując zaczerwienioną skórę. Wyrzut spojrzenia ogniskował się na swobodnie podpartej piegowatej twarzy. To było dziwne uczucie. Wpatrywał się w to szczeniackie oblicze, patrzał a właściciela palców, pod którymi napięte tkanki drgały wiedzione impulsem; obserwował twarz tak inną od tej, którą widział w myślach. Moment, w którym czar prysnął. Prawda na tyle bezwzględna, iż przechodził go wstyd, że ktoś w jego wieku mógł dostarczyć małolatowi namiastkę, tryumfalnej dominacji.

— Byłeś bardzo...

Od zawsze był przekonany, że nieodłączną częścią godności jest powściągliwość oraz chłodne podejście do emocji, dlatego odwrócił wzrok. Ale co z tego skoro wnętrze wrzało, nie pozwalając wyblaknąć zaognionym na skórze plamom? Czuł, jak drętwieje mu kark.

— ...wierny mojemu bratu.

Przemilczał to. Wzrok pognał w ciemny sufit. Z tego punktu obserwacyjnego Warui mógł zauważyć, jak usta mielą w zamkniętych wargach kryjące się słowa, ale nie wygadał na kogoś, kto zamierzał się odzywać. Przez naprawdę długą chwilę pozwalał dominować ciszy.

— Wcześniej było tak samo? Cały czas nie potrafiłeś?

Był zmęczony. Był zmęczony bólem, który pozbawił go szansy na przyszłość, który odebrał mu lata młodości. Bo kiedy Ichiru spędzał czas z Sue, on spoglądał na wyświetlacz, upewniając się, czy nie przegapił jego wiadomości. Kiedy wyjeżdżali w samotne wycieczki, Ye Lian nie potrafi znaleźć sobie miejsca, kręcił się po mieszkaniu bez celu. Każdego dnia spotykał na swojej drodze tysiące ciał; z tych tysięcy mógłbym pragnąć co najmniej kilkuset; ale z tych setek kochał tylko jedno. To destrukcyjne oddanie zniszczyło nie tylko jego życie, ale również życie tego, któremu był tak bardzo wierny. A tego nie był w stanie w sobie znieść.

Kiedyś usłyszałem, że jestem nieprzystosowany — ton miał spokojny, nietknięty urazą i wyważony. Wierzch dłoni spoczął na czole; zawinął nieelegancko jasne kosmyki włosów.  — Że nie wykazuje się inicjatywą i nie jestem konkurencyjny. Zastanawiałem się, skąd się to we mnie wzięło. Zdaje się, że największy wpływ na rozwój osobowości ma wczesne dzieciństwo. W ciągu całego naszego życia to właśnie od dzieciństwa poprzez okres dorastania nie tylko zdobywamy wiedzę i różne umiejętności, ale poszerzamy zasoby, rozbudowujemy strategie radzenia sobie w bardziej i mniej wymagających sytuacjach. Gdybyś musiał rozciąć poduszkę i wypuścić na podwórko wszystkie pióra, a następnego dnia ponownie je zebrać, byłbyś w stanie to zrobić? Pierz dawno pognałby z wiatrem, opadłby w miejscach niewidocznych albo takich, skąd nie można byłoby go wydobyć. Kiedy tracisz część infantylności, los tego nie bagatelizuje — nie wychodzi ci naprzeciw, a pozwala zasmakować błędnego myślenia. To, co utracisz, nigdy nie odzyskujesz w pełni. Dobrym przykładem jest zaufanie.

Wolna dłoń posunęła się dotykiem po klatce piersiowej, sięgając ostatecznie ukrytego pod materiałem nieśmiertelnika. Może powiedział zbyt wiele, ale tak. To była jego choroba. Ten osobliwy rodzaj choroby nerwowej. Polegał na strachu i zagrożeniu. Przed skrajnością ratowała go jedynie wrodzona dyscyplina — wiedział, że gdy tyko spróbuje ponownie na niego spojrzeć straci ją bezpowrotnie.

Shin'ya, powiedz mi czy kiedykolwiek ci na kimś zależało? Nie mam na myśli miłostek ze szkolnych ławek, nie myślę również o zauroczeniach, które mijały po tygodniu. Czy chciałeś dbać o kogoś prawdziwie, czy byłeś w stanie zrobić dla tej osoby wszystko? Czy miałeś kiedyś kogoś takiego?

Ye Lian

Warui Shin'ya and Hasegawa Jirō szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Pią 12 Maj - 17:05
Zdawało mu się, że tematu nie da się pociągnąć, bo cisza, jaka się między nimi rozciągnęła, pasowała swoją wagą do ciężaru zimowej pościeli, od której oczy od razu się mrużą, a umysł przestaje pracować na odpowiednio prędkich biegach. Milczenie Ye Liana nietrudno było potraktować jak ucięcie rozdziału; agresywnie, nerwowo, nie doczytując tekstu, przekartkował do ostatniej ze stron, aż nie ujrzał nowej części, o świeżym starcie - i Shin w jakiejś niepojętej przez siebie łasce to zaakceptował, może faktycznie zmęczony ciągłą próbą przełamania żelaznych barier.
To był chory, intensywny dzień, spisany nie atramentem, a juchą i zapachem stopniałego z ziemią śniegu. Do teraz w skroni wirowały podrzędne groźby napastników, słyszał tuż nad uchem chrupot ugniatanego pod butami puchu i widział zbyt wymowny, cwaniacki uśmieszek recepcjonistki życzącej dobrej nocy. Zastanawiał się, co mu strzeliło do łba, aby w przypływie głupoty dotknąć ust Ye Liana, smakując ich dziwną, niepasującą do mężczyzn miękkość i łapiąc zapach urwanego raptownie oddechu, przemieszanego z aromatem ulatujących zza uszu perfum. Pasowało to do niego - flakoniki z wyższej półki, chwytane alabastrowymi, smukłymi palcami, obracane nie po to, aby sprawdzić cenę, bo cena nie grała roli (w kwestii pieniędzy najwidoczniej nie potrzebował takiej ostrożności jak w życiu, bo małe, szklane naczynia pozwalały mu stworzyć kolejny fałszywy puzzel osobowości, tuszujący prawdziwość kryjącą się pod warstwami ubrań i kosmetyków), a jedynie w celu upewnienia się, że sięgnął po odpowiedni towar, że chodzi o markę, którą wcześniej sobie wypatrzył albo która towarzyszyła mu od lat i której nie chciał zmieniać. Pasowało to do niego tak bardzo, jak nie pasowały czerwone plamy pokrywające policzki i nerwowo ściskana w kułak dłoń. Tylko na ten widok spomiędzy sinych powiek Shina wyzierała jeszcze jakaś przytomność; obserwował i pławił się w obrazie różu rozproszonego na jasnej cerze, w braku elegancji przy chaotycznie podciągniętym golfie, który wciąż wystawał wąskim trójkątem nagości znad paska do spodni. Własna krew szumiała w całej już czaszce, piersi i udach, cierpła, drażniła, powodując to niepojęte, niskolotne naprężenie, dlatego w pewnym momencie, jakby chcąc zmyć z siebie nadciągające niebezpiecznie myśli, zsunął kant szczeki z podpierającej dłoni i wtulił twarz - choć bardzo ostrożnie, by nie naruszyć rannej strefy - w zagięcie łokcia. Jeszcze nim zdążył w dosłownym znaczeniu zetrzeć z siebie wyryty wyobraźnią obraz, zamarł w pół ruchu, z lekko przymrużonymi ślepiami i ściągniętymi nad nierozumiejącym niczego wzrokiem brwiami; bo nie spodziewał się kontynuacji.
Powoli, w przypływie czegoś, co można podpiąć pod szacunek, znieruchomiał, usadawiając się wygodniej ze skronią na przegubie zgiętej w stawie ręki i to, jak układał głowę, było jedynym drgnięciem z jego strony. Przez czas trwania monologu jedynie przypatrywał się jego profilowi, a potem, gdy ta się poruszyła, trasie ręki sięgającej serca.
Wymowność gestu dawała sporo do myślenia, ale Shin nie podjął wątku; nawet gdyby chciał, umysł miał ograniczony zmęczeniem i opadającą jak kurz bitewny adrenaliną. Zawężony rejestr zdołał jedynie chwycić się pytań, zagrzebując pod nimi jak pod tonowym blokiem. Ten balast osiadł na jego klatce piersiowej i chociaż leżał bokiem, nadal towarzyszył mu ścisk przy każdym podjętym wdechu.
Shin'ya, powiedz mi czy kiedykolwiek ci na kimś zależało?
Nie miał ochoty na uzewnętrznianie się; nie po to tutaj przyszedł. Nie to też zakładał jego plan, ale o ścianki wewnętrznego jestestwa, o ten zamknięty w czaszce punkt świadomościowy, obijał się wyłącznie głos sprzed momentu - nie docierało tam echo próbującego ocucić go rozsądku. A ten głos nawiązywał do bycia nieprzystosowanym; zahaczał o temat zbyt dobrze mu znajomy, jak wspomnienie mieszkania, z którym wiąże się zbyt dużo dobrych i zbyt dużo złych kadrów z przeszłości.
- Robimy sobie teraz kącik zwierzeń? - padło, nim zdążył przegryźć kraniec języka, hamując złośliwość, na którą przecież nie miał właściwie siły. Tak jak wcześniej założył - położenie się skutkowało natychmiastowemu przypomnieniu sobie, jak wyczerpane było ciało i jak hałaśliwie domagało się ono odprężenia. Mógłby zostawić dyskusję w tym punkcie; byłoby to całkiem w jego stylu, gdyby w znudzeniu rozciągnął się w pościeli i przekręcił na drugi bok, aż nazbyt wymownie odgradzając od drugiego mężczyzny plecami.
A jednak spojrzenie utknęło w wąskich ustach, co jakiś tylko czas pozwalając źrenicom drgnąć kilka milimetrów w dół, by wychwycić na powierzchni gładkiej cery ciemniejszy ślad - małe znamię, na którym stale ogniskował uwagę.
Aż wreszcie westchnął poddańczo - już drugi raz odpuszczając w ten sam rozdrażniony sposób - przetaczając się na plecy. Mina od razu mu skwaśniała, poczuł jak wszystko napływa mu do gardła. Krew lejąca się z nosa wprawdzie zakrzepła, ale wewnętrznie dalej stanowiła powód do ciągłej irytacji - zmiana pozycji tylko przypomniała mu o dzisiejszej bijatyce; i o jutrzejszej migrenie, z jaką będzie musiał stoczyć równie niesprawiedliwy bój.
Teraz utkwił jednak wzrok w suficie - płaskim prostokącie bez żadnej skazy, różniącym się jak niebo i ziemia, gdyby zestawić go ze sklepieniem oglądanym we własnym mieszkaniu.
- Kiedyś - zaczął w identyczny sposób, sięgając pamięcią do dawnych czasów - przyszedł wściekły trzaskając za sobą wszystkimi drzwiami na jakie natrafił. Był przemoczony do suchej nitki, ale nie deszcz wytrącił go z równowagi. Raczej rzadko rozmawialiśmy, nie sądzę zresztą, by dziesięć lat starszy typ czuł potrzebę dyskutowania z kimś, kto sięgał mu na tym etapie przed ramię.
Nie musiałem jednak drążyć kwestii, może nawet w ogóle mogło mnie tam nie być i równie energicznie wylewałby żale do pustej kuchni. Stałem tam mimo wszystko, z kubkiem dopiero zalanej kawy w jednej, nadgryzionym jabłkiem w drugiej ręce i patrzyłem na niego w osłupieniu, jak przestawia krzesła przed stołem, wyrównuje je jak jakiś psychiczny pedant, choć nigdy wcześniej nie potrzebował robić tego od linijki.
Pod nosem mamrotał coś o tym, że jest kretynem i nie potrafiłem się z tym nie zgodzić. Ale też nie przytaknąłem; po prostu oparłem się o blat i słuchałem co miał do powiedzenia, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Zdarzało się, że co parę nieskładnych zdań zerkał w moim kierunku, jakby weryfikował, czy nadal ma wiernego widza spektaklu, ale nie miałem pewności, czy faktycznie mnie widział. Rozumiesz? Po prostu łaził nerwowo w tę i z powrotem i coś gadał, bardziej właściwie mamrotał pod nosem, i tylko raz na kilka akapitów zatrzymywał się, kierował na mnie nieprzytomny wzrok, odczekiwał sekundę albo dwie i wracał do monologu. Ostatecznie poszedł spać, a gdy się obudził - przespał wtedy bite dwanaście godzin - narzekał na ból głowy. Wspominał coś o nieprzespanej nocy, tragicznym powrocie autokarem i o tym, że nie przyjechał autobus, więc resztę drogi musiał przejść pieszo w tnącej ulewie. Ale wściekły był nie na to, tylko na coś, co zdarzyło się na obozie.
Zadał mi wtedy, w sensie, w kuchni, w tym dziwnym amoku, w nerwach, które do niego nie pasowały i które wykrzywiały mu twarz w rysach dezorientacji i złości, pytanie czy rozumiem w ogóle jak ważne jest, by nic nie spierdolić. Użył tego słowa, pamiętam dokładnie, bo ciotka zawsze zakazywała nam przekleństw - i mimowolnie się uśmiechnąłem, co najwidoczniej uznał za odpowiedź.
Uśmiech odpowiedzią nie był, ale pewnie nieistotne, co bym zrobił - i czy cokolwiek - i tak wszystko by sobie ustalił po swojemu. Zaczął pytaniem czy pojmuję ideę kontaktów międzyludzkich i trochę, w jakiś sposób, jego bełkot przypomina mi teraz twój.
Pomyślałem, że relacje burzą ludzi; cały ich autorytet, bo starczy, by coś poszło nie tak, a wszystkie blokady pękają i robi się harmider. Grzmiał o tym, że jeżeli błędnie go zrozumiałeś, to wszystko skończone. Znowu cedził przez zęby, że jest idiotą. Potem machnął ręką w stronę jabłka, o którym zdążyłem zapomnieć i mamrotał, że przynajmniej spróbował, ale może jeszcze nie dojrzało. I wtedy poszedł spać.
Wiesz, że rzadko używał metafor, chyba nawet nie wiedział, że coś takiego istnieje. Ja też nie zrozumiałem o co mu chodziło; po prostu stałem jeszcze jakiś czas w kuchni, z echem jego pretensji wobec żarcia, które trzymałem w garści i zastanawiałem się nad tym, o co, do licha, chodziło w tej scenie.
Później wyszło, że na obozie się posprzeczaliście. To chyba i tak za dużo powiedziane, ale przynajmniej on był święcie przekonany, że lada moment piękny obrazek może prysnąć, bo dzieliliście namiot, a ty kazałeś mu się odsunąć, co według jego pokrętnej logiki miało oznaczać, że już się nie przyjaźnicie, a on jest obrzydliwym natrętem.
Przez tydzień zaraz po zajęciach bunkrował się w pokoju i pił sam ze sobą. Plus, że nawet po alkoholu trzymały się go te same irytujące standardy, więc gdy wychylał się ze swojej jamy, prawie nie było po nim widać, że jest nieźle wstawiony. Chwiał się lekko i jedynie raz przypadkiem go złapałem. Szedł do łazienki, potknął się i wpadł na mnie. Odruchowo chwyciłem go pod ramię, by w podzięce usłyszeć, że trzeba uważać, bo niedojrzałe są cierpkie, ale przejrzałe są jeszcze gorsze, bo słodko pachną, ale po zjedzeniu czuć mdlącą kwaskowatość i chce się wymiotować.
Potem znowu był cały w skowronkach, bo najwidoczniej się pogodziliście. Od razu przestał pić, bo i tak zawsze robił to tylko po to, by dramatyczniej pogrążać się w swoim żałosnym smutku. Za mną dalej jednak chodził ten pijacki absurd i wreszcie skojarzyłem o co chodziło. Uparł się, że to wszystko działa na zasadzie podobnej do owoców albo roślin; w każdym razie dajesz glebę i patrzysz, co wyrośnie. Jeżeli zerwiesz za szybko i podarujesz komuś do posmakowania, może okazać się twarde w przegryzieniu, nie wydzielać żadnego zapachu, słowem: nic niesamowitego. Po pierwszym kęsie przechodzi ci chęć na resztę. Przegniłe owoce są z kolei pozornie dobre, ale potem je chwytasz i widzisz pleśń tam, gdzie część stykała się z miską albo wgryzasz się i natychmiast powietrze wypełnia ten paskudny, niby słodki zapach fermentacji.
Więc, słowem wstępu...

Zatrzymał się; jak zawsze, gdy zdawał sobie sprawę, że paplał przeszło kilka minut. Bezładnie, jakby sam cały czas działał na ostrym rauszu, bo słowotok wylewający się spomiędzy warg, miał swoje źródło w szumnym umyśle. Nie chciał przyznać nawet przed sobą, że za rzadko ma do kogo otworzyć gębę. Że kumuluje się w nim zbyt wiele głupich historii, spostrzeżeń albo wniosków, ale kiedy nabiera wdechu, by przekazać je światu, ten świat pozostaje pusty, a jedynymi słuchaczami okazują się bezpańskie kocury z dalekiego molo.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym zaczął bawić się wżynającą w nadgarstek bransoletką. Wolna dłoń bezmyślnie obracała uczepioną rzemyka zawieszkę z grawerem, gdy wzrok toczył się po suficie, szukając tam dalszych wyrazów do opowieści.
Kiedykolwiek ci na kimś zależało?
- Może w jakimś sensie chciałem, by tak było, ale spieszyłem się podobnie, jak on się pospieszył i zanim się orientowałem, wszystko szlag trafiał. W liceum pojawiła się dziewczyna, dla której o trzeciej w nocy potrafiłem włamać się na SOR, byle przynieść jej ulubione słodycze, podjeżdżałem po nią pod szpital, by nie musiała niepokoić nikogo innego i strasznie się denerwowałem, bo czasami nawet uważny dotyk zostawiał na jej skórze siniaki, jakbym ją tłukł do nieprzytomności. - Skrzywił się. - Wymagałem od niej, by brała wszystko, co jej oferowałem, a kiedy nie chciała, zaczynałem się irytować i to już dowód, że próbowałem wcisnąć jej coś niedojrzałego. Zaczęliśmy się kłócić, żreć właściwie, więc skończyło się jak zawsze, a ja wylądowałem - zawahał się, zaciskając zęby. Na spiętej szczęce coś drgnęło; tik nerwowy, od którego zdawał się bardziej wrogi. Gdy jednak przechylił głowę i policzek opadł na pościel, w spojrzeniu utkwionym w Ye Liana nie było złości; bardziej natarczywa potrzeba dostrzeżenia zrozumienia na pytanie: wiesz jak, kurwa, trudno być wiecznym zastępstwem? Na jedną noc, na jedno spotkanie, jedno odhaczenie, jeden telefon. "Możesz wpaść dzisiaj? Jestem akurat wolna". Więc wpadasz, bo wiesz, że z rana będzie już jej mąż, którego nienawidzi, ale z którym się nie rozstanie z powodów, których i tak nie zrozumiesz, bo ona sama ich nie pojmuje. I im też, już z przyzwyczajenia, wciskasz coś szczeniackiego, co depczą pod butem, bo nikt nie lubi łamać sobie zębów na twardej skórze z niesmacznym miąższem, ale kiedy to ma dojrzeć, skoro nie mają czasu, bo nad ranem ma cię już dawno nie być w pieprzonym mieszkaniu pieprzonego biznesmena, którego żona w równie popieprzony sposób szuka sobie nowych rozrywek, Ye Lian? - Puścił kamyk, wsuwając dłoń pod policzek, znów leniwie przekładając się bardziej na bok, by móc monitorować oblicze drugiego mężczyzny. - Ale ja przynajmniej ryzykowałem - dodał już ciszej, mrużąc szczypiące zmęczeniem ogniste ślepia. - Twoje uczucia zaraz będą przedawnione i jedyne, do czego doprowadzą, to do kolejnych chorób. Zaufanie... - Mrowienie w kąciku warg przypomniało mu o bliźnie; jej szkaradność rozciągała oblicze w stałym, cwaniackim uśmiechu, choć usta nie niosły śladu rozbawienia. - Zaufanie z każdym człowiekiem powinno być resetowane. Doświadczenie cię blokuje, rozumiem, ale to aroganckie, że mierzysz jednych ludzi miarą innych. Jesteś - nacisnął - nieprzystosowany. I nie wykazujesz się inicjatywą. Strach jest chujowy, ale bierność bardziej. Bariery, jakie sobie nałożyłeś, trzymają cię w miejscu. Jak niby chcesz komuś coś dać, jeżeli nie przerzucisz tego ponad tak wysokim murem? Czego ty w ogóle oczekujesz od świata? - Nagle, nie wiedzieć czemu, wolną ręką dotknął szramy, opuszką wskazującego rozmasowując nabrzmiałość jaśniejszych części skóry. - Gdybym jej nie miał, łatwiej byś się przełamał. Zamykając oczy głównie ona nas różniła, nie?

Warui Shin'ya

Ye Lian and Morrigan Sherwood szaleją za tym postem.

Ye Lian

Nie 14 Maj - 19:42
— Robimy sobie teraz kącik zwierzeń?

Ye Lian przekrzywił głowę, skupiając spojrzenie jasnych tęczówek na towarzyszącym mu słabnącym obliczu. Delikatny, mglisty poblask lampki zaglądał w ich twarze, opadając na skórę miękkością przypominającą półprzezroczysty całun. Nigdy nie lubił światła; lubił ciemność, bo nie tylko uwalniała od tych wszystkich wnikliwych, wpatrujących się w niego oczu, ale i od zgromadzonych w duszy cieni. Teraz niestety mrok opinał się na gładkich policzkach, podkreślał wybijające się wyrafinowane kości szczupłej twarzy, uwypuklał wgłębienia tuż pod cienkim pastelowym zarysem. Oblicze promieniowało dojrzałym, lecz poważnym urokiem, co tylko dodawało głębokości całej prezentującej się estetyce. Usta nie poruszyły się na usłyszane słowa. Nie były dla mężczyzny niczym obcym, stąd potraktował je znanym Shin'yi milczeniem. W tej całej przedstawianej mu ekspresji odnajdował te same szkolne, butne reakcje świadczące o nieustępliwym charakterze. Niewiele się zmienił, myśl trąciła spokój. Dzieciak nie mierzył już co prawda stu sześćdziesięciu centymetrów (a przerastał go o pół głowy), jego twarz (choć niewiele różniła się od ostatniego wspomnienia) może i nabrała męskości, jednak wciąż tkwił w nim ten sam szczeniacki duch, mający w sobie tyle samo naiwności co cwaniactwa.

Skierował twarz w sufit, jakby wiszący nad ich głowami prostokąt miał być obrazem pod przygotowaną prezentację; jakby to na nim klatka po klatce, miał zostać ujawniony każdy moment zapisanych wspomnień. Przez pierwsze chwile nie był pewny, kogo tyczyła się opowieść, jednak odpowiedź napłynęła niebawem — już po paru zdaniach:

„Wiesz, że rzadko kiedy używał metafor”.

Wiem, chciał odpowiedzieć, ale zamiast rozchylić usta pod cisnące się słowa, jedynie ukrył srebro wzroku pod oprawą ciemnych rzęs. Nigdy nie potrafił rozmawiać, dlatego głównie z tego powodu przez całe dzieciństwo i okres dorastania był sam. Trudności, jakie napotykał były dla niektórych zwyczajnie niepojęte. Rozmowa z ludźmi wymagała pielęgnacji — w głównej mierze podtrzymania tematu, a więc rzeczy, której od zawsze było mu brak. Teraz zdany na łaskę Shin'yi jednocześnie pragnął i nie pragnął usłyszeć puentę przedstawianej historii. W pewnym etapie to uważne słuchanie zaczęło przypominać rozdrapywanie swędzącego ukąszenia po komarze. Wiedział, że postępuje idiotycznie, że taki ślad stanie się bardziej widoczny, kiedy wbije paznokieć, lecz mimo wszystko odczuwał wewnętrzny przymus, aby kaleczyć się dalej, aby pozwalać Shin'yi mówić o tym wszystkim na głos, odsłaniać fragmenty ich prywatnej relacji, jedna po drugiej.

Co zaskakujące — na wiadomość czego w głównej mierze dotyczył smutek Ichiru — drgnął kącik cienkich ust. Ye Lian kulturalnie przytknął palce do warg, ukrywając powstały uśmiech. Osłaniał rozbawienie, jakby uśmiech, miał zburzyć wizerunek; okazać się zbyt nieidealny, bo przecież był grymasem twarzy i w tym okropnym grymasie człowiek nie był w stanie nad sobą zapanować, gdyż sam podlegał czemuś, co nie było ani wolą, ani rozumem. Paliczek tknął ścierpniętej wargi, ledwie wierząc w to, co właśnie usłyszał. Jakby to całe melancholijne zachowanie Ichiru, zamiast wywołać chandrę, wywoływało coś na wzór pokrzepiającego ciepła.
Czyżby nadziei?

Swobodnie płynące słowa pełne były szczerości i zaskoczenia. Niewiele ludzi przedstawiających swój problem, rozumiało, w którym miejscu popełniło błąd. Większość zresztą podejrzewała, że nie popełniała go wcale — Warui przeanalizował tę ścieżkę bardzo dokładnie, stąd Ye Lianowi nie było trudno się z nim nie zgodzić. Poza interpretacją wprawił w osłupienie przede wszystkim wylewający się z niego spokój, dojrzałość. Przyznanie się do błędu. Coś, co w obecnych realiach, swoją niepospolitością zbliżało do wyjątkowości złotego graal. Nie przerywał mu słowem, od wielu lat udowodnił tysiącom osób, że był cierpliwym słuchaczem, ale kiedy urwał w ten niespodziewany sposób, nie mógł powstrzymać ciekawości i zwyczajnie na niego spojrzał. Wtem ich twarze wysforowały się w swoim kierunku. Rozsypane na pościeli wypłukane z koloru kosmyki niemal zlewały się z bielą pościeli, tak bladą i niepasującą do wrzących, nieułożonych pasem leżących centymetry dalej. Ye Lian wpatrywał się w czarne źrenice chłopaka, gdy wypowiadał kolejne zdania, czując się z tą wiedzą dość niezręcznie. Zdał sobie bowiem sprawę, iż otworzył się przed nim prawdziwie, a to, co zamierzał mu właśnie przekazać, wykraczało poza codzienne rozmówki mające podłoże w pytaniu o pogodę. Prawda, jaką mu podarował, spowodowała, że stał się jak cała reszta świata, mógł zacząć go oceniać.

Chłopak przekrzywił się na bok, wsunął dłoń pod policzek, a Ye Lian tkwił w jednej pozycji. Nie uciekł zlękniony jak dotychczas. Pozwolił mu badać swoją twarz, w sposób, w jaki on badał jego; analizując odpowiedź na zadane dotychczas pytanie. Wiedział coś o byciu zastępowanym, a przynajmniej się domyślał, bo on w całej swej historii znajdował się po drugiej stronie barykady. Pozwalał komuś innemu zajmować swoje miejsce, pławić się w emocjach ukochanej osoby, kiedy on mógł co najwyżej o tym słuchać, niczym mąż, który godzi się na otwarty związek.

— Ale ja chociaż ryzykowałem.

Jesteśmy pokręconym gatunkiem. Kiedy kogoś zaakceptujemy, zdajemy się automatycznie wyznaczać mu rolę w swoim życiu. Tworzymy wokół niego oczekiwania. Czasem jednak są zbyt wielkie i trudno jest się zorientować, czy nie wykraczają poza granice ludzkich możliwości. Ledwie się odwracamy, a otrzymujemy coś innego i właśnie stąd biorą się rozczarowania. Zaczynamy od obserwacji i planowania, zakładamy najróżniejsze scenariusze, a kończymy z niepewnością, z kartką pogiętą w niekształtną kulkę. Czy okażemy się odrażający? A może będziemy jedynie chwilą mogącą rozdmuchać żar, który ostatecznie zgaśnie i wypali z nas całą nadzieję? Shin'ya... — Nie czuł, aby był odpowiednią osobą do dawania mu lekcji moralności, więc przegryzł swoje zadnie w kwestii historii, jaką usłyszał na sam koniec. Ta jednak bezustannie brzęczała mu w głowie, sprawiając, iż ilekroć na siebie spoglądali, widział, jak chłopak znika za drzwiami mieszkania dużo starszej mężatki. — Spróbujmy podejść do tego analitycznie. Jak myślisz, jaki procent niepowodzeń może czekać cię, gdy podejdziesz do przypadkowej dziewczyny i zaproponujesz jej kawę w pobliskiej kawiarni? Zakładam, że statystycznie średnia będzie mieścić się poniżej pięćdziesięciu procent, bo oczywiście któraś może być zajęta, bo będzie spieszyć się na pociąg, może być również w związku, albo zwyczajnie nie będziesz w jej typie. To się zdarza. Jednak podchodząc do samotnie stojącej dziewczyny, która odrywa spojrzenie od tarczy zegarka i spogląda ci w oczy, wpychając podwiane wiatrem, niesforne pasmo włosa za ucho, możesz mieć pewność, iż ta nie popatrzy na ciebie jak na dziwaka. Nie pomyśli, że to odrażające, niemoralne. Może co najwyżej stwierdzić, że jesteś zdesperowany. Jak myślisz, jak sprawa wyglądałaby, gdyby na miejscu samotnie stojącej dziewczyny pojawił się chłopak poprawiający w ręku sportową torbę? Jaki byłby procent, że po zadaniu takiego pytania godność nie byłaby jedyną rzeczą, jaką zbierałbyś z chodnika? — Westchnął i odsunął wzrok z jego twarzy. Złoto tęczówek bezlitośnie zaglądało w duszę. — Znalazłaby się może garstka osób, która potrafiłaby to zrozumieć. Ale czy na to przystać? W każdym razie cała reszta społeczeństwa to prości ludzie lub grupy nienawiści, pełne kompleksów i chęci odwetu za to, że w życiu im nie wyszło. Nie możesz być innym. Choć to złe określenie. Oczywiście możesz być inny, ale jedyną granicą, której nie wolno ci przekroczyć, to ujawnienie się. Musisz zachowywać się, wyglądać i wypowiadać się jak wszyscy. Tacy ludzie najpierw wytną ci z życia dzieciństwo, a potem tak zwani normalni ludzie postarają się, byś musiał ukrywać się do końca życia. Czy zdając sobie sprawę z tych paskudnych realiów, byłbym w stanie narażać na to kogokolwiek? Jak mógłbym pogrążać w to osobę, która od zawsze reprezentowała wysoki poziom? Która od zawsze wiedziała, czego chce w swoim życiu i której marzeniem nie było schodzenie ze szczytu na sam parter? Odpowiesz: „jeśli by mu zależało, to nie byłoby istotne”, ale tę pewność również trzeba mieć. Nie zdajesz sobie sprawy, ile razy chciałem spróbować mu o tym powiedzieć, ale zawsze pojawiał się moment refleksji, sytuacja, która działała lepiej niż zrzucony na głowę kubeł zimnej wody. Nie istniał pomiędzy nami żaden powód, który mógł zmienić mój sposób myślenia. Czy miałem zatem — ze względu na swoje chore fantazje — ryzykować przyjaźń? Sprawić, że spoglądnąłby na mnie inaczej, ostrożniej? Kto wie, czy nie zacząłby się mnie bać. Shin'ya, nie mogłem zaryzykować. Możesz tego nie zrozumieć, jestem tego świadomy, ale zwyczajnie cena za taką pomyłkę była dla mnie nie do pomyślenia.

Umilkł, a wraz z ostatnim słowem zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu lat poczuł w sobie taką prostotę; że po raz pierwszy nie analizował, a zwyczajnie wypuścił z siebie gnieżdżący żal. Przez tę oczywistość nie potrafił się skupić. Shin'ya posiadał dar rozmowy, zachęty do dyskusji, której bardzo blisko było katolickiej spowiedzi. Tyle że dotychczas spowiedzią Ye Liana było pisanie. W jego przypadku dokument tekstowy przypominał trochę konfesjonał, a wystukiwane litery — zadośćuczynienie. Czasami był własnym spowiednikiem, czasami spowiadanym, zależy czy decydował się na dialogi. Zawsze jednak miał pewność, że dostęp do tych myśli ma wyłącznie on i że zawsze możne zwyczajniej zamknąć dokument i nie zapisać swoich słów. Teraz nie mógł tego zrobić. I z chwilą, gdy skończył mówić, zaczął żałować swojej otwartości. Podejrzewał, jak zostanie odebrany. Palce obracające skryty pod materiałem nieśmiertelnik zacisnęły się mocniej na ostrych, poszarpanych krawędziach, a szklany, szary wzrok ponownie skierował się na młodą twarz.

— Ona nas różniła, nie?

Nie — zaoponował. Choć samo wspomnienie tego bezwstydnego ruchu, wywołało zawahanie głosu. Warui nie chciał być porównywany, jednak bezustannie szukał usprawiedliwienia swojego zachowania, czego chyba nie był świadomy. Wyjaśniało to również kwestię odnajdowania przyjemności w objęciach osób zajętych, jakby tylko w taki sposób mógł coś sobie udowodnić. Wzrok Ye Liana przesunął się delikatnie po ledwie dostrzegalnej w półmroku szramie. — Nie mogę ocenić, co by was różniło. Nie wiem jaki nacisk miałby jego dotyk ani nie potrafię określić, z jaką intensywnością mógłby zbliżyć się do mojej twarzy. Czy patrzałby mi w oczy tak długo, aż upewniłby się, że skapituluję? A może wiedziałby, że nie może oczekiwać po mnie niczego, dlatego byłby równie zdecydowany, co zawzięty? Sam przecież nie mogłeś przewidzieć, jak będzie wyglądać mój. — Urwał, czując, że powiedział zdecydowanie zbyt wiele. Był pewny, że w ciszy dało się usłyszeć uderzenie spłoszonego serca, dlatego jakby w maniakalnej próbie ucieczki podniósł się na łokcie. Trwał tak przez chwilę, niczym człowiek, który obudził się ze snu i za wszelką cenę próbuje oprzytomnieć. Potarł skronie i osłonił oczy dłonią. — Ciężko cię zawstydzić, prawda? — Cisza. — Połóż się — ton zakrawał bardziej o troskę niż rozkaz. — Masz zaczerwienione oczy i ledwie kontaktujesz. Powinienem zająć się łazienką.

Ye Lian

Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Sob 20 Maj - 23:48
Mógłby przysiąc, że widzi wyraźnie, jak na gładkiej powierzchni twarzy Ye Liana pojawia się pierwsza rysa. Łatwo byłoby to zrzucić na karb zmęczenia, gdy świadomość przestaje pracować na najwyższych obrotach, wyłączają się mechanizmy - jeden po drugim, metodycznie, zostawiając dotychczas hałaśliwą fabrykę planów, wizji i pytań przerażająco cichą, obcą i opuszczoną - i zarzuca cienki, muślinowy całun zamaszystym ruchem, przykrywając otaczającą rzeczywistość i zakrzywiając rejestrowany zmysłami obraz.
Był niemal pewien, że jest w stanie wskazać, gdzie ujawniło się draśnięcie - i że mikroskopijna wyrwa zaczęła się rozrastać wraz z każdym wymykającym się spomiędzy strun głosowych dźwiękiem i, w efekcie, rozkorzeniać jak pnące w głąb ziemi odnogi walczącej o życie rośliny, starającej się o to, by jak najstabilniej werżnąć w sypką glebę, utrzymać dzięki temu pion i przetrwać jeszcze trochę. Ye Lian był jak targana potężnym, wichrowym wiatrem, giętka łodyga. Szarpana bezlitośnie, bez końca wystawiana na trudy otoczenia, do którego nie była przystosowana.
Patrzeć na to było zwyczajnie przykro, choć w kącikach warg yūrei kryło się coś więcej niż widoczny przy zacisku ust wyraz współczucia. Grymas mieścił w sobie jakieś roztargnienie, niezmyte nawet wtedy, gdy tafle wypełnione popielatym brokatem przekierowały się wprost na niego.
Jemu słuchanie, w porównaniu do Ye Liana, nie przychodziło wcale łatwo. Przez życie przemknął jak taran, szarżujący naprzód i obalający wszystko na swojej trasie. Nie oglądał się na wzniecone ogniem mosty, łamiące się z trzaskiem gdzieś za plecami. Nie zawieszał wzroku na cudzych obliczach na dłużej niż to konieczne. Kompletnie wyłączył się ze świata, jakby świat go wcale nie dotyczył.
Może rzeczywiście tak było. W pewien sposób zaczynał się zastanawiać nad tym który z nich był wariatem. Wsłuchując się w szeptliwy głos drugiego mężczyzny wyłapywał coraz więcej reguł, których nie myślał nawet przestrzegać. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Nie był tak prymitywnie wyłączony z polityki rządzącej społeczeństwem. Mimo tego nie przyszło mu na myśl, aby każda z zasad stawała się żelazną. Swoim ognistym temperamentem rozgrzewał metalowe pręty, by te, przeżarte gorącem, wreszcie pozwoliły na przełamanie się.
Mógł właściwie zgodzić się z tym, że byli pokręconym gatunkiem. I z faktem, że trudno zabiegać o akceptację, bo to zawsze daje dwie ścieżki: jedna oznacza dostosowanie się, asymilację z tłumem, a tłum to protekcja i bezpieczeństwo, nudny do cna spokój, zapewniający wprawdzie statyczny byt, ale zamieniający wszystkie barwy otoczenia w monochromatyczne szarości. Druga oznaczała wieczną walkę, codzienną krew obleśnym różem plamiącą zęby, oznaczała paznokcie połamane jak nadepnięte przypadkiem muszle i rwący ból tam, gdzie zebrało się baty.
Nie było nic pomiędzy.
Powinien więc przytaknąć Ye Lianowi, bo przecież dobrze rozumiał. Znał te dwie ścieżki. Wiedział, która z nich daje stabilniejsze zaplecze. Nie miał prawa winić go za pragnienie bezpieczeństwa - swojego i cudzego. A jednak słuchając jego słów coś uporczywie ćmiło mu w głowie, napierało na czaszkę tonowym ciężarem jakiegoś niewidzialnego buta, podeszwą wgniatającego łeb w niby miękkość materacu.
Brwi zmarszczyły się gdzieś w trakcie, usta, zaciśnięte, zwarły się mocniej. Przez szczękę przemknął jakiś cień, drgnienie mięśnia, który swe neurotyczne źródło czerpał z irytacji.
Czekał jednak cierpliwie; nie na wznowienie opowieści albo dodatkowe informacje. Czekał wyłącznie na to, aż Ye Lian oderwie wzrok od pustego sklepienia i spojrzy w jego kierunku. Przypomni sobie, że to nie spowiedź, żaden konfesjonał, w którym można być anonimową zjawą bez paszportu i twarzy. Wtedy właśnie, gdy głowa lekko mu opadła, a srebrne oczy raz jeszcze nawiązały kontakt z jego własnymi, wargi wreszcie się rozchyliły. Spomiędzy nich wyrwało się krótkie, wkurzone cmoknięcie.
- Spróbujmy podejść do tego - odezwał się i gdzieś między nimi, w sekundowej przerwie, zawisło wymówione przez Ye Liana: analitycznie, prędko jednak przekreślone, zepchnięte poza krawędź butnym: kurwa, po ludzku. Po prostu. Jako gej jesteś odszczepieńcem. Należysz do mniejszości, więc wiadomo, że twoje statystyki się tutaj zgadzają. Gdyby patrzeć na wszystko pod kątem - mielił słowa; widać to było, gdy poruszył żuchwą, gdy w oczach iryzował poblask mdłej żółci lampy - orientacji - zdecydował się wreszcie, wypuszczając przy tym powietrze z wyraźnym ciężarem - to twoje wnioski miałyby stuprocentową słuszność. Ale nie jesteś wyłącznie orientacją, Ye Lian. To tylko jedna z twoich cech, jakiś element, który cię charakteryzuje, ale przecież to nie tak, że składasz się wyłącznie z tego. Masz w sobie jakieś wady, jakieś zalety, jakieś talenty i jakieś chore porażki z przeszłości, które zbudowały to, kim i czym jesteś obecnie. Nie lubię bawić się w moralizowanie, średnio mi to, jak wiesz, wychodzi. Wkurza mnie tylko to twoje tchórzliwe szukanie argumentów dla swojego leniwego nieróbstwa. Wkurza, bo robisz z własnej odmienności coś, co jest na wyłączność, prawie tak, jakbyś tylko ty miał prawo wstydzić się tego, kim się okazałeś. Bo nie miałeś na to wpływu? - Język przesunął się wzdłuż górnych zębów odruchem zgłodzonego drapieżnika. Koniuszek omsknął się o kącik ust; specjalnie w chwili, w której ten rozciągnął twarz w krzywiźnie sarkastycznego uśmiechu. - Pomyśl, że niełatwo jest podejść do jakiejkolwiek dziewczyny, gdy ma się ryj deformowany bliznami. One nie wywołują współczucia. Wywołują niesmak i speszenie. Nieważne, czy ta dziewczyna byłaby sama, czy ogółem byłbyś w jej guście. Może nawet całkiem byś się jej spodobał. A potem zsunąłbyś maseczkę, odgiął materiał, i cały czar by prysł. Nie powinienem więc zagadywać? Bo jestem paskudny? Uważasz, że mam się zaszyć gdzieś cholernie daleko, do reszty pogrążając w swojej nieidealności? Co powiedziałaby moja partnerka, gdyby musiała wyjść ze mną na miasto? Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak krępowałoby ją przyznawanie się, że mnie zna. Publicznie. Do diabła, przecież spaliłaby się ze wstydu. To jakby umawiać się z jakimś zbrodniarzem. Albo, co powinno bardziej do ciebie dotrzeć: wyobraź sobie, że jesteś typem sportowca. Beztroski i silny, z tłumem wiecznie rozbawionych ludzi wokół, bo każdy ubóstwia klasowych przystojniaków o czarującym charakterze. Ale wiemy jak działa bycie pierwszym w rankingu na boisku. Tłum widzi w tobie zbite mięso, napięte tkanki, kości nie do złamania. Pracujesz na to, aby być dobrym wystarczająco, harujesz, by strzelić następną bramkę i podnieść kibiców ze wszystkich stoisk we wrzawie zwycięskich okrzyków. Tracą na tym twoje oceny. Nie wkuwasz zbytnio materiałów, bo kiedy masz znaleźć na to moment, skoro non stop musisz trenować? Zaczyna chodzić za tobą widmo plotek. Z ust do uszu dobiegają szepty, że jesteś taki przystojny i zabawny. Szkoda, że głupi. Sądzisz, że Ichiru powinien się zawahać, gdy podchodził do Sue? To idiota, niekonwencjonalny kretyn, zdurniały do stopnia, w którym nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak tępy i ślepy jest. A jednak zaryzykował, zagadując dziewczynę, na wydziale prawa szczycącą się opinią nienagannej prymuski. Mogła go odesłać z kwitkiem w sposób, od którego straciłby całą pewność siebie, mogła sprawić, że stałby się pośmiewiskiem. Mogła przy dziesiątkach zebranych rzucić kąśliwie, by do niej więcej nie podchodził. Bo zaniżał jej IQ. Źle wypadał, gdy się tak szczerzył jak bezmyślny pies. Nie zrobiła tego jednak. Nie sądzę też, by wstydziła się go na mieście, nawet jeżeli od czasu do czasu uświadamiał otoczenie, że brakuje mu wyczucia i ogłady. Wiesz dobrze, jak bezpośredni bywa. To powód, by miał się wycofywać? Między innymi za to tego gnojka pokochałeś.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Ye Lian się podniósł, a wraz z tym, jakby automatycznie, przez kark Shina przebiegł dreszcz. Po drodze zimnych impulsów napinała się skóra, aż nie dotarła do zmrożonych pod czaszką myśli. Na pół chwili, z lekko rozchylonymi ustami, przypatrywał się mężczyźnie.
- Ciężko cię zawstydzić, prawda?
Drgnął, ale krtań pozostała nieużyteczna - nie wydobył się z niej nawet szept. Brwi tylko ściągnęły się ciut mocniej, gdy wychwyciwszy troskliwe "połóż się", w pierwszym odruchu odebrał to zbyt ofensywnie. Machinalnie lekko uniósł głowę, odklejając czerwieniejący od nacisku policzek od nadgarstka. Sam chciał się wesprzeć na łokciu, nawet zareagować oburzeniem - ale wtedy zdał sobie sprawę, że źle zinterpretował Ye Liana. Nieważne, czy powodem było zmęczenie, strata krwi, coś jeszcze innego - końcowym efektem i tak okazało się nerwowe, zbyt głośne parsknięcie. Krótkie jak szczeknięcie psa, po którym zwalił się ponownie na materac, unosząc dłonie i przyciskając skrzyżowane ramiona do twarzy.
- Jezu - wychrypiał, już bez najmniejszego śladu pretensji. Wcześniej wypowiadał się w pewnym rozdrażnieniu, teraz nie pozostała po tym nawet osadowa mgiełka. Została strzepnięta zamaszystym ruchem; prawdopodobnie już wtedy, gdy z rozbawieniem zdusił w sobie śmiech. - Powiedziałeś to tak, jakbyś jednak chciał mnie pocałować. - Irracjonalność tego pomysłu nawet jemu wydawała się teraz nierealna. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że gdy przyglądał się nieporadnym podniesieniom Ye Liana, gdy padło pytanie (ciężko cię zawstydzić, prawda?), a potem nagle to niesprecyzowane połóż się, jakby potrzebował lepszej pozycji, aby się usadowić, bo poprzednia - gdy Shin znajdował się na boku, z ustami wciśniętymi we własny nadgarstek - była przecież zbyt niewygodna, zamknięta, opcja trzymała sensowny poziom.
O narzutę otarły się włosy, gdy pokręcił głową, wyrzucając z czaszki wyraźną, choć abstrakcyjną wizję. Ramiona, dotychczas osłaniające oczy, zsunęły się nieco wyżej, by mógł spod nich wyjrzeć, odszukać w półmroku oblicze blondyna. Przez chwilę tylko oddychał, z durnawym grymasem na twarzy; kpiną przemieszaną z chłopięcą zadziornością, ale gdy tak przypatrywał się Ye Lianowi, wreszcie opadła maska, ujawniając większą neutralność. Niemal powagę.
- Nie uciekaj. Zostań - nie prosił; nie miał w sobie tak wiele taktu. Nie był to też rozkaz.
Dał mu wybór.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Ye Lian

Sob 27 Maj - 0:47
Wiedział, że nie było już czegoś takiego jak tajemnica. Jedyne co ich oddzielało to twarda, niestrawna oczywistość, którą Warui podstawiał mężczyźnie pod same usta. Ye Lian wgryzał się delikatnie w ten gorzki kawałek, wpatrując się w chłopaka z pretensją; serwowana prawda była bardziej zawstydzająca niż oszałamiająca, przeradzała się w tyranię, wykluczała wszelkie cisnące się na język roszczenia. Szczerość bowiem wypalała piętno. Nie powinien czuć się urażony, doskonale zdawał sobie sprawę z własnej orientacji, ale stwierdzenie brzęczące w ustach rudzielca brzmiało po prostu źle; miał wrażenie, że wyczuwał w słowach wibrujący wstręt — przewrażliwiony, ponieważ to bezpośrednie określenie słyszał dotychczas jedynie w akompaniamencie gromkiego śmiechu, uniesionych palców wskazujących prosto na jego plecy. Nim sękatym łapom przeszłości udało się złapać za kawałek ciasno przylegającego do ciała golfa i pociągnąć mężczyznę w dół, ocucił się. Wysłuchiwał młodszego chłopaka z powagą, z cicho bijącym w piersi sercem. Czy kiedykolwiek pomyślał, że własnymi spostrzeżeniami nakarmi go zwykły chłopak, który przez większość lat znajomości był jedynie małolatem zarzucającym na ramiona plecak, przegryzającym ołówek, wracającym z dwóją z kartkówki, tak niewiele wiedzący o życiu?

Wzrok Ye Liana skrył się pod ciemnymi długimi rzęsami, za cienkimi palcami przepuszczającymi mdłe światło lampy. Wszystko, co mówił, wywoływało ciepło. Nie miało ono nic wspólnego z zamontowanymi w pokoju termostatami, które nie pozwalały spaść temperaturze poniżej określonej liczbie stopni. Miał rację. Shin'ya i Ichiru mieli czego się wstydzić, jednak każdy z nich posiadał nienaganne poczucie własnej wartości, zazdrościł im. Kiedy oni parli naprzód, Ye Lian spoglądał na wszystko z boku, cichy, niedostępny, jakby piętno prześladowania miało przepłynąć za nim przez morze i wypełznąć na brzeg wyspy. Przyłapał się na tym, że chciał zapytać go, jakie jego zdaniem dostrzega w nim inne cechy, ale nim usta zdążyły wyjawić tę bezwstydne pytanie, złapał za kuchenny nóż i zamordował własną ciekawość.

Przy tym delikatnym szczeknięciu opuścił dłoń, która zawisła zgiętymi palcami przy ustach. Gdyby tylko wiedział, co Shin'ya zamierza powiedzieć, nie wpatrywałby się w niego tak czystym spojrzeniem, przebijającym się przez słomiane, wyblakłe pasma włosów.

— Powiedziałeś to tak, jakbyś jednak chciał mnie pocałować.

Nie bądź głupi.

Nie odwrócił głowy i nie zamilkł na kolejne chwile celowo, po prostu skrępowanie rozpuściło słowa.

Dopiero kiedy minęła równa minuta, odłożył wcześniej zawieszoną przy wargach dłoń na materac. Długie, sztywne palce zagłębiły się w miękkość tkaniny.

Shin'ya. — Podjął w tej przejmującej martwocie. — Chciałbym cię o coś prosić.

Jasne kosmyki rozsypały się na aksamicie, kiedy ciało objął szelest kołdry.

Nie patrz na mnie przez ten jeden pryzmat.

(Zostań)

Jak straszne było przekonać się nagle, że z niewiadomego powodu zdradzało się własne zasady. Zamknął oczy.

Tylko na chwilę.


— zt x2

 @Warui Shin'ya
Ye Lian

Warui Shin'ya and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.

Ye Lian

Czw 24 Sie - 21:22
22.08.2037, godzina 19:02
Jak się tu znalazł?

Nie był co do tej kwestii pewien. Jakby ktoś sypnął mu piaskiem w oczy, a on przez całą drogę nie skupiał się na niczym innym, jak na wyciągnięciu uwierających drobinek. Kojarzył jedynie klatki wspomnień: dmuchającą na policzki klimatyzację, zapach środka piorącego do tapicerki, którym wyczyszczono samochód, niechybnie upływający czas oraz bolesne skurcze żołądka. Przypominał sobie żar wylewający z nieba i zaduch, słabe kroki pokonujące krótki odcinek parkingu. I gdy znalazł się w środku — w znanej czystej scenerii; u progu holu, do którego prowadziły trzy niskie stopnie pod łukowatym sklepieniem. Ktoś stał przy recepcji. Dwie starsze kobiety o surowych twarzach. Nieobecny zarejestrował jedynie drobny detal — miały sobie tak grubą warstwę makijażu, że równie dobrze wystarczyłoby na pomalowanie wieżowca. Pamiętał, że jego mętny umysł pokusił się o skojarzenie z wieżowcem; z najwyższymi piętrami, na którym właśnie w jednym z kilkudziesięciu pokoi zatrzasnął się pełen targanych wątpliwości. To właśnie na tym piętrze — wierząc zapewnieniom uśmiechniętej recepcjonistki — znajdowało się aktualnie najmniej sąsiadujących lokatorów.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił — zaraz po niemal całkowitym rozmyśleniu — to ruszył do wysokich okien. Na powoli gasnącym szarym krajobrazie rysowały się długie budynki, pełne prostokątnych okiennic. Próbował zwalczyć nasilający niepokój, pokusę, by oszacować ciągnącą się w dół przepaść. Przeszkodziło mu w tym coraz silniejsze drżenie; serce przyklejone do klatki piersiowej pełne nieuzasadnionego lęku. Złapał za ciemne zasłony. W ostatnich momentach, w niewielkiej szparze przyjrzał się własnemu odbiciu — bladej twarzy zadręczonej tysiącem wątpliwości. Krótka chwila całkowitego obnażenia i onieśmielenia; prawdy o nim samym. Na kogo patrzył? Czy bez końca miał przemierzać korytarz śmiechu i łez odbijając się od ścian? Szacunku i nienawiści do samego siebie? Akceptacji i obrzydzenia?

Odpowiedź musiała kryć się w ciemności.

---
godzina 21:00

W łazience — w białej, sterylnej, pachnącej ciepłem ciała i miętową pastą do zębów — Ye Lian pochylił się nad umywalką, kończąc swój bezmyślny, trwający dobrą godzinę, rytuał ku czci błyszczących chromowanych kurków. Para osiadała na rozgrzanych do czerwoności, wilgotnych ramionach — pachniała mlecznym żelem do kąpieli. Nieprzesuszone włosy wiły się niczym nicie narysowane na bezbarwnej emalii, a kolorowe przydymione etykiety na buteleczkach kosmetyków stały w równym rządku, jakby odruch pedantyczności miał zagłuszyć odrętwiałe oczekiwanie.

Miał swoje powody do gwałtownego rozmysłu. Wiedział, że spotkanie w mieszkaniu nigdy nie uwolniłoby go od poczucia winy; wspomnienia wybudzałyby go ze snu, towarzyszyłyby mu podczas posiłków, siadałyby z nim do biurka, gnieżdżąc się w ciepłym kubku kawy. Hotel był tymczasowy, a przede wszystkim anonimowy — miejscem zdolnym zatrzymać wszystkie sekrety i nie pozwolić skalać reprezentatywnej, szlachetnej powłoki.

Stanął przy barku. Objął szyjkę otwartej butelki Choyi; dłoń wahała się przed pochylaniem naczynia, pewna, iż w rozdygotaniu narobi bałaganu. Poddał się udręczającej ciszy. Serce tłukło boleśnie w piersi. Suchymi, niewidzącymi oczyma wpatrywał się w tarczę srebrnego zegarka, czując, że katastrofa zbliża się nieuchronnie jak rozpędzony pociąg. 20:59:57, 20:59:58. 20:59:59. 21:00:00, 21:00:01. Stare lęki zaczęły wpływać na powierzchnię. Jak topielcy. Nabrał kilka spokojnych wdechów.

Ledwie zarejestrował dźwięk naciskającej klamki, stał bowiem plecami do drzwi, składając się na część przestrzennego pejzażu: na szaro-białe ściany i osłaniające okna grafitowe długie zasłony, których materiał wił się na wypolerowanym parkiecie. Ramiona (osłonięte czarną rozpinaną koszulą) poruszyły się, gdy do uszu Ye Liana dotarło pierwsze bezdźwięczne trzaśnięcie. Wydawało się, że i usta mężczyzny wypuściły wstrzymywane westchnienie; zlało się z delikatnymi dźwiękami, grającej cichej muzyki.

Przez kilka ostatnich miesięcy nie dopuszczał do siebie tej myśli. Pozostawał sceptyczny. Udawał, że temat w ogóle go nie dotyczył. Wiedział, że to złe. Na samą myśl o spoglądnięciu przez ramię, na myśl, że jego głos napłynie zaraz z drugiego końca pomieszczenia, czuł przebiegający dreszcz winy i oszałamiające poczucie wstydu. Ilekroć łapał za telefon i otwierał jego wiadomości, obiecywał sobie, że robi to po raz ostatni. Ostatecznie kapitulował. Wyłączał urządzenie na długie godziny. Ale kiedy nadchodził wieczór, kładł się do łóżka, ściskając komórkę niczym tykającą bombę. Musiał stanąć w pokoju na najwyższym piętrze, aby zdać sobie sprawę, że posługiwał się Shin'yą jak narzędziem do pokonania tłumionych od lat pragnień.

Przekręć klucz.

Głos był spokojny i cierpliwy. Dłoń uniosła butelkę ze znaną łagodnością, przypominając, że każdy ruch mężczyzny był zaprojektowany z największą dokładnością. Dno kieliszka zabarwiło się na truskawkowy kolor — linia trunku mogła starczyć na jeden łyk. Miał ochotę tknąć szyi z zamiarem poluźnienia krawatu. Ostatecznie jednak zadarł podbródek i odchrząknął z poczucia wiążącego gardło. Jak zawsze dystynktywny.

Pytania utknęły w przełyku — już tam pozostały; wiedział, że nie zdoła tego zmienić. Wypowiedziane słowa poddałyby reprezentatywność niezmierzonym próbom; zbrukałyby staranność i wszechstronność. Zabrzęczała odstawiana na barek butelka; od jej zaciskania rozbolały palce.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Hasegawa Jirō, Ejiri Carei and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Pią 25 Sie - 23:27
Zmarł tak niedawno, a wszystkie wspomnienia o nim, szczegóły nadające sylwetce indywidualności, głosowi barwy, źrenicy hardości, zaczęły się zacierać, jak kredowy znak przypadkiem przetarty rękawem - niesamowita rzecz jak łatwo było człowieka kompletnie wykreślić z rzeczywistości. Nieoczekiwanie stawał się jedynie paroma zdjęciami, smutno zaciśniętymi wargami, ilekroć spomiędzy ust wyrywało się szeptliwie jego imię; był tylko coraz mniej poukładanymi w chronologii odbitkami dawnych chwil. Lada moment te odbitki staną się jedynie odbitkami odbitek, i ten proces będzie się powtarzał, przy każdej kopii słabnąc w wyrazistości, aż nie pozostanie nic prócz czarnego podpisu stworzonego przy wydruku przez maszynę. Bezpłciowy font ułożony w godność: Kajitani Ichiru na białym, pustym tle.
Kim tak naprawdę był? Jak długo pamięć o nim będzie jeszcze trwać? Shin widział kilkakrotnie ciotkę, oczywiście nie w bezpośredniej konfrontacji, doglądał ją z oddali, wpierw zmizerniałą, postarzoną o dziesięć lat, przygarbioną i ze łzami wilgotniejącymi w kącikach ślepi, które ukradkiem ścierała jedwabną chusteczką. Jednak z każdym rokiem kobieca sylwetka stawała się bardziej wyprostowana, twarz z początku nieśmiało, jakby z poczuciem winy, wykrzywiała się w uśmiechu, by teraz, gdy minęło stosownie sporo czasu, nie kryć się z wybuchami śmiechu. Żałobne w barwie ubrania, poukładane w schludną kostkę, spoczęły na dnie szafy, przykryte pstrokatymi koszulkami i spódnicami. Jeszcze, czasami, gdy noc stawała się czarna i gdy mrok gęstniał w zakamarkach pokoju, gdy ktoś przypadkiem zapytał jak się czuła, coś się w niej łamało, pękało jak nadepnięta plastikowa zabawka. Roziskrzony wzrok mętniał do bagiennej konsystencji, zachodził mgłą tęsknoty - szalonej i psychicznej. Te sytuacje były coraz rzadsze. Coraz mniej intensywne. Sztorm dawno minął, wody się wygładziły i choć niekiedy morzem targał wiatr, nie miało to nic wspólnego z huraganem jaki rozpoczął się we wrześniu, cztery lata temu.
Być może pamiętała o Kajitanim o wiele mniej niż Ye Lian. Ta myśl wydawała się abstrakcyjna, ale kiedy opuszka wdusiła dozownik, gdy rozległo się niemal niemożliwe do wychwycenia sensorycznego psiknięcie, odżyły widma przeszłości. Aż do tego momentu Warui spodziewał się duszących, męskich oparów, bo choć z Ichiru żyli pod jednym dachem prawie dekadę, obraz zdążył stracić kontury, zniknęły melodie słów, brzmienie śmiechu, wywietrzały też wonie. Pamięć szwankowała do stopnia, w którym potrzebował namacalnego odświeżenia, aby zardzewiałe mechanizmy szczęknęły w głębinach wspomnień i ponownie zaczęły się obracać. Rozpylony perfum zrosił jego skórę tuż za uchem nim nie dotarł do nosa, pochwycony od razu powolnym wdechem. Składnik bergamotki, kluczowy, był bardziej świeży niż gryzący, choć przebijały się przez niego pozostałe esencje. Nadawały one bardziej charakternej rangi, ale nawet mimo ich obecności główna cząstka przywodziła na myśl zaparzoną herbatę earl gray.
Faktycznie. Tak właśnie pachniał.

- - -


Nigdy wcześniej tak długo nie stał przed lustrem. Przeciągnięcie dłoni odkryło odbicie w zaparowanym, rozbitym zwierciadle. Korzenie krzywizn zniekształcały obraz, nadawały irracjonalności, jednak największy z kawałków tafli bez żadnej skazy obejmował spojrzenie. Sobaczy wyraz współgrał z wewnętrznym roztargnieniem, z wątpliwościami zalegającymi w gardle, spływającymi ogniem wzdłuż przełyku, trafiając kamiennym ciężarem w żołądek. Wzdłuż rudych, wściekle pomarańczowych kosmyków długimi łukami ześlizgiwały się krople. Spadały na nos, na dolną wargę, na rękę zamkniętą na brzegu porcelanowej umywalki. Starał się, kolejny raz, przypomnieć sobie dlaczego to robi. Szukał na szybko nowych rozwiązań; mniej angażujących, mniej bezpośrednich. Ale ilekroć przekrzywiał się na którąkolwiek ze stron, los centralizował go na jedną drogę. Niemal słyszał prześmiewczy głos podetknięty pod ucho: dobrze wiesz, co go złamie. W tym rzecz. Zagryzając usta hamował głośne KURWA! rzucone w szkło. Wiedział, że najtrwalsze obrażenia wynikają z głupich potknięć. Zahaczasz stopą o bruk i przewracasz się na kolana na sam kant chodnika. Bo byłeś nieuważny. Przeraźliwy trzask przeszywa tkanki aż po skronie i fala bólu wybucha czerwienią zalewając świat szkarłatem. Nie chodzisz. Kaleczysz się, już nie wstajesz z klęczek. Pewne wypadki kończy trwałe kalectwo. Zakręcając kurek, przez moment wyobrażał sobie ten perfidny upadek Ye Liana. Zaskoczenie ściągające jego twarz, świadomość, że od początku zdawał sobie sprawę, że tak się to potoczy, ale uległ, bo zaufał następnej nieodpowiedniej osobie. Zamknął oczy, pozwalając się poprowadzić, a gdy zniknęła nawigująca go osoba, prędzej czy później musiał natrafić na przeszkodę. Potknięciem było wyżywienie nadziei, że tym razem będzie wystarczający, by ktoś nie odszedł.
Byli do siebie tacy podobni.
Wychodząc z łazienki splunął odbiciu w twarz.
Za to nie mógł go zdzierżyć.

- - -


Pomieszczenie recepcji oświetlono żółtym, ciepłym blaskiem. Ściany wypełniała przyjemna muzyka. Prawie się jej nie słyszało; czuło się ją. Głaskała po skórze, dotykała włosów. Przysięgała, że lada moment przybędzie odpoczynek. Luksusy wchłoną umęczony umysł, ciało zatopi się w gąbczastej masie świeżych pościeli i poduszek. Jeszcze trochę.
Idąc holem wystukiwał rytm; obcasy uderzały o parkiet, wywołując w nim napięcie łopatek. Łowiecki instynkt alarmował, że jest za głośno. Nie pasowało to do jego zwykle sportowych butów, których zetknięcie z chodnikami, ziemią albo panelami nie wywoływało żadnych dźwięków; chyba że chciał.
Dziś czuł psychiczną niewygodę.
Za ladą ujrzał poważną twarz doklejoną do statycznej sylwetki. Skraj wyprostowanych ramion, zadbany makijaż, ściągnięte włosy w ciasny kok na karku. Uprzejmy uśmiech wypisz wymaluj jak krzywizna blizny wyryta w mięsie. Ukłon, od którego lekko zmarszczył brwi; bo nie kłaniano mu się nigdy.
- Na nazwisko Ye - podsunął, gdy kobieta zadarła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Widział w jej źrenicach filuterne kurwiki, błyski, od których żołądek ściskał się z irytacji powodowanej niewiedzą. Zachowywała się, jakby dostrzegła w nim coś więcej, jakby sięgnęła wymodelowanymi paznokciami za strzęp skóry i zdarła ją, odsłaniając miękkie wnętrze. To ty - mówiło ciemne, przemglone spojrzenie, gdy wypukłe, karmazynowe usta dyktowały drogę do pokoju numer 92.
Przypomniał sobie skąd ją kojarzy dopiero, gdy drzwi windy zaczęły się zasuwać, gdy została malejąca między skrzydłami szpara i znikające w niej oblicze kobiety. Jej uwaga wcelowana prosto w niego i pozornie znużone, ale w rzeczywistości podszyte rozbawieniem: dobrych snów.
Uśmiechnął się do zamkniętych drzwi, nagle poprawiając ułożoną fryzurę. Odżyło wspomnienie z pierwszej wizyty. To ona ich obsługiwała. To u niej wywołał osłupienie, gdy z roztrzaskanym nosem i krwią na brodzie szepnął zaczepne: nie będziemy spać.

- - -


Klamka ustąpiła bez oporu; przejście trąciło świeżością albo idealnym zakonserwowaniem. Nie skrzypnęły zawiasy, ciszę przerwało jedynie konieczne stuknięcie, gdy gość przeszedł przez próg, a drzwi trafiły z powrotem w futrynę. Zatrzask zamka wskoczył na pierwotne miejsce odcinając to, co znalazło się wewnątrz, od całego świata.
W środku apartamentu było jednak ciemno. Nawet czułe receptory ślepi zdawały się niezdolne, by rozgonić mroki. Gdyby nie minimalnie uchylona kotara wpuszczająca na podłogę trójkątny snop światła, nie byłby w stanie wyłowić pojedynczych segmentów pokoju. Meble i układ pomieszczeń nie miały jednak znaczenia. Przyciągała go aura rezydenta; szybko dostrzegł zarys nóg, wspiął się po jednej z nich, dotarł do wcięcia w talii wyróżnionego przez zaciśnięty tam pasek. Przypatrywał się leniwie, pozwalając, by tykały kolejne sekundy. Wychwycił niewielką fałdę koszuli tuż przy linii spodni i nad nią zgiętą w łokciu rękę - trzymającą coś? - a później wreszcie smukły bark, pasma wijące się na karku.
- Przekręć klucz.
Zgrzyt blokady, gdy przegub obrócił się w prawo.
Będzie po twojemu.
Zaszurał pakunek odkładany na boczną szafkę; dźwięk jak preludium do mieszanki cichych kroków i pojedynczej nuty, może będącej efektem ocierających się o siebie tkanin, gdy chłopak poprawiał narzuconą na ramiona marynarkę, ubraną wyłącznie przez obietnicę. Japońskie letnie wieczory wciąż dominowała duchota; młodzieniec, stanąwszy za Ye Lianem musiał dopiero odczuwać przyjemne efekty klimatyzacji. Zapach skroplony w zgięciach nadgarstków, pod ostrym zarysem żuchwy i tuż za uchem zdawał się dwa razy bardziej wyczuwalny, gdy lewa ręka odnalazła miejsce na kości biodra, palcami hacząc o materiał uprasowanej koszuli, wpijając się mocniej, jestem tu, wszystko to kontrastem do ciepła spierzchniętych ust, które w irracjonalności ledwie musnęły zgięcie napiętej pod wargami szyi. Dopiero dotykając w pocałunku twardość karku dostrzegł otwarty barek, odstawioną tam butelkę, wreszcie cieniutkie szkło, którego dno zalano minimalną ilością trunku.
- Potrzebujesz tego? - szeptał, bo tylko wtedy w głos nie wdzierały się osobiste brzmienia; mógł wpasować się bardziej w rolę, naciągnąć na siebie znienawidzoną skórę. Błędy obchodził szerokim łukiem; tłumiąc gniew mantrą obietnic o sukcesie, w gesty wpychając improwizowaną delikatność, słowa napiętnowując uwagą. Spojrzenie przez chwilę spoczywało nieruchomo na wąskim kieliszku, nim wolna dłoń nie sięgnęła w jego kierunku. Naczynie przechylono do zaczerpnięcia łyku i lekki posmak wina osiadł natychmiast na języku, oblał podniebienie. Nie przełknął jednak, choć aksamitna słodycz zdążyła podrażnić zmysły, wywołać w nim pierwszy odruch buntu. Odczekał ten etap, odstawiając pusty kieliszek na swoje miejsce. Ręka spoczywająca w pasie Ye Liana przesunęła się wprzód, na pełen napięcia brzuch, ostrożnie naciskając. Przygarnął smukłe ciało do własnego; zniknęła dzieląca przestrzeń. Zastąpiły ją pierś oparta o plecy, szczęka trącąca miejsce tuż pod płatkiem ucha, zaczepnie i ponaglająco, nadbrzusze zaraz przy lędźwiach, noga, ustawiona w lekkim dla równowagi rozkroku, stale przypominająca o swojej obecności przez sporadyczne otarcie. Drugą dłoń skierował wyżej, wpierw używając jej mizernie, znacząc tkliwą ścieżkę wzdłuż piersi, przy gardle łapiąc jednak mocniej, wsuwając się nad nie, pod brodę. Palce, dociskane do policzka, musem przekrzywiały głowę o platynowej burzy wciąż wilgotnych pasm. Wyzwolił tym woń szamponu i mlecznego żelu do kąpieli.
Miał w pamięci jego obawy, gwałtowne reakcje, rozkazy, a później prośby, by się odsunął i stanowcze: nie wypowiadane tyle razy, że jak znak hańbiący bydło pozostawiły trwały ślad w psychice. Zadziałał więc wolno; jeszcze hamował kłębiącą w trzewiach cierpką złość. Wiedział, że nie zatrzyma jej na całą noc, w pewnym momencie lina pęknie, on też. Teraz był jeszcze w stanie wdrożyć w ruchy spokój; napierał na tyle, na ile nie stawało się to agresywne. W pierwszej kolejności ukazało się więc oblicze Ye Liana z profilu, korpus minimalnie obrócił dla wygody. Pod ramieniem mężczyzna nieprzerwanie czuł stabilne mięśnie - młode i wypracowane fizyczną pracą, posłusznie gotowe, by przyjąć każdy ciężar. Nie miały w sobie zawahania. Kciuk z równą pewnością tknął kącik zamkniętych warg, wsuwając się między nie, by rozchylić miękką fasadę. Pod opuszką znalazły się zęby, na wsuwanym głębiej czubku wilgoć.
Tym samym kciukiem niecałe pięć godzin temu wypisał wiadomość.
Rozluźnij się.
Przeciągnął po ruchliwym języku, ostatecznie wycofując palec z powrotem na policzek.
Będzie dobrze.
Klatka piersiowa nabrała wagi opierając się o struchlałą posturę Ye Liana. Jeszcze nim zdążyłby się zlitować sięgał już jego ust. Wrażliwość ich powierzchni wywołała mimowolny dreszcz; spotęgowany, gdy naparł mocniej, wtaczając między wargi alkohol. Ciepłe wino niosło ze sobą błogość, deklarację ułatwienia. Miało swoją cenę; jasną od samego początku, bo od chwili, gdy szorstkie paliczki objęły szczękę było wiadomym, że puszczą dopiero, gdy utwór wypełniający pokój mozolnością spokoju przeszyje przełknięcie.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Hecate Black, Hasegawa Jirō and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Ye Lian

Nie 27 Sie - 0:31
Surowe kontury eksponowały wierzchnią regularną kompleksję: w głębi jednak skurczoną, wystraszoną. I choć stojącemu przy zasłonach mężczyźnie trudno było odjąć kompetentności, tak wsłuchiwał się zbliżającą katastrofę w całkowitym bezruchu. Chłonął oczekiwanie wszystkimi zmysłami, jak gdyby przybliżająca się groza o stukotliwym obcasie miała przeistoczyć otulający mrok w makabryczny sen. Nie było dnia, w którym przestałaby o tym myśleć. Rozpisywał hipotetyczne scenariusze, przeprawiając przezorność przez rozmaite głębiny wody. Należało to do jego sekretnej natury opowieści; podobny początek mógł oznaczać różne końce, a różne początki mogły prowadzić do tego samego finału. Obecność Ye Liana była dowodem planu, wyłuskanym przeświadczeniem. Dlatego tak cierpliwie czekał na napływający z drugiego krańca szczeniacki głos; na uwalniany depozyt niezgłębionych pokładów pewności, o których nie przyszło mu nigdy śnić. Zarejestrował jedynie strzyknięcie zamka, będące zwieńczeniem wszystkich trosk — wyłączenie aparatury podtrzymującej życie.

Hurkot nie pasował do cichych, kauczukowych podeszew adidasów — był czymś obcym, wyrwanym spod kontroli. Potęgujące napięcie sprawiło, że mężczyzna najpierw położył, a później zacisnął dłonie na krańcu blatu, czując wstępującą pod paliczki wilgotność; duchotę wkradającą się zza zamkniętych okien. Niewiedza wpędzała w oszołomienie, paraliż i niezdolność myślenia. Zrozumiał, że w momencie podjęcia decyzji znalazł się w zasięgu jego całkowitej władzy — obudziło to przeraźliwy lęk, ale również gwałtowny impuls szepczący, że uległ układowi; że stał się niewolnikiem. Ta myśl przeniknęła go lodem, dokładnie w momencie, gdy — jak na potwierdzenie tych przeczuć — sztywny dotyk zakleszczył osłonięte jasnym materiałem biodro. Mrowienie uwalniało zatrzymywany w ustach dech. Dobrowolne poddanie.

Zapach przeszył po czubki włosów, wypełnił owym dziwnym — straszniejszym od męki umierania, cudownością najpiękniejszych wierszy — uczuciem, jakie dawało spędzenie czasu z kimś, na kogo czekało się przez tysiąc chwil; kogo pragnęło się przez wiele bezsennych nocy, kogo widziało się w każdej mijanej na ulicy twarzy, kogo oczekiwało się przy każdym pukaniu do drzwi, w każdym otrzymywanej wiadomości; przez kogo nienawidziło się nieba, ziemi i ludzi oraz samego siebie. Jego dotyk uwolnił wspomnienia wszystkich spotkań i nieśmiałość kryjącą się w dyskretnych wdechach niknących w materiałach przewieszonych przez krzesło koszulach. Składany na napiętym karku subtelny pocałunek, odgiął bladą szyję, wprawiając popielate pasma w skąpy ruch. Z cisnącym się na usta wyrzutem zamknął oczy, przypominając sobie o chwilach pozbawionych odwagi; pamiętał wszystkie niewykorzystane i zaprzepaszczone szanse. Ramiona ścierpły od niemożliwego ciężaru.

— Potrzebujesz tego?

Powieki drgnęły, odkrywając srebro tęczówek — śledziły wynurzające z ciemności ramię. Wprawdzie mrok brukał szczegóły, ale szorstkość znajdujących się na palcach strupów była widoczna podczas stanowczego chwytu; na wybijających twardych ścięgnach. W nieprzytomnym otumanieniu obserwował, jak niezgrabnie i opieszale obejmuje szkło, jak unosi naczynie w miejsce niedostępne dla wzroku. Pozwolił sobie wyszeptać:

Moja odpowiedź niewiele w tej kwestii zmieni.

Brzęk odstawianego kieliszka, wprawił w dreszcz. Gdy dłoń wspięła się po osłoniętym materiałem brzucha, przestał oddychać. Pod cienką koszulą kryły się napięte mięśnie pełne wewnętrznych drgawek. Usta wypełniły ciche wdechy i wydechy, gdy śmiałość pozwoliła dotrzeć na przeciągniętą obawami, wibrującą pierś. Mętny wzrok Ye Liana oceniał zbliżający się ruch, ślady pozostawionych na koszuli wgnieceń po ciekawskiej obecności palców; poprzetrącane czarne guziki. Trwał w całkowitym spięciu do momentu terytorialnego przyciągnięcia; zdążył wycofać nogę, zatapiając się we wrzącą obecność oczekującego ciała. Dopiero w tamtym momencie uzmysłowił sobie, jak przerażającym uczuciem było stanie się dla kogoś przedmiotem pożądania, jak to było budzić w kimś gorące napięcie, oczekujące natychmiastowej ulgi. Za wszelką cenę starał się utrzymywać nienaganną rzetelność — dlatego, gdy  paliczki ujęły gładkie oblicze, to zadarło podbródek, zaciskając surowo usta; tylko karmazyn zdobiący policzki i poruszająca się grdyka ujawniała tkwiącą w nim niekompetentność. Nie spodziewał się, że po przekręcaniu zamka zostanie zamknięty w wilczym uścisku — jednocześnie opiekuńczym i dominacyjnym. Wyczuwana przy lędźwiach bliskość sprawiała, że pod popękaną skórę wbijających się w twarz muśnięć, wtoczył się żar. Upokorzenie wyzwolone wstydliwą reakcją na drobne otarcie.

Ukazał mu wyjątkowy profil; zlewający się z mrokiem zarys rozchylonych, wylęknionych warg, przymkniętych oczu, osłoniętych czarnymi długimi nićmi pogłębiającymi nieprzeniknione, odległe spojrzenie. W momencie, gdy kciuk nacisnął dolną wargę, targnął się ledwie w bezsprzecznym odwecie, w powstrzymywanej walce z odmową, traktując tę nieprzyzwoitość jak plamę na swojej wystawności. Myślał o Ichiru. O dotyku, muskającym pełne przestrachu usta, które kilka miesięcy temu w alkoholowym otępieniu zdradzały bezwstydne pragnienia, a które teraz żałośnie milczały, zawstydzone śmiałością zdradzonych słów. Okłamywał się. Ale chciał być okłamywany. Pozwolił skropić kciuk skąpą wilgotnością, reagując na trącenie umykającym gorącym wydechem. Pozostawił go z suchym posmakiem. Z tłukącym się sercem pod grubą warstwą straszliwej ludzkiej choroby i strachu. W oczekiwaniu. Powieki zadygotały niegotowe na nadciągający ruch — niewinne potknięcie mogło ostudzić rozdmuchane emocje; skryć zaczerwienione policzki, obtarte przez kciuk wargi, tłumioną niecierpliwość pożerającą racjonalny umysł.

Rozluźnij się.

Będzie dobrze.


Za szybko, chciał wyszeptać, ale niespodziewane zetknięcie ich ust sprawiło, że przez ciało pomknęła gorączka. Machinalnie obrócił się przodem i wycofał o półkroku, wpadając przypadkiem na znajdujący się za nim mebel; zadźwięczały butelki i puste kieliszki. Miał dość swojego odmawiania. Tego, że nie pozwalał sobie poczuć tego, co chciało poczuć serce. Miał dość tłumienia pragnień pod kołdrą; swojego ugłaskanego dotyku. Odetchnął cierpko w pachnące alkoholem wargi — to dla nich udało się odsłonić niedoświadczone wnętrze; przyjąć skraplający na podniebienie trunek. Dźwięk wrażliwych muśnięć budził uwarunkowane zawstydzenie, a gdy w wyniku napięcia dotknął czułością kraniec obcego języka, wycofał głowę i osłonił usta. Ciepły oddech przemknął przez szpary między drgającymi w ciemności palcami, przez kciuk rozmazujący spływającą z kącika strużkę płynu. Ciche świsty wypełniły napływającą do uszu spokojną melodię o nowe dźwięki — pełne uwolnionego uniesienia. Lico Ye Liana przekręciło się w stronę okna, ukrywając wzrok pod opadającą na oczy grzywką. Każdy człowiek miał jakąś granicę wytrzymałości na stres, a jego staroświecka dusza buntowała się przeciwko pośpiechowi. Potrzebował chwili. Niczego więcej. Przeniósł ostrożnie wzrok na malującą się przed nim postać. Nie posiadała twarzy. Z tego punku obserwacyjnego dostrzegał jedynie wystającą spod marynarki ciemną koszulę, na której widok trącił nim przeraźliwy spazm.

W krótkim zawahaniu zabrał z blatu obolałą dłoń i wyciągnął szczupłość w kierunku jawiącego się ciała. Podciągnięte rękawy podkreślały białość alabastrowej skóry, przepasany przez obwód srebrny drogi zegarek i pojedynczy pieprzyk znajdujący miejsce na kości nadgarstka — o wiele mniejszy od tego, który przyozdabiał powściągliwe usta. Dotyk Ye Liana był dyskretny i niósł ze sobą irracjonalną dokładność, intymność każdego kolejnego ruchu. Najpierw zaczepił opuszki o bawełnianą tkaninę, marszcząc jej poły na twardym torsie, by po chwili trącić paznokciem brzeg przewieszonej marynarki, prowadząc ścieżkę dotyku na odstające guziki. Ręka odsłoniła usta. Nim jednak postanowił się odezwać, puścił go i zniecierpliwionym, zbyt gwałtownym chwytem cienkich paliczków dobył węzła swojego krawata. Starał się go rozplątać, ale pracujące w nim wrzenie miało co do tego inne plany.

Poruszająca się grdyka i ledwie słyszalny półszept trącający — zawieszone w oczekiwaniu usta — oddechem posmakowanego wina.

— Spróbujmy jeszcze raz.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Hecate Black, Hasegawa Jirō, Ejiri Carei and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Pon 4 Wrz - 2:34
Huk przeszył muzykę jak grom.
Melodia dalej grała, ale uszy zatkało, zapanowała cisza przerywana tylko szelestliwym: dlaczego?dlaczego?dlaczego?
To reakcja, której nie zakładał. Nie mógł jej założyć z powodu danych tak skąpych, że wszystko, co zebrał, skutkowało najwyżej wnioskami. Nieobiektywnymi, a jednak w durnej naiwności, w zbytniej arogancji, traktowanymi jak jedyne słuszne. Idiota. Przez lata wyciągał produkty swoich analiz jedna po drugiej, kładł w linii, przyglądał jak lśniącym, nieużywanym narzędziom chirurgicznym, sunąc palcami po nieużytych, metalowych nawierzchniach. Lodowatych, kujących zimnem w materiał naskórka, mimo tego wciąż dotykanych z przesadną czułością. Zastanawiał się, które z tych śmiercionośnych instrumentów nada się najlepiej do naderwania bariery, podobnie jak otwiera się pierś operowanego pacjenta, pragnąc dotrzeć przez żebra do słabego, umierającego organu. Serce Ye Liana wciąż biło, gdy napierał cienkością wybranego skalpela na tkanki, tłukło się o kości nawet, gdy przyrząd zastąpiła zabliźniona dłoń. Ale wtedy, gdy był już o krok, gdy zaciskał palce na śliskiej, dudniącej masie, raptownie akcja ustała, rozległ się (HUK) wizg przedłużonego pisku aparatury. Własne chciwość i pośpiech wytrąciły go z równowagi. Uświadomienie sobie o ich obecności, o tym, że jak walące o drzwi kułaki dłoni zaczęły uderzać mu w skroniach przypominając o sobie, o tym, że panowały nad nim o wiele sprawniej niż on nad nimi, było siarczystym policzkiem w twarz.
Jak mógł zapomnieć.
Ye Lian od zawsze był dla niego nazwą dania, które nic nie mówiło i które omijało się w karcie - zbyt dziwne, zbyt mało interesujące, o składnikach, które zdawały się nie pasować w duecie ze sobą, a już tym bardziej z jego smakowymi preferencjami. Chory przypadek sprawił, że do nazwy wkrótce dołączono obrazek. Zdjęcie wciąż płaskie. Dawało jakieś wizualne zachęty, nic poza tym. Zero konkretów, zero możliwości przygotowania się na doznanie, które zaserwuje posiłek po wgryzieniu się w pierwszy kęs. Przyglądanie się jednemu kadrowi to nie to samo, co doświadczenie czegoś wszystkimi zmysłami, a nikt nie chciał płacić wysokiej ceny za niewiadomą.
Kiedy więc mężczyzna wyrwał się i cofnął, przez sekundę ciało Shina zamarło, porażone kompletnym zaskoczeniem. Na podniebieniu wciąż kładła mu się musująca piana; słodkość, którą przypisywał alkoholowi, chociaż, cholera, dobrze wiedział skąd naprawdę pochodziła.
Wypierał ten absurd. Skupił na tu i teraz. Na związywaniu szwu, rozdartego zbyt brutalnym ruchem spowodowanym... przez co? Pożądanie?
Niedorzeczność.
Nabrał powoli tchu, krążąc złotym spojrzeniem po skąpanej w mroku, szczupłej posturze.
Ułożona na biodrze dłoń znajdowała się na miejscu, nawet mimo nieoczekiwanego obrotu i gwałtownego kroku w tył, ale palce ledwo stykały się z Ye Lianem. Przyspieszony oddech Shina zamilkł, wstrzymany w płucach, sklejony ze ściankami zwartego przełyku. Zblokowały się w nim trywialne pytania, pełne chłopięcego niezrozumienia. Co się stało? Co było nie tak? Co wywołało aż tak impulsywny odzew na zwykły przecież pocałunek? Usta pulsowały mrowieniem ledwie mu znanym, bo zbyt nieczęsto podejmował się tego rodzaju kontaktu. To też w jakiś sposób go denerwowało; że posunął się tak daleko. Przegryzł więc wnętrze dolnej wargi, tylko po to, aby zetrzeć zębami ostatni posmak alkoholu i wspomnienie tej kobiecej delikatności, jednocześnie jednak nie mógł oderwać wzroku od przerw między paliczkami przywartymi do osłoniętej twarzy, od wymykających się zakryciu fragmentów miękkiej skóry, którą przed sekundą raptem tknął.
Strach jasnowłosego, wyczuwalny nawet pod ręką w formie nieustannych wibracji, składał się na całą postać stojącą tuż przed nim. Ugłaskanie lęku stanowiło priorytet, ale ktoś - coś - sekunda po sekundzie odrywało kable nerwów, odcinając organizm od mózgu, wyłączając następne partie płatów, pozostawiając jedynie buzujący we krwi instynkt. On nim kierował. Kazał pozostać w swoim miejscu, ale potem popchnął go w ramionach, gdy niepewny dotyk Ye Liana musnął bawełnę czarnej koszuli. Napór na opuszki okazał się niewielki, to tylko pół kroku wykonanego w niesamowitej, subtelnej powolności, ale nie mógł umknąć uwadze.
To wszystko było jak senna mara, jak trujące opary niszczące racjonalność. Kiedy ostatnim razem był w takim stanie? Kiedy dawał za wygraną i cierpliwie czekał? Nużyły go powolność i umiarkowanie, ale tym razem ciekawość zagłuszała ich chrapliwe szepty pierwszymi skrzypcami. Zagłuszała nawet jego własne słowa w głowie: zrób po swojemu. Nie zrobił. Postępował posłusznie. Staczał się z każdym wykonanym ruchem, raz jeszcze pozwalał, by ktoś inny dyktował warunki. Stawiano wymagania, on im przytakiwał, podporządkowywał się, do tego był stworzony. I próbował jeszcze raz, gdy nie wychodziło za pierwszym.
Spróbujmy.
Dobrze. Oczywiście, że tak.
Powinien wsunąć dłoń na jego policzek. Powinien w tkliwości, naciągając na siebie obcą skórę, poprowadzić teatralny proces zgodnie z wytycznymi. Zamiast tego scenariusz pisany na kolanie, poprawiany setkami nocy, wymuskany co do najmniej istotnej linijki, zgniótł w pięści, wyrzucił przez ramię, bo na twardej skorupie roli pojawiły się pęknięcia. Nie panował nad nimi, pytanie tylko: z jakiej racji? Wiedział czego od niego oczekiwano, a mimo to sięgnął po szarpany nieporadnie krawat, włożył paznokieć w supeł i jednym pociągnięciem, ze świstem rozwiązywanego splotu i wysuwanego spod wykrochmalonego kołnierza, zdjął go z karku Ye Liana. Pozbył się pierwszej przeszkody, najwidoczniej uwierającej tak, że nic innego nie mogło zająć myśli z równą mocą. Miękki materiał spoczął w dziwnie wiotkim uchwycie, tylko kciuk przyciskał tkaninę, nie pozwalając jej opaść na ziemię spiralą przygniecioną do podłogi przez brutalność grawitacji. Oddychając w rozchylone usta, szukał mimowolnie jego spojrzenia, aż nie pojął, że od początku miało to przebiegać inaczej. Po co miałby im towarzyszyć kontakt wzrokowy? Tu właśnie należało wprowadzić korektę i za nią posłuży pochwycony krawat, który jak delikatna szarfa spoczął zaraz na przymrużonych powiekach Ye Liana, ściągnięty na potylicy, wplątany w platynę pasm. Zasłonił te jasne, sarnie oczy i nie było już sensu czegokolwiek w nich szukać.
- Spróbujmy - zgodził się, wsuwając na powrót rękę na kość biodrową, na ocieplone tremą ubranie.
Płynnie zmieniał położenie dotyku, palec wskazujący hacząc finalnie o przednią szlufkę eleganckich spodni, wciskając go tam, ledwie mieszcząc się ze skórzanym paskiem. Jedno szarpnięcie starczyło, aby przyciągnął go bliżej siebie, by oparte nieśmiało o pierś dłonie przywarły do torsu mocniej szukając stabilności. Chciał mu powiedzieć, by się nie wygłupiał, skończył z tym dziewiczym zachowaniem, jakby najmniejsza rzecz stanowiła wyzwanie zbyt ogromne, by mu sprostać. Chciał przypomnieć, że nie po to się tutaj znaleźli, nie to było celem cichych psiknięć perfum w gorszącej części Karafuruny, nie dlatego oczy recepcjonistki rozbłysły zmysłowym zrozumieniem. Nie zrobił tego jednak. Nie rozumiał dlaczego. Może odpowiedź nie istniała. Zamiast niej była tylko ciasna obręcz na gardle, wzrok osuwający się na usta, krążący wzdłuż cienkich warg z prostym pragnieniem. Była ręka, druga, odnajdująca miejsce na Ye Lianie, przeciągle wsuwająca się dalej, na dolną partię pleców, ku lędźwiom, na których nacisk spowodował przywarcie jednego ciała do drugiego, jakby i to było komunikatem zamiast słów. Bo organizm reagował mimo racjonalności. Nawet w tak obszernym, drogim apartamencie nie było grama przestrzeni na logikę. Została za drzwiami, odcięta od wynajmowanego pokoju cichym kliknięciem zamykanego przejścia. Pozostało coś innego; żywego, pierwotnego. Coś, co wyczuwalnością spływało wzdłuż kręgosłupa, ocieplało klatkę piersiową i nadgarstki. Prawie dotykał nosem jego policzka, ale nie przekroczył granicy. Zbyt wiele razy już go odepchnięto, za często doświadczał impulsywnej ucieczki. Przyciągał go do siebie tylko po to, by w szarpaninie znów stracić. To była więc jego kolej na udowodnienie, że to nie scena przymusu. Mógł tylko trzymać go dalej za szlufkę, mógł doprowadzić do tego, by oprzeć o siebie to rozedrgane ciało, pokazać mu, że reaguje w naturalny sposób; interakcja dawała efekty. Płytszy oddech muskający wargi, ciepłotę przez wrzące w komórkach endorfiny. Czujesz? Jeszcze wciąż lekki, ale nieubłaganie rosnący napór w okolicy podbrzusza, dudniący coraz wyraźniejszym rytmem pulsującej w żyłach krwi. Gdybyś był ohydny, nie czułbyś nic. Przeciągnął wzdłuż wklęsłej linii męskiego kręgosłupa, rysując ją tkliwie paznokciem przez materiał koszuli. Aż nie dotarł do kołnierza, do schnących włosów, których kosmyk nawinął na mały palec.
- To, co próbujesz zrobić, jest w porządku - dźwięczał tuż przy kąciku ust. - Nikt cię tu nie ocenia. - Nie ma kamer. Wyciąganych z tylnej kieszeni komórek. Nie ma kciuków na ekranie, by go odblokować i nacisnąć aplikację aparatu. Obydwie dłonie, które mogłyby to uczynić, Ye Lian czuł stale na sobie. Jak harpi hak wetknięty za szlufkę - to jedna przypominała o swojej obecności, nie pozwalała mu się odsunąć, zignorować tego, co najbardziej go przerażało: fizycznej odpowiedzi na jego własne ciało. Druga wciąż bawiła się jasnym pasmem, łaskocząc kark, szturchając splamioną na czerwień skórę. - Może zaczniesz od czegoś prostego? Ściągnięcia ubrań? - w propozycji krył się uśmiech; jakiej natury? Prowokacyjnej? Naglącej? Rozbawionej?
- Może być moich.

Warui Shin'ya

Ye Lian, Hasegawa Jirō, Ejiri Carei and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Ye Lian

Sro 6 Wrz - 17:48
Zbliżająca dłoń niosła w uścisku wolność — czekał na nią od lat w przesiąkniętej samotnością pościeli; z trawioną ciało gorączką. I choć stęskniona pamięć już dawno spisała wszelkie detale składające się na jego bliskość, tak pełen transu wodził spojrzeniem najpierw wzdłuż luźno podwiniętego rękawa przy nadgarstku, odkrywającego jasny płat skóry, aż po sękate ścięgna pełne zaczerwienionych, świeżych zranień. Odetchnął cicho, gdy szarpiące się z węzłem paliczki straciły czucie i rozprostowały kości, przypominając budzący o poranku młody pąk kwiatu. Nie mógł odnaleźć określenia na to, co odczuł w tak przyległej obecności. W towarzystwie sylwetki, która kończyła się na linii wyrysowanego idealnego podbródka, na wysokości gładkiej szyi, gdzie kumulował się ten przeraźliwie słodki zapach zapierający dech w piersi; od którego ciasny pokój zachodził mgłą, od którego rozbrzmiewał dźwięk przewracanej butelki, od którego gwałtownie się podrywał; od którego waliło serce i drżały wszystkie mięśnie. Krótki moment zetknięcia obcych dłoni nie niósł za sobą jedynie ciepłego muśnięcia. Ye Lian miał wrażenie, że przez ten ułamek chwili, aż nie wypuścił tkaniny z uścisku, nim nie pozwolił przejąć inicjatywy, obaj trzymali w dłoniach coś bardzo cennego. I nawet kiedy szorstki dotyk ominął w końcu zawieszone przy suple opuszki, pozostawił odczucie ciasnego spętania. Jakby Shin'ya wyrył na jego ciele niewidoczny ślad łączącej obscenicznej tajemnicy.

Spoglądając na rozwartą męską dłoń — na luźno pochwycony krawat, którego kraniec ginął w mroku — pomyślał o pasku jak o narzędziu zbrodni; o własnej dobrowolnej egzekucji. Miał dzisiaj coś stracić. Miał się poddać. Bezwzględnie zaufać. Miał zyskać. Czyżby pewność? Zamykając pokornie oczy, przypomniał sobie o sztywnych banknotach; o tym, jak wielokrotnie w tajemnicy opłacał ich wspólne lunche. Kiedy wiotczały zawieszone przy obojczykach dłonie, wspominał ciężar trzymanej koperty, ostry zapach męskiego potu wypełniający szatnie, donośny i zdarty głos majora brzmiący z hali, odgłosy piszczącego obuwia. Pochylająca się w przód twarz uwolniła platynowe pasma, które przyozdobiły słomianymi wilgotnymi nićmi przymknięte, lekko drgające pod materiałem powieki. Wracał myślami do paraliżu, smaku cierpkiego jak grejpfrut, do widoku znalezionego w torbie czerwonego, zwiniętego listu przepasanego karmazynową wstęgą i przypieczętowanego błyszczącym sercem. Walentynki — niezarezerwowanej dla niego. Zaciskające na potylicy smoliste krańce szarpnęły za kosmyki. Zabolało — cierpienie, które powinno być znacznie silniejsze; które powinno targnąć za pasma, aż napięłaby się skóra, aż wywołałaby pęknięcia na naskórku, pierwsze ujawniające się krwiaki, tak samo, jak na powierzchni jego serca. Zamiast tego został sam. Jak wtedy. Z roztrzaskaną nadzieją i wszechobecnym bólem, z którym nie wiedział, co powinien zrobić. Jak go zaspokoić? W ciemności. Bez perspektyw. W fantazji, w której dotykająca go dłoń niosłaby ze sobą zarezerwowaną obietnice bliskości, poczucie przynależności. Cielesny kontakt nie mający w sobie nic wspólnego z dziarskim poklepywaniem po ramieniu. Nic z tej okrutnej przyjaźni.

(spróbujmy)

Słowo uwolniło spięcie; poderwało zawieszoną głowę, przecięło nić łączącą z rzeczywistością. Śmiałość wylała spod grubej przepaski pierwszy odcień szkarłatu — sięgnął bladym kolorytem gładkiej szyi, miejsca przybitego zimnym guzikiem. Gwałtowne szarpnięcie było impulsem, momentem wyjętym spod chwili. Ciasnota i dźwięk zderzających się ze sobą klamer pasków, sprawiły, że zagryzł w zawstydzeniu zęby; zdradzały to ścięgna malujące się na szczupłych policzkach, napięcie cienkich warg, zbyt surowych, aby mogły podarować komukolwiek przyjemność. Wyczuwali się ledwie przez gruby materiał spodni, a sama świadomość ich reakcji doprowadzała go o zawrót głowy, o zaciśnięcie paliczków na jawiącym się przed nim ciele, o walkę z prymitywnym naporem, heroicznością przypisywaną rozbitkowi dryfującemu na powierzchni wzburzonego morza. Zalewały go fale obaw — równie nieprzeniknione, co zadzierzysty dotyk łaskoczący plecy przez cienki bawełniany materiał koszuli. Przekrzywił głowę, nieświadomie hacząc górną wargą o dolny kraniec oczekujących go zbliznowaciałych ust; bliskość zapieczętował krótki, szeleszczący dech.

Zaczął przeceniać istniejący ład; gloryfikować fantazję. W tym momencie stała się ona dla Ye Liana stanem trwałym i bezpiecznym. Nie dostrzegał pozoru, powierzchownej porcelany, źdźbła trawy podtrzymującego tę chybotliwą budowlę. Wystarczył dotyk i ból niespienionych marzeń, aby unieważnić sztuczny świat, przenicować go do góry nogami i dotychczasowy pewnik zastąpić nowym porządkiem. Próbował go badać. Naznaczyć subtelnym trąceniem każdy skrawek skóry. Marszczył ciemną tkaniną, odnajdując pierwsze zarysy mięśni, przejeżdżając cnotliwie po twardej piersi aż po wypukłe partie wypracowanego brzucha. W najtańszych zakamarkach ciała coś zdawało się poruszyć; wypłynęło na powierzchnię i szarpnęło w dziwnym przerażającym zwierzęcym impulsie. Płuca nabrzmiały od gorących oddechów, od słów szeptanych w skórę — prosto w niedoświadczone wargi, które mimo nadłamanej godności rozciągały się jeszcze we wrodzonej elegancji.

Nietrudno było wyobrazić sobie, jak srebrne oczy Ye Liana umykają w bok, rozwiązując ich przedłużający kontakt; jak w gonitwie myśli zagryza wnętrze podrażnionego policzka.

Zrobię to po swojemu.

Odszepnął z wahaniem, nawet nie dbając o korektę złamanego głosu. Był ze swoimi pragnieniami sam. Dotychczas bezpiecznie związane wyszarpywały się teraz z więzów, sprawiały, że tracił kontrolę nad wyrywającymi się potrzebami ciała, nad emocjami, które z całych sił chciały wypełznąć spod marmuru nieruchomej twarzy; pokazać mu ile dla niego znaczy, ile jest w stanie mu dać, co poświęcić. Dlatego ułożył szczupłe dłonie na sztywnych stabilnych ramionach i napierając na ciało irracjonalnie krucho, wykonał pierwszym inaugurujący krok. Nie odsuwał go. Szedł wraz z nim. Każdy wykonywany przez chłopaka ruch, zastępował kolejny. Pokonywane metry. Poruszali się w cichy rytm pomrukującej muzyki, w narastającym cieple, w towarzystwie wymieniających krótkich oddechów i skrywanej w ciemności twarzy, aż do granicy rozścielonego łóżka.

Zasugerował, aby usiadł i zawiesił głowę; kosmyki spiętrzały na czole, czepiając się czarnego przepasającego oczy materiału. Kiedy dosłyszał szelest gniecionej pościeli, zabrał zakompleksione palce i skierował je w kierunku własnego wyprasowanego kołnierza; długie palce wtargnęły pod pierwszy guzik — z trudem uwalniając fragment alabastrowej skóry. Stremowany powiódł centymetr niżej. Zaczerwienione od zbyt mocnego zacisku paliczki wysunęły kolejny zaczep, a bawełniana tkanina wystawiła na chłód jawiące wyrysowane cieniem obojczyki przysłonięte cienkim srebrnym łańcuszkiem. Wisiorek znajdował się dwa rozpięcia niżej pomiędzy kształtem smukłej, acz niecherlawej piersi, połowicznie skrytej za połami rozsuniętego materiału. Twarz kierował w podłogę; zaciskał usta, mieląc kolejne warstwy zażenowanie. W klimatyzowanym lodowatym pokoju zrobiło się bardzo ciepło; jak na ironię, to właśnie ono przyprawiło odkryte, nagie ciało o kolejny dreszcz.

Wrócił opieszale do górnej części odzieży i z wyraźnym zawahaniem pozwolił materiałowi przekroczyć granicę bladych ramion i zatrzymać kilka centymetrów niżej. Ciało Ye Liana — nawet pomimo ciemności — malowało się niezwykle łagodnie i artystycznie; naznaczało je kilka ciemnych punktów — pieprzyków — nadających całemu obrazowi dziwnego dopełnienia; ujawnianej tajemnicy zarezerwowanej dla wybranych. Właśnie w tamtym momencie zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie doświadczył w sobie tak silnego natłoku uczuć jak dzisiaj i zaczął się zastanawiać, czy nie jest już dla niego za późno.

Cichy szelest zgniatanego materacu. Ciężar mieszczący się po lewej stornie Shin'yi, później drugi — po prawej. Lękliwy dotyk dłoni poszukujący barku. Szybki wdech przechylonych ust. I nacisk ciążący na sztywnych udach. Bliskość ocierającej się nieprzyzwoitej twardości. Ciepło pulsującego niepokoju. Ostatni ruch. Bijące w przestrachu serce. Szmer oddechów. Niepewność wbijająca paznokcie w rozgrzany kark; palce delikatnie łaskoczące skórę, kciuk ledwie przesuwający się wzdłuż linii rudych czarnych włosów.

Po chwili — po której nie wydarzyło się nic — przełożył dotyk na ramiona, a stamtąd na przód koszuli, łapiąc za pierwszy paciorkowaty guzik. Kącik ust ujawniał ukrywane poruszenie, nagie ramiona pokryła czerwień. Poruszał się w dół; rozpinał guziki drżącym palcem: kolejny i kolejny, aż nie dotarł do ostatniego, wysuwając koszulę z przepasanych paskiem spodni. Wtedy też pochylił głowę; ściągnął z karku dzierżony spalony nieśmiertelnik i przewlekł srebrny łańcuszek przez jego głowę, przycinając zniszczoną stal do mostka, do wyczuwanych obcych uderzeń serca, hacząc skórkę harpim uściskiem. Obrócił głowę, pragnąć skryć się przed jego spojrzeniem. Ledwie kontrował wyrywające się z warg oddechy, dłonie, które w następnej chwili pochwyciły poły płóciennej marynarki i zsunęły ją z nieruchomych ramion; ciemnej tkaniny, która zawijając się o cienkie paliczki, delikatnym podmuchem obnażyła gorejące młodzieńcze ciało, blokując zmarszczony materiał w zgięciach łokci.

To nie wystarczy, prawda?

Obaj wiedzieli, że nie. Ale irracjonalny pełen wątpliwości szept, musiał się o tym upewnić, jakby potrzebował jego potwierdzenia; o kolejnym ruchu. Nim jednak je otrzymał, niespodziewanie zbliżył ich usta. Wargi poruszyły się pełne ostrożności, przypominały spłoszenie, którym charakteryzowały się dzikie zwierzęta, ale nie zlękły się. Ledwie go tknęły. Ten ruch był inny — lekki, niepewny, naiwny i niepasujący do codziennego rezonu oraz wytworności osobowości. Dech musnął górną wargę, a chwilę później — nieudolnie i z wyczuwaną przezornością naznaczył ją dyskretnym pocałunkiem. Palce Ye Liana zacisnęły się na zatrzymanym materiale koszuli, powodując silniejszy napór, a wraz z nim, w dźwięcznym cmoknięciu, zetknął ich ciała na dłużej. W wilgotnym uścisku wyczuł zaproszenie, na które wycofał się o parę minimetrów, ocieplając rozgrzaną skórę wrzącym, umykającym powietrzem. Spróbował ponownie. Czułość poprzedzoną niezdarną pieszczotą pozwalającą rozsunąć wargi; oddech Shin'yi załaskotał wrażliwe podniebienie. Czy tak jest dobrze? Szept przecisnął się między kolejne muśnięcia — tym razem znacznie miększe, o uległym przyzwoleniu; o zwilgotniałym miętowym posmaku.

Ye Lian

Hasegawa Jirō, Sugiyama Nobuo, Nakajima Haru, Arihyoshi Hotaru and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Sponsored content
maj 2038 roku