Hotel Hakuchō - Page 4
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Nie 5 Mar - 0:03
First topic message reminder :

Hotel Hakuchō


Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.

Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.

*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.

Haraedo

Warui Shin'ya

Pią 15 Wrz - 2:02
+18
Nie wierzył w jego pomysłowość, w interwencję smukłych palców, oddech ciepła wyważenie muskający skórę, nie wierzył w wykonanie kroku, który cokolwiek zmieni - i bawiło go to do pewnego stopnia. Błądząc po szczupłych biodrach drażliwie haczył o pasek spodni, bez ustanku, jak spragniony po rozłące kochanek, przywierając bliżej i mocniej, łapiąc między paliczki fałdy koszuli, bawiąc się schnącym kosmykiem, jakby robił to od wieków i pasował do tej roli, tyle się do niej przecież przygotowywał. Rozweselało go drżenie pod dotykiem, zdławione w przełyku powietrze, które z jakichś powodów, nieznanych nawet sobie, chciał wydostać, chciał naprzeć na jego wargi i wydusić z nich jęk - dźwięk upokorzenia, melodię o wiele wspanialszą niż ta, która wypełniała pomieszczenie. Jej zresztą prawie nie słyszał, była gdzieś obok, dobiegała z innego pokoju, choć doskonale wiedział, że ściany są tutaj szczelne, gwarancja jakości, jak wspominała recepcjonistka za pierwszym razem, błyskając białymi zębami w wymownym, ale dalej odpowiednio dystyngowanym uśmieszku. Nie wierzył w końcu i w to, że bariera pęknie i wypłyną zza pajęczyn uszkodzeń skłębione, nocne pragnienia. W zamian naciskał, niewiele mogąc wskórać, przechylając tylko głowę jak nierozumiejące sytuacji zwierzę, i mruczał farmazony, w których brzmienie dalej zaplątywała się iskra żartobliwości. Przecież do niczego nie dojdzie.
Nie dawał szans na to nawet, gdy jasne ręce popchnęły go w kierunku łóżka, gdy przesunął się tam posłusznie, jednocześnie tłumiąc śmiech i gorliwie przypominając, że jest tu dla niego, szeptał to bez końca, na granicy mowy, poruszając tylko ustami, coraz bardziej zaintrygowany, nienasycony. Pięta uderzyła o brzeg mebla, ciało zapadło się w miękki materac. Plecy zachwiały, przytrzymane w pionie w porę ułożoną zań ręką. Zapach świeżej pościeli przeplótł się z atomami słodkiej woni perfum; bergamotka wypełniała nozdrza, mrowiła aż po skronie, wdzierała się tam dziesiątkami wspomnień. Wspomnień o ciemni włosów i szczerze oddanym uśmiechu, słowach wypowiadanych z bezpośrednią lekkością, jakby tak działał świat, cały stworzony właśnie dla niego, idealnie dopasowany do charakteru, do zadartego podbródka i głębokiego odcienia brązu rogówki. To dostrzegał Ye Lian pod przymkniętymi powiekami? Obraz człowieka, którego opłakiwał cztery długie lata, który odżył niespodziewanie, ostrożnie wpraszając się ponownie w jego życie, tym razem inaczej, bardziej, przybywając tylko po to, aby oddać mu się w całości? Bez nacisku społeczeństwa, bez sił, które tłumiły pragnienia, a podsycały lęk? Ten sam lęk, którego zimno wypełniało teraz opuszki bladych palców aż po linie papilarne, sięgających niezdarnie po pierwszy guzik bawełnianej koszuli?
Nie uszło uwadze, że kołnierzyk miał delikatnie nagięty, pewnie efekt po zbyt szybkim wstępnym etapie. W żyłach Shina wciąż buzowała krew, chciała napędzić mechanizmy, zmusić nadgarstki do ruchu, dłonie do pochwycenia stojącego przed nim ciała. Była jak rozsierdzająca wnętrzności energia, elektryczna, pulsująca, paskudnie rozepchana aktywność, od której powstrzymywania oczy zaszły mu mgłą otępienia. Rausz w czaszce przypominał coraz gwałtowniejsze morze. Zbliżała się burza, sztorm stulecia. Skąd to napięcie? Skąd oczekiwanie, od którego sunął nieporadnie spojrzeniem wzdłuż chudych przegubów, sięgał odsłanianej subtelnie skóry, zatrzymując się na niej w obsesyjnym skupieniu?
Bo to było nowe, inne, niedoścignione. Miał oczywiste przeświadczenie, że będzie potrzebował wspomagania, że sam w pewnym momencie zamknie oczy, zaciśnie je aż do bólu, przywołując znane kadry. Naciągnie na Ye Liana cudzą skórę, byle dać radę. Byle się spisać. Dostrzeże wtedy obfitość kobiecości, miękko skrojone biodra osiadające na nim z pewnością zdobywcy. Pielęgnował te obrazy, ułożył jeden obok drugiego na wyciągnięcie ręki, miały stać się jego ratunkowym kołem... a tymczasem krągłość sylwetki zeszczuplała do męskiego torsu, na którym zawiesił źrenice, kompletnie zdominowany przez widok niewielkiego znamienia, ciemnej, mikroskopijnej plamki zdobiącej lewą pierś, wymykającą się zza zasłony tkaniny. Wstrzymał dech.
Impulsywność podsyciła ogień w splątanych niciach żył, dudniła w każdym punkcie organizmu, docierała do podbrzusza, do osierdzia, do ściśniętej gwałtownie krtani, gdy zmysły zorientowały się - wreszcie, po fakcie - że mężczyzna przed nim się poruszył, odnalazł swoje miejsce na jego zesztywniałych udach, wsunął się na nie z niepewnością, od której ogłupienie odpłynęło ze skroni ku potylicy, zgrzało muśnięty kark. Nie wiedział, czy powinien, czy wreszcie może cokolwiek zrobić. Tępił znane sobie schematy, odtrącał je z wściekłością. Przywykł do szybkiej gry, odhaczenia poszczególnych punktów. "Masz godzinę". "Wyjdź przed dwudziestą. "Wykąpiesz się u siebie, nie ma czasu". Czasu nigdy nie było, a teraz, gdy miał go w nadmiarze, ledwo wytrzymywał. Mimowolnie wspiął się rękoma wzdłuż spodni opinających nogi Ye Liana, sunął po nich z szorstkim odgłosem, od którego ścisk podniecenia osiadł betonową bryłą tuż pod żołądkiem. Odetchnął ciężej prosto w wystający łuk alabastrowych obojczyków, wzrokiem wciąż szukając jego wzroku, jakby spodziewał się, że szarfa zniknie, powieki zatrzepoczą, rzęsy rzucą głęboki cień na policzki, a potem nagle uniosą się, odsłaniając spojrzenie równie upite fałszywą potrzebą doznania czegoś inauguracyjnego. Nic takiego się nie stało. Oczywiście. Musiał zadowolić się odpowiedziami drobnych ruchów, z nich sczytywać przyzwolenia.
Nie przeszkadzał, jak raz nie pospieszał, gdy w nieporadnych próbach Ye Lian łapał za drobne guziki, szukał sposobu, by wyjąć je z milimetrowych otworów, co tak cholernie przypominało teraz ich samych, gdy starali się coś ugrać, coś z siebie wydobyć, jakąś emocję, duszoną latami myśl, która nie mieściła się przez wyrwy, jakie tak skrupulatnie dotychczas zamykali, tamowali niczym dziury w naczyniu, z którego nic nie może się ulać. Zagryzłby wargi do krwi, byle nie wyznać, że wszystko mu nagle było jedno - mogło wyciec co chciało, mogła pęknąć tama. Nie obchodziło go to. Obchodził go wyłącznie ruch za ruchem, tkliwość drżących rąk ocierających się przypadkiem o niego, gdy kolejny paciorek wymknął się z przerw w materiale, obchodziła koszula odchylająca się na boki, odsłaniająca nierówności blizn, falującą od oddechów klatkę, w której szaleńczo tłukło się serce. Rozsierdzone jak wściekły ptak, gotowy połamać skrzydła o żebra, byle wydostać się z celi.
Dziegieć w gardle tamowała każdy wyraz, który mógłby paść, jakby coś - jakaś siła wyższa, bóstwa, los, chaos świata - czuwało, by nie popsuć tej nieporadnej chwili, momentu, gdy na skórze pojawiały się pierwsze dreszcze, a palce zgrubiałe od strupów zsunęły z bioder na uda, zatrzymały się tam, tylko na czas procesji, w której zimne ogniska łańcuszka opadały na kark i gdy zdał sobie sprawę, że nadpalona blaszka ma wagę tonową, ciągnie go w dół, każe pochylić się w ukłonie, w nieporadnej wściekłości powodowanej niezrozumieniem. Jednocześnie pragnął tego zlęknionego, niedoświadczonego ciała, gładkiej skóry zroszonej kilkoma ciemnymi pieprzykami, chciał zatopić usta w zagłębieniu szyi i poczuć wilgoć kapiącą po udach, które teraz przycisnął gwałtowniej do siebie, usadził je mocniej, agresywniej, bo właśnie to czuł w tym samym czasie - złość, że raz jeszcze nic nie dzieje się naprawdę, ponownie widziano go w innych barwach, zgodził się na cudzy spektakl, ładny strój, obcy zapach. Nieśmiertelnik - symbol brata.
To nie wystarczy, prawda? - szept, od którego uniósł głowę, od razu natrafiając na jego usta, jakby od początku to przygotowywali i, fakt, to nigdy nie wystarczało, ale teraz powoli docierało do niego, co było powodem desperacji. Gama emocji Ye Liana, szeroki wachlarz uczuć, ta nieprzepisowa szczerość widoczna w każdym działaniu, w niepewności i nieśmiałości, w dygocie palców próbujących zaczepić się o jego ramię, w zbyt spiętych nogach, w których stawy wciąż nie chciały zgiąć się maksymalnie, jakby wizja, że miałby usiąść mu na kolanach, była nie do przyjęcia, bo zmieniłaby wszystko. Pozwolił mu się pocałować płochliwie, oddechem wdzierając między wąskie wargi. Czy tak jest dobrze?, ciche muśnięcia przerywały akompaniament muzyki, zsynchronizowały się z powietrzem wypełnionym szelestem ubrań i rąk, które się o nie ocierają. Powoli zaczynał rozumieć zasady gry; miało być wolno. Miało być namiętnie. Miało być wystarczająco, aby każde z pragnień dostało swoją szansę, filmowe pięć minut. Trudna rzecz. Powstrzymywać się. Naginać. Zmienić rytm działania, uspokoić się, wyciszyć, kiedy nie mógł tego zrobić, bo w głowie cały czas chrzęściły mu kawałki szkła, stale próbował sobie uprzytomnić co się dzieje, by sekundę później zatracić umysł w miękkich wargach, łapiąc dolną z nich zębami, łagodząc ukąszenie językiem, powtarzając ten proces coraz mniej ostrożnie, a coraz bardziej po swojemu, bo on też tu był, też stał się aktorem, jego potrzebie należały się światła reflektorów.
I, cholera, starał się pamiętać, naprawdę pamiętać, każdą przyczynę i skutek, w wyniku których tu trafili, starał się na wierzch wysnuwać niezmąconą, chłodną świadomość, że chce go posłać w diabły, złamać, sprawić, by błagał, a potem już nie miał sił nawet na prośby, bo ważne, by poczuł wybuch ognia, po którym nie ma już nic, żadnego popiołu, swędu spalenizny, zostanie tylko pustka i okropna niesprawiedliwa strata. Miał cierpieć cierpieniem, które sam wywołał i o które nikt go nigdy nie podejrzewał, które nie doczekało się kary zgodnej z prawem. To taki dobry człowiek, szeptali sąsiedzi, elegancki, z wyższych stref. Czego mu brakuje, że nigdy się nie uśmiecha? Wiedział czego. Ciepła. Wolności. Oddania. Akceptacji. Brakowało mu możliwości, aby wsunąć kolano na materac i usadowić się w całym wstydzie na napiętych mięśniach drugiego człowieka. Brakowało, by ktoś bez wybuchu śmiechu podszytego szyderstwem złapał go w talii i przyciągnął do siebie, zapewniał, że może, że powinien być bliżej, bo tylko wtedy wyczuje nabrzmiewającą twardość, coraz mocniej obecną mimo granicy spodni, towarzyszącą temu niespokojność i dudnienie pulsujące nieskrępowanym pragnieniem. Brakowało, by ktoś cierpliwie do niego podszedł, dał wystarczająco dużo miejsca, Shin wiedział to, ale to było takie kurewsko niewygodne, takie uwierające i drażniące, było igłą w karku i ścierpnięciem w udach. Było tym, co spowodowało, że na pewnym etapie powieki przymrużyły się mocniej, złoto oczu zaszkliło od błony otępienia, ślepe na ustalone normy, przede wszystkim na to, co zadziało się zaraz po tym.
Sekunda.
Dźwięk pękających szwów, puszczonych przez rozrywane guziki, gdy w nagłym, niepohamowanym odruchu pieść zacisnęła się na brzegu białej, jedwabnej koszuli i sztywnym, mocnym ruchem szarpnęła; zerwały się ostatnie nici, stukot upadających na podłogę krążków jak niecierpliwe palce wybębnił hałas na panelach. Poły ubrania rozchyliły się ukazując wciągnięty we wdechu brzuch w całej nieskalanej okazałości, blady nawet w mroku, jakby ciemność nie imała się tego chorobliwego odcienia. Wkradł się dotykiem pod koszulę Ye Liana, ujął go w biodrach wyczuwalnie, pchany posesywnością, nim się nie zorientował, że to za mocno i nie rozluźnił chwytu, na gołej skórze kładąc szorstkość dłoni już ostrożniej. Przesunął nimi starannie ku plecom, dołeczkom lędźwi i wyżej, z dźwiękiem ślizgających się opuszek, aż dotyk nie zamarł na ściągniętych łopatkach, wyprężonym kręgosłupie, zmieniając trasę, przemykając pod szczupłymi ramionami jedynie na tyle, by kciuki zrównały się z unoszącą i opadającą nerwowo piersią. Ciało, które badał, okazywało się wyrzeźbione samotnością, podatne jak struchlałe wróble, dostrzegające w człowieku wyłącznie brutalność i zagrożenie. Nie zarejestrował, kiedy dokładnie oderwał się od jego ust, sięgnął niżej, na charakterystyczny pieprzyk, zarys szczęki, na punkt pod żuchwą i na wyczuwalną pod wargami gonitwę rozlegającą się w tętniącej aorcie. Trasę znaczył; pocałunkami, westchnieniem, impetyczną tkliwością. Czuł ślinę między rozwierającymi się szczękami, własny oddech chaotycznie odbijający od delikatnej cery. W tym wszystkim czuł też wrażliwą tkankę ustępującą pod ugryzieniem, nagłym, w porę przyhamowanym, tuż pod obojczykiem, a potem parę centymetrów w dół, gdy włosy otarły się o roznegliżowane, zaczerwienione ramię, a kły sięgnęły twardniejącej pod językiem piersi, zamykając dotychczas drażniony opuszką sutek w uszczypliwej zaczepce. Już powoli przyswajał w czym rzecz, argumentował, skąd ten wzmożony stan i pośpiech, choć trzymany na wodzy, co jakiś czas wyrywający się w szarpnięciu - dokładnie jak teraz, gdy ręka sama sięgnęła klamry, z metalowym brzęknięciem wysuwając skórzany pasek z jej okowy, rozpinając guzik spodni, z krótkim wizgiem rozsuwając rozporek, koniec końców dając minimalną ulgę nagromadzonemu we własnym podbrzuszu gorącu; stopniowo docierało do niego, skąd to pragnienie, by szukającą oparcia dłoń Ye Liana ująć lekko, ale stanowczo, zsunąć ją i naprowadzić ciepło dotyku wzdłuż swojej klatki piersiowej, rozżarzonego metalu nieśmiertelnika, mostka i żeber, drogą niechlujności szram, szorstkich i gładkich, aż na wrażliwą część brzucha, na linie nabrzmiewających żył, ich śladem po skórze aż do odkrytego skrawka czarnej bielizny. Chciał, jak wszyscy, odrobiny uczucia, nieważne, że to uczucie nie było przeznaczone dla niego. Teraz wydawało się inaczej; stawał się obiektem nocnej gorączki, powodem realnych reakcji. Upijał się tym. Poruszył się pod nim specjalnie, by otrzeć o wnętrze ud, ale i wystawione w pobliżu czubki przytrzymywanych palców, w niemym rozkazie albo przyzwoleniu, dotknij, czymkolwiek, co chciałby, aby to było, jednocześnie samemu dotykając, bo wypuścił drobniejszą dłoń, by nie pozostać dłużnym; wsunął paznokieć również za jego sprzączkę, sprawnie pozbywając się funkcjonalnego zacisku, wyciągając język paska z metalu i ze szlufki, sięgając finalnie za materiał przylgniętej do skóry tkaniny. Zawahał się, gdy tuż nad uchem zagrzmiało echo; zrobię to po swojemu. Czołem przylgnął do szczupłego barku, jakby szukał tam oparcia dla natłoku ciężkich myśli, wzrokiem wypalał dziury w odsłoniętej sylwetce widzianej pod kątem. Przypatrywał się w letargicznej frustracji jak od zniecierpliwienia drży mu ręka, jak knykcie napinają zdobiące je strupy. Był spięty, trzymany na sznurach, które trzęsły się od naprężenia.
Połóż się - padło schrypnięcie, kiedy zadzierał głowę, łapał powietrze z kącika jego ust. Powiedział tylko to jedno, rozdarte, rozdrażnione, słabe połóż się, fuzję prośby i żądania, decyzji, która zapadła w niewiadomej chwili, może już na samym początku, gdy roziskrzone rozbawieniem kryształy oczu śledziły kontur skulonej postaci, może dopiero teraz, gdy palce sięgnęły za bieliznę i objęły wilgotniejącą męskość, kamieniejącą pod subtelnym naciskiem, ledwie przemykającym od czubka po nasadę w pierwszej oznace niknącej pokorności.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian, Hasegawa Jirō and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Ye Lian

Nie 1 Paź - 15:54
+18
Próba wtargnięcia do jego umysłu przypominała sprawdzian możliwości, test z zajęć rozbrajania strzeżonego sejfu — stanowiła jedynie przyczynę bólu głowy i serca. Pozbawiony dostępu do myśli należących do skwapliwej twarzy naznaczanej pieczołowitym muśnięciem opuszek, zdolnych dostrzec prawdziwe cechy badanego ludzkiego zwierzęcia, czuł wstępującą na skórę gęsią skórkę. Zarozumiałość, zachłanność, żarłoczność i lubieżność. Wszystkie cechy manifestowały się na cienkiej powłoce zbliznowaciałej skóry, mokrej od dotyku, mrowiącej od obcego posmaku mięty. Zderzały się ze sobą raz po raz; oderwały na krótką chwilę — na ledwie moment zaczerpnięcia powietrza. Znajdująca się na młodzieńczym policzku płochliwa dłoń, zakreśliła tknięcie sięgające objętych gorejących oddechem ust; rozdziawionych kącików. Miękki opuszek zarysowywał je wątpliwie, jakby wychodziły spod jego ręki, jakby po raz pierwszy jego wargi miały się na niego otworzyć; jakby po utraceniu tego cielesnego kontaktu miały się rozmazać i zniknąć. Jakby nigdy nie miał ich na sobie poczuć.

Wyobraźnia zaczęła wymykać się spod kontroli. Zdał sobie sprawę, że nie musiał nic widzieć, że otulający powieki ciemny mrok wystarczał. Ważniejsze było uczucie: zapach ciała, ubrań, perfum. Obecność. Poczucie terytorialnego szarpnięcia ciągnącego biodra ku oczekującemu napięciu, które onieśmielało po czubki zagiętych palców. Krępujący wydech wymieszał gotujące się oddechy. Nie zdążył powstrzymać ciała od żenującej reakcji — naglącego otarcia. Na samą myśl, że Shin'ya Ichiru mógł poczuć rodzącą się w nim bezwstydność, ogarnął go wstyd; stykające się ze sobą wargi zadrgały z tego powodu; ledwie na siebie natrafiły, ledwie musnęły w niepewności, odsłaniając zbierane od lat nieudacznictwo.

Zaskoczył się kiedy Shin'ya Ichiru gwałtownie przeciął dzielącą ich linię wstydu, przysuwając się intymnie blisko. Zaczął całować go tak namiętnie i obejmować tak silnie, jakby chciał, żebym wtopił się w niego niczym miękka cyna w rozpalony metal. Ye Lian ledwie łapał oddech, ledwie muskał go językiem. Czuł  sparaliżowanie. Nie nadążał za płynącą przyjemnością, ani za rosnącym tempem. To właśnie w tym mocnienie — w akompaniamencie surowo poruszającego się szelestu dłoni po powierzchni materiałowych eleganckich spodni — przez głowę przebiegła mu jedna myśl: czemu jeszcze nie zrezygnował? Czemu nie odrzuciło go spięcie i prześmiewcza nieudolność; bojaźliwy świst przemykający przez złączone wilgotnością wargi, od którego drżało wypełniające pokój powietrze? Czemu nie skapitulował, nie przeraził się reakcji na niezgrabne pochwycenie ostatnich guzików koszuli, na których upadający dźwięk, Ye Lian szarpnął się w przestrachu i otworzył w ciemności oczy, gotowy stanąć na równe nogi; bo przecież coś pękło, coś się zepsuło, coś poszło nie tak. Nie mógł dostrzec delikatnie przesuwających się po panelach guzików, ale ich cichy trzask pobudził wyobraźnie. Widział, jak obłe kształty odbiły się kilkukrotnie przy rozstawionych stopach Shin'yi Ichiru, tych utrzymujących dodatkowy ciężar usadzonej męskiej sylwetki. Słyszał, kiedy ostatni potoczył się pod łóżko, gdzie być może nikt go już nigdy nie znajdzie. Najprawdopodobniej pozostanie tam na zawsze w postaci wspomnień o zniecierpliwieniu szarżującym pod rozsunięty bawełniany materiał, myśli żądających więcej, niż to, co był w stanie mu dać.

Zanim zdążył zorientować się, co się dzieje, materiał koszuli rozstąpił się pod wpływem opadających na perłową skórę szorstkich dłoni. Ye Lian odgiął głowę; jego twarz, uchwycona w tej pozie, należała równocześnie do dwóch różnych osób: do szlachetności godnej powściągliwego władcy i do chłopca przyłapanego na gorszącym uczynku. Na przysłoniętym kosmykami czole pojawiły się pierwsze zmarszczki — powód mocno zaciskanych powiek i ściągających się ku sobie brwi. Usta poruszały się delikatnie, gotowe do gnębiącego umysł komentarza — usprawiedliwiającego swój wygląd? Jakby płótno skóry nie mogło być tknięte żadnym śladem, bo być może właśnie wtedy miażdżyło wszelkie oczekiwane po nim standardy? W niekontrowanym odruchu sięgnął ku sobie dłonią. Przydługie pasmo włosów zsunęło się z policzka, kiedy przekrzywił twarz. Pozwolił wpadającemu przez szparę podłużnemu blaskowi nocy przeciąć smukłą jawiącą się przed chłopakiem szyję. Opuszek okrył znamię znajdujące się po lewej stornie, ominął ciemny ślad centymetr pod obojczykiem i dotarł na pierś, przykrywając punkt przed możliwym oceniającym spojrzeniem, jakby to właśnie ten był w jego mniemaniu największym problemem, a przecież nie był. W mroku mógł być niedostrzegany, tak samo, jak zarys nagiej, wyrysowanej na wytrawnym wnętrzu, męskiej klatki piersiowej. Gdy rozgrzane do wrzątku sztywne dłonie Shin'yi Ichiru przesuwały się pod szeleszczącym bawełnianym materiałem okrywającym plecy, z jakiegoś powodu zaczął się siebie wstydzić. Potrzebował upewnień — dopiero teraz to zrozumiał. Niespodziewanych ugryzień, od których pucha dolna wrażliwa warga, ust zniżających się na skazę — znamię, przypominające brud — dotyku wyszarpującego drżące powietrze, oznaki nieopartej na milczeniu, bo przez ciszę czuł do siebie niezgłębione powątpienie. Wibrujące pod materiałem ciemne rzęsy, drżały w przestrachu. Obawiał się odrzucenia. Braku akceptacji. Znacznie bardziej niż wcześniej.

Cisza, która między nimi zapadła była gęsta, jakby nasycona tym wszystkim, co mógłby mu powiedzieć, gdyby tylko wiedział jak. Najpierw poczuł ukłucie w okolicy obojczyka. W pierwszym odruchu chciał się wycofać, ale pozostał w miejscu, dopóki chłopak nie pokonał kolejnego centymetra; poczuł wtłaczany w ciało nieznany żar. Ten gest był taki zwyczajny, lecz płonące, intensywnie muśnięcia Shin'yi Ichiru, mówiły coś innego. Dotychczas osłaniające pierś palce pochwycił chropowaty dotyk — poprowadził je na bok, ujawniając skrywany pod paliczkami pieprzyk i twardą wrażliwość pobudzoną banalnością; wyraźnym podnieceniem. Ye Lian ściągnął łopatki, zagryzając poranioną (zaznaczana wysypką maleńkich krwiaków) dolną wargę, by zaraz później wbić w instynkcie przerażone paliczki w odsłonięty męski przegub — w zahamowaniu szepczącym, że to za dużo; że jest zbyt intensywnie. Ale przyjemnie? Przez cały ten czas, gdy zbierał ostre kawałki rozbitych myśli, nie wiedział jeszcze, dokąd ich to wszystko zaprowadzi. Przecież mała kulka śniegu potrafiła spowodować lawinę. Podobnie było z nimi. Poczuł, jak na powierzchni odkrytego ciała wybuchają pierwsze iskierki — w szaleńczym tempie szarpnęły za wstydliwe strefy przyciskanej i ocierającej się o siebie ciasnej zaborczości. Wstrzymywał oddech i bez ustanku próbował otwierać oczy. Chciał się odwrócić, ale nie mógł. Iskra zmieniła się w płomień, rozpalając szyję wstępującymi rumianymi plamami mogącymi świadczyć jedynie o nieumiejętnie pielęgnowanej ekstazie — o wstydzie w jej uwydatnieniu. W obliczu tych wszystkich niespodziewanych tknięć, ciało reagowało kompletnie nielogicznie. A może wciąż chodziło o zażenowanie, o wyrwane z ust obce stęknięcie, gdy przyjemność wymieszała się z tkliwością zagryzienia piersi, trącenie twardniejącego sutka wilgotnością języka; o urywane westchnięcie, przypominające ostatni oddech człowieka, którego płuca pozostały już kompletnie puste. Brzuch wklęsł przez ruch napieranego powietrza. Uwydatnił kryjące się pod skórą wyżłobienia żeber.

Wsłuchiwał się we wszystkie odgłosy: wolną muzykę, której słowa splatały się w nieznany dla niego język, dźwięk oddechu — własny i jego — w drżące uderzenia serca, szmer pracującej klimatyzacji. Nasłuchiwał bez przerwy, niczym nocny stróż, szeptów dochodzących zza drzwi, obcych kroków, które mogłyby usłyszeć to wszystko, co on — dźwięk ogłupiającego pożądania. A zwłaszcza metalowy trzask odginającej się igły klamry...

Przyjął stan najwyższej gotowości. Shin'ya mógł wyczuć jak zamknięte w silnym dotyku ciało, automatycznie się napięło. Mógł dostrzec, jak podbródek mężczyzny zadarł głowę; jak kosmyki rozsypały się w tym eleganckim podmuchu; jak zlękniona karmazynowa twarz, o ustach naznaczonych niedawną obecnością, kieruje się w dół. Nos natrafił na pachnące szamponem włosy Shin'yi. Mógł usłyszeć jego wątpliwą obecność, tak bardzo przypominającą zamknięte w klatce ślepe zwierzę podatne na każdy podejrzany odgłos. Zawahał się, czując rozpalające przerażenie. Było inne. Dziwne. Objawiło się pierwszą zroszoną na skroni kropą potu; bezdechem. Jeżeli Ye Lian miał jakąkolwiek niejasność co do jego zamiarów, to Shin'ya właśnie ją rozwiał. Wiedział, że jeśli chłopakowi uda się przestąpić próg tego pokoju, wszystko się zmieni. Teraz został mu do zrobienia zaledwie jeden krok i nic już nie będzie takie jak wcześniej.

Ze ściśniętym gardłem położył dłoń na wyrzeźbionym torsie. Dudniący łomot serca odbijał się echem w jego bladych mięśniach. Pozwalał się prowadzić; przesuwał dłoń wzdłuż mostka (muskając ostrożnością chłód porysowanej blaszki, na której ścisnął się sam żołądek), w leniwej pieszczocie silnego brzucha (po wyraźnej głębokiej bruździe, zachowując wzmożoną ostrożność), a na koniec ciepłego podbrzusza, na który bezmyślnie stawił opór.

Zawsze ze sobą walczysz.

Stawiasz opór.

Jakbyś chciał, żeby cię błagano. Czy tego chcesz, Ye Lian?

Aby cię błagał? 


W lekkim drgnięciem ułożył opuszki na materiałowej wypukłości; pierś mężczyzny zadrgała, oddech prawdopodobnie zagłuszyło łomotanie serca.

Na początku dotknął go z wyraźną porządnością — wyczuł pulsacje, która zadziałała na niego w identyczny, bolesny sposób. Dotarł do szorstkości rozpiętego zamka. Wycofał rękę, ale powstrzymany, zamarł jedynie na chwilę, jakby tylko czekał na kolejny ruch, kolejny dotyk, na otarcie, które nagląco prosiło o więcej; które pocierało czarną bieliznę o szczupłe paliczki, wrzącym nieposkromionym gorącem. Zaczął tracić gardę. Miał wrażenie, że nie zdoła już zapanować nad nowymi doznaniami, nad obcym dotykiem, nad pożądaniem — wymagającym interwencji. Znał swoje dłonie — te same, które nie potrafiły nikogo uratować, nikogo dotknąć, a tym bardziej nie potrafiły dać nikomu przyjemności. Zderzał się ze sprzecznymi odczuciami: z wilgotniejącą pod paliczkami bielizną, ogłuszającym brzękiem rozpinających spodni — jego — i ciasno zapiętego guzika. Wkradający się pod materiał stanowczy dotyk rozpalił zmysły; ujął drżącą męskość. Ye Lian wygiął plecy. Zaczerpnął powietrza. Umysł zaszedł białą mglą. Naznaczył wnętrze dłoni wstydliwą plamą.

W impulsie przyjemności sam zacisnął na nim palce; zmarszczył czarny materiał. Poczuł, że (Shin'ya?) Ichiru na niego spojrzał — chyba nieumyślne zagryzł przy nim wargę. Chyba jęknął. Nie był pewien. Domyślił się, bo wolna dłoń osłaniała już usta. Nie chciał pozwolić sobie na żaden niekontrolowany dźwięk, ale nie rejestrował już własnych — spłoszonych niepasujących do doktryny elegancji — oddechów. Odgłosy były obce i bezwstydne. Jakby został wciągnięty przez lepki, a zarazem ostry, mazisty miód z nutką goryczy. Połóż się. Zbyt upojony, żeby przyswoić znaczenie czegokolwiek poza ciałem przytkniętym tak blisko jego, zdołał jedynie wyrwać się w przód i schować upokorzenie w odkrytym ramieniu; zaciągnąć się znów przyjemną wonią. Ye Lian z trudem panował nad zszarganymi nerwami, nad roztrojonym żołądkiem, nad potliwością dłoni dotykającej wrzącego pożądaniem ciała, czy nad nerwowym tikiem w postaci drgającej lewej powieki. Serce Ye Liana biło w rytmie wypowiadanych słów. Połóż się. A Shin'ya Ichiru mówił głosem zachrypniętym, drżącym od czułej namiętności.

Do wnętrza rozpalonej, czarnej bielizny wtargnął łaskoczący chłód klimatyzacji. Palce pisarza najpierw delikatnie ujęły znajdującą się w niej męskość — dotykiem lekkim i ostrożnym, jakby dotykał samego siebie — a później poruszyły się wolno w odczuwanej przyjemności. Czuł, że płonie. Wszystko było tak silnie, że mógł przysiąc, iż na moment dostrzegł znów pod powiekami męską twarz. Nieczystą myśl. Pokładające w niej od lat pragnienia oraz rozkosz. To wszystko pukało niestrudzenie do jego drzwi, a on je uchylał. Poddawał się, bo wiedział, że może wpuścić go do środka. Dla niego zawsze było w nim miejsce. Właśnie z tą myślą przyciągnął go wreszcie do siebie i przechylił ich ciała w kierunku łóżka. Pozwolił plecom zatopić się w pościeli, uwolnić z odkrytej nagości ostatni zapach drogich perfum, rozsunąć się nogom, które w drżeniu przyległy przyzwoleniem przy męskich biodrach. Wolna dłoń przesunęła się na kark; paznokcie zarysowały skórę, przyciągając go tak blisko siebie, że twarz Ye Liana nie była dla niego wcale widoczna. Shin'ya mógł usłyszeć jedynie przy odkrytym, rudymi pasmami, uchu szemrany oddech, przeplatany z powstrzymywanymi westchnięciami wypowiadającymi w bezgłośnej niepewności: Co powinienem zrobić?

Poruszył się pod nim w gorączce odczuć; w momencie, gdy zgrabny dotyk osunął się z karku i dosięgnął brzegu spodni. Kiedy jedna z dłoni dotykała go ze wstydem przylegającym do karminowych policzków, druga próbowała zsunąć lewy bok odzienia; powiększyć przestrzeń czarnej bielizny.

Ye Lian

Warui Shin'ya, Hasegawa Jirō and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Pon 2 Paź - 0:05
+18
W archiwum wiadomości spoczywała jedna obejmująca widełki czasowe: 21:00-22:00. Jakby dało się wszystko upchnąć w godzinie, natłok emocji i wydarzeń zmieścić w sześćdziesięciu minutach, które przepływały przez ruchy rąk i drgnienia serca sekundami. Ludzie znali setki tysięcy opcji na zabicie czasu i ani jednej na jego wskrzeszenie.
Do Shina dotarła ulotna myśl, przemykająca między palcami, którymi dotykał rozgrzanej skóry, o całym tym szajsie związanym z pewnością, że upływ lat leczy rany, zaciera ślady i zamyka wyrwy traum. Podobny stek bzdur można załagodzić, przykryć obrażenia miękką kołdrą osadu zapomnienia. Ale to ich nie zabliźniało - jedynie zatruwało ranę, sprawiało, że zaczynała gnić, a wraz z nią cała psychika. I organizm. Widać to było po reakcjach Ye Liana, po tym jak na najdrobniejszy gest odpowiadał spięciem. Czuło się twardniejące z przestrachu tkanki, na które nie działały ani żadne lżejsze i mocniejsze rozmasowywania, ani ckliwe zapewnienia, że będzie w porządku. Kompleksy zmuszały go do zakrywania ust, wstyd zamykał oczy. Zapadał się w sobie, męcząc coraz bardziej; tworząc ze zwykłej sytuacji walkę o każdy oddech. Nie chciał nic stracić - i przez to nie zyskiwał. Marniał, obrastając skorupą z odium do samego siebie; ta skorupa powoli pękała, kruszyła się jak zeschła, stara farba, odchodząca całymi płatami pod gorliwą pracą rąk. Ale osłon było zdecydowanie za dużo jak na pierwszy raz, ich nadwyrężenie, nadłamanie i oderwanie stawało się planem na całe miesiące, może lata żmudnej roboty, ciągłych prób i uwagi, aby nie uszkodzić tego, co pod paskudną warstwą udręczającego wstydu. Jego obawy przypominały parawany stawiane między nim a światem. Było wiele rozsuwanych drzwi z papieru ryżowego, potrzeba odszyfrowania każdego zamka po kolei. Dziś pękała pierwsza kłódka; miała smak choyi, zapach mlecznego żelu do kąpieli i drogich perfum. Dotyk ciepły i gładki, jak nagrzane słońcem naczynie. Równie łatwo, jak taką misę, dało się uszkodzić cerę Ye Liana; już na skórze rozkwitały zaczerwienienia, które wkrótce zjaśnieją do żółci, przejdą w fiolety i ciemne zielenie. Teraz były jeszcze świeże, powodowane zachłannością opuszek wbijanych w biodra, w pierś, dokładnie tam, gdzie przed momentem zaciskały się zęby zostawiając ślad ugryzienia - nie ostatniego, bo kły mrowiły aż po dziąsła, domagały się dalszej szansy na oznaczenie. Na tę noc i na wiele przyszłych dni, gdy krwiaki będą się goić, znikać i blednąć, stał się jego. Chciwie przyciskał do siebie ciało mężczyzny, szukał najdrobniejszych dźwięków, wyplątywanych z linii melodyjnej puszczonej w tle muzyki. Ciche westchnienie wpuszczone między włosy pochylonej ku ramieniu głowy, stęknięcie, gdy zacisnął mocniej dłoń na pulsującym członku, głaskanym i drażnionym przemykającą po ujściu napletka opuszką kciuka, wreszcie gwałtowny, nieoczekiwany zryw, od którego wolna ręka Shina opadła niżej pleców wygiętych, jakby w obawie, że ten podniesie się na równe nogi, znów stchórzy, odległością rozrywając cienką nić, która jakimś cudem właśnie ich połączyła. Paznokcie wcisnęły się w blade lędźwie, utrzymały go mimo wszystko w intymności, jednocześnie zmuszając kark do pracy, zadzierając brodę, aby spojrzeć na wykrzywioną twarz. Wzrok skupił na przegryzionej wardze, znów nabiegłej ciemniejszą barwą; na policzkach, na których pojawiał się kolor przebijający przez półprzeźroczystość cery. Sam wstrzymał dech w reakcji na mocniejszy chwyt. Poczuł, jak mimowolnie krew spływa do nieporadnie ujmowanego członka, jak wtacza się do nabrzmiewającej od pożądania, dudniącej masy, napierającej na drżącą klatkę ręki. Nie skomentował wilgoci rozlanej we wnętrzu własnej dłoni, lepkiej cieczy rozcieranej między palcami. Niewielka dawka, ale tak szybko. Za wcześnie. Prawie bez powodu, choć ile mógł wiedzieć? W czaszce Ye Liana wyświetlało seans tryliarda obrazów; kadrów, które sam projektował nocami, nie mogąc ich wskrzesić, nadać prawdziwości zapachom i dźwiękom. Ograniczał się tylko do fantazji i swoich łagodnych, niespiesznych pieszczot; zawsze z przytłaczającym ciężarem winy. Wizjami brukał jedyną osobę, która kochała go za całokształt, a której nie był w stanie odpłacić się tak samo wielką szczerością. Ale dzięki temu łatwiej go było kontrolować; prościej rozgryźć.
Szorstkie usta Shina odnalazły miejsce - łuk między bladym barkiem a szyją, rozchyliły się zaraz i choć kusiło, aby wgryźć się aż do maksymalnego zwarcia szczęk, jedynie ucałował ten punkt, potwierdził, że nic się nie stało, bo choć rozumiał wstyd Ye Liana, garnącego się w przestrachu i krępacji do drugiej sylwetki, przecież w ostatecznym rozrachunku nie miało to znaczenia. Mogli nawet na tym zakończyć, mogli...
Zaskoczenie zdążyło zatlić się w kącikach mrużących się ślepi, ale zadziałała intuicja; wsparł się o materac, aby przypadkiem nie przygnieść mężczyzny. Obrócił się sprawnie, zaraz lądując nad nim na klęczkach, z ciężarem ciała napierającym na łóżko, z palcami tuż przy jego policzku wbitymi w pościel, z miękkimi, suchymi już włosami łaskoczącymi w niezagojone knykcie.
Znalazł się tak blisko, przyciągnięty za kark, że cały obraz rozmazywał się tuż przed nosem; zmysły chłonęły więc wszystko poza tym, co dawał wzrok. Coraz bardziej rozpoznawalny zapach; dźwięk oddechu; gorąco bijące od Ye Liana, które w poruszeniu zdradzało zniecierpliwienie. Nie dawałby wiary, że akurat on może prezentować się tak chaotycznie; że jego paznokcie zadrapią trasę wzdłuż cudzej skóry, tworząc za sobą drogę dreszczy; że rozsunie nogi, kompletnie burząc elegancję, nieoczekiwanie przybierając pozę, która nie pasowała do ułożonego, sztywnego zarysu jego osobowości. Shin zdał sobie sprawę, uderzeniem gromu w sam środek świadomości, że tylko ostatnie resztki samozaparcia trzymają go na uwięzi.
Co powinienem zrobić?
Szept oddechu na płatku ucha i cisnący się w gardle przejaw kompletnego, pijackiego szaleństwa. Nie wytrzymał, parskając prosto w szczupły bark, śmiechem krótkim, ale wymownym, jak ktoś, kto w porę powstrzymał się przed prawdziwym wybuchem niedowierzającego rozbawienia. Przekładając równowagę na kolana, ściągnął łopatki i odchylając ręce pozbył się wpierw marynarki, której tkanina upadła tuż nad jasnymi pasmami, a zaraz po tym na podłogę zsunęła się czarna koszula. Odsłonięta, opalona codzienną harówką pierś raz jeszcze drgnęła - w ostatnim odetchnięciu nastoletniej wesołości. Co powinien zrobić?
To nie test z zamkniętymi odpowiedziami - oczywistość padła tuż przy ustach Ye Liana; z pewnością czuł uśmiech w tych słowach, w cichych dźwiękach jak pomruk. Każdy wyraz był tknięciem na poranionej, pękniętej od ugryzień dolnej wardze; (Wyłącz logikę, Ye Lian); był ciepłem wspólnego powietrza przetaczanego z płuc do płuc; (Nie jest ci tu potrzebna.); muśnięciem pocałunków. (Nie ma żadnych obowiązków i powinności.); wyjaśnienia płynęły wraz z ruchami. Z dotykiem dłoni, wpierw ostrożnie badającej twardą kość jarzmową, zaraz przesuwającą się po policzku - czerwonym jak rozkwitające maki, docierając przez brodę do wątłości szyi, do nerwowo poruszającej się w przełykach grdyki, do obojczyka wybitego ponad płaską, równą powierzchnią w drodze do piersi. Posiadasz ciało, które najlepiej ci powie, co zrobić. Masz szansę na wszystko, co chcesz - nacisk na ostatnie słowo; towarzyszący temu styk palców na splocie, spod którego wściekle waliło serce, dotyk w zagłębieniu pod żebrami, w końcu na brzuchu i, tuż nad linią przylegających do sylwetki tkanin, oderwanie opuszek; przerwanie kontaktu z pozostawieniem zimnej pustki.
Zamarł; dopiero dotarło do wypełnionego szumem umysłu jak ciężki miał oddech. Jak w pragnieniu lgnął do niedoświadczonej dłoni Ye Liana, do jej rozdygotanych ruchów, bez żadnej techniki próbujących w komicznie uroczej desperacji oddać przyjemność. Kiedy tak bardzo stężały mu uda? Kiedy zaczął zaciskać żołądek?
Ujął go pod zgięciami paliczków, odsuwając; nie było w tym agresji, choć gest zawierał w sobie coś nerwowego; coś, co przygniotło nadgarstek mężczyzny tuż nad jego własnym, zarumienionym ramieniem, jakby w zaznaczeniu, by trzymał ręce przy sobie; jak najdalej. Przez muzykę przedarło się imię; poprzetykane chrypliwością zaborczości, widocznej i w czynach, gdy Shin nachylił się do spąsowiałego ucha, otarł żuchwą o kant jego szczęki; zwrócił na siebie uwagę, byle obietnica z pewnością dotarła do pełnej uprzedzeń przestrzeni w psychice Ye Liana: sam zrobię, na co mam ochotę. Gdzie jeszcze masz znamiona?
Położenie pierwszego znał najlepiej; widoczne dla wszystkich, teraz zakryte pocałunkiem. O istnieniu drugiego dowiedział się dziś przypadkiem, gdy trzęsące z nerwów palce próbowały wysupłać jeden z guzików koszuli; tam, pod linią stawu ramiennego, otarł się zębami. Wiedział o drobnym pieprzyku, zasłanianym w speszeniu, umiejscowionym na gładzi piersi; przy nim zostawił ślad intensywności azorubiny, rozkwitający już po tym jak oderwał usta od zassanej skóry. Schodził stopniowo w dół; włosy łaskotały biały tors, przesuwając się coraz niżej; na szczeble żeber, na chabrowe żyły widoczne spod tafli transparentnej skóry. Szuranie rąk zarysowało smukłość sylwetki, aż palce nie dotarły do spodni. Unieś biodra - rozkaz padł nagle; naturalnie, może wcale nie był czymś władczym, jedynie wskazówką, a może rzeczywiście nie miał zamiaru dawać mu wyboru, przecząc swoim wcześniejszym zapewnieniom (zrób, co chcesz) tak długo jak długo nie zaszło to za daleko; do skrajności, w której by przesadził, przerwał cienką błonę oddzielającą namiętną zachłanność z brutalnością. Był jednak zbyt zamroczony zapachem męskich perfum i nowym odkryciem - ledwie ciemną kropką na brzuchu, którego drżenie czuł pod językiem - aby pytać o przyzwolenie, dalej bawić się w powolności.
Wola łamała mu się z trzaskiem; popadała w ruinę z dźwiękiem szarpnięcia obydwu rak. Szelestowi towarzyszył gwałtowny chłód dla Ye Liana, powietrze stale filtrowane klimatyzacją osiadło na negliżu szczupłych ud, kolan, łydek. Spodnie, wraz z bielizną, trafiły gdzieś na parkiet w niechlujności odrzucenia. Twarz Shina znalazła się na wysokości odsłoniętych bioder, brodą natrafił na niekryty żadnym materiałem członek, ale zamiast odchylić głowę w oczywistym obrzydzeniu, obrócił się ku niemu wargami. Mokre dźwięki pocałunków i szum sunącej pod pośladkiem dłoni na chwilę były jedynym akompaniamentem, gdy utwór zatrzymał się, przełączając na kolejny; palce, wraz z nowym muzycznym tłem, przylgnęły silnie do tkanki, wjechały aż pod zgięcie kolana, by szczupłą nogę odchylić w bok. "Nie zasłaniaj się" - sygnalizował, zsuwając się z łóżka, jednocześnie kierując usta w dół, aż we wnękę między kończyną a podbrzuszem; w napięty mięsień uda, traktując go z należytą łagodnością; bo ugryzienie tam mogłoby zaboleć, naciągnąć nie tę strunę, o którą chodziło, mogło stać się nieprzyjemne w negatywnym znaczeniu, po którym nie następowała żadna przyjemna ulga.
Otępiało go jak bardzo równocześnie starał się o czułość dla Ye Liana, by w parze z ckliwością gestów dawać upust żądzy. Nie krył się z niczym; nie ograniczał dźwięków wydawanych przez muśnięcia, nie próbował zmniejszyć nacisku szczęk, gdy wgryzał się pod ominiętym ścięgnem, w wewnętrzną stronę uda, byle zostawić tam na rano wyraźną linię zębów. Nie czuł skrępowania, napierając na odpięte spodnie i pozbywając się ich tak jak przed chwilą pozbył się ubrań drugiego mężczyzny; miał dość tego jak ciuchy ograniczały jego mobilność. Dość koszuli, w której się gotował, dość ciężkich butów, które z łoskotem wkopał pod łóżko. Miał dość tego, że - kiedy stanął na nogach, aby wyplątać stopy z nogawek - nawet nie pomyślał, by zrezygnować.
Fakt, że miał pod sobą wroga powinien targnąć go za smycz; szarpnąć do tyłu, zamiast mobilizująco popychać wprzód. Czy cofnięcie się i salwa szyderstwa nie byłaby wystarczającym ciosem dla Ye Liana? Czy po tym nie zamknąłby się w sobie jeszcze głębiej, powoli obracając w szczątki? Coś wypierało jednak te opcje, zastępowało je bezpodstawnymi: trzeba więcej, wiesz, że trzeba czegoś więcej, trzeba kolejnego kroku, trzeba go złapać za przeguby, trzeba zmyć z jego głosu wyważony ton, zetrzeć z ciała eleganckie, nawykowe odruchy. Trzeba ponownie wsunąć się tuż nad niego jakby był zającem zamkniętym w sidłach, ugiąć materac po obydwu jego stronach w morzu pościeli, w której tonął; trzeba znaleźć się między mrowiącymi od dreszczy nogami, przylgnąć do nich, ale jeszcze nie tak jak chciał tego instynkt pożądania.
Jeszcze graj w jego grę.
Spróbuj się rozluźnić, zaoferował, bo mógł się tylko domyślać ile przykrości dawał pierwszy raz; jak bolesny i uwłaczający bywał, ile niósł w sobie napięcia z rozciąganych tkanek, z wybuchu emocjonalnego. Jednocześnie był ciekaw jak daleko posunął się będąc samemu; w kłębach miękkiej narzuty, w nocnym amoku. Przechylił się nad nim, rękę wsparł przy szyi, na białej powleczce pierzyny od razu zmarszczonej ciężarem ciała. Spróbuj - dodał jeszcze, muskając zaczepnie jego wargi, zachęcając do inicjatywy; przywyknąć, że teraz jesteś tylko mój. Nie broń się. Gorąco rozżarzonego organizmu stykało się ze śniadością nóg; aż w drżącym wydechu niecierpliwości się nie odsunął; minimalnie, tylko tyle, by zmieścić między nich rękę. To działa w dwie strony; dziś ktoś do ciebie należy. Opuszki przesunęły się po skórze, zbierając zalegającą tam wilgoć - mieszankę jego własnej śliny, zostawionej przez muśnięcia ust, i mokrych kropel potu Ye Liana. Powinien to zrobić stopniowo - wiedział. Powinien, choćby dla pozorów, uszanować brak takich doświadczeń - to też wiedział. W skroni mu jednak dudniło, czuł coraz większe rozsierdzenie; znał siebie, ten brak hamulców jak w psującym się pojeździe. Nie zawsze dawał radę regulować odruchy, wtaczać w żyły krwinki przesiąknięte wyrozumiałością. Teraz nie dawał. Zagryzł dolną wargę mężczyzny, jednocześnie wsuwając środkowy i zaraz za nim serdeczny palec we wnętrze rozgrzanych ud; poczuł natychmiastowy ścisk, reagując na to wycofaniem, ale nie spłoszonym, nie gotowym aby jednak zmienić zdanie, zwrócić mu znany komfort. Mrugnięcie później zatopił palce ponownie; głębiej, powtarzając czynność raz za razem, coraz mniej wolno, w niemym pytaniu przytykając czubek trzeciego - wskazującego - o wrażliwą tkankę. Opuszki naciskały na śliską, zwartą w napięciu powierzchnię; przygotowywał go, choć to przygotowanie nie potrwa długo, pulsowanie we własnej męskości stawało się niemal obsesyjnie uwierające; przy każdym wdechu ocierała się automatycznie o podbrzusze Ye Liana, gotowa, by zastąpić czynność wykonywaną dłonią.
Dominowała go myśl, że zaraz to nie będzie tylko głupia zachcianka. Stanie się dyktatem podświadomości. Musiał zrobić mu krzywdę. Musiał usłyszeć złamany natężeniem impulsów - fizycznych, psychicznych, uczuciowych - głos.
A przy tym, wbrew sobie, wypowiedział zdanie odmienionym tonem; własnym, charakternym, prawie zadziornie prowokacyjnym: zostaw na mnie ślad. Nie powstrzymuj się. Niech nie zejdzie przez tydzień. Albo dwa. Stanie się drzazgą przypomnienia.
Jakby wszystko było naprawdę.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian, Hasegawa Jirō and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Ye Lian

Pią 6 Paź - 23:06
+18
Kiedy dziecko upada na ziemię i nie jest w stanie określić, jak bardzo je boli, spoglądają na swoich rodziców. Jeśli ci rzucają pod nogi torby i biegną w jego kierunku, zaczyna płakać. Jeśli zaczynają się śmiać i mówią: „nic się nie stało”, wstaje i otrzepują zakurzone ręce. Ye Lian nigdy nie doświadczył takiego śmiechu. Nikt nigdy go nie zapewniał, że nic się nie stało. Konsekwencje były zawsze. Tak samo, jak oceniające spojrzenia, którym nigdy nie przyszło mu sprostać. Śmiech nie zwiastował radości, a pogardę; miał kształt ostrych, zakrzywionych sierpów, które bez sumienia nacinały odsłonięty kark — bo nie potrafił przecież patrzeć prawdzie w oczy. Umiał jedynie odwracać wzrok, udawać, że kompromitujące zaczepki go nie dotyczą, nawet jeśli miały moc wolno wbijających się w mostek noży, przecinających klatkę piersiową, łamiących kości, przebijających się szpikulcem przez słabo dudniące serce. Nigdy nie potrafił się bronić. Nikogo więc nie prowokował. Z czasem stworzył własne zasady, zbudował mur, który nie potrzebował niczyjej interwencji. I jak oziębły, naznaczony księżycową iskrą, wzrok nigdy nie odkrył przed nikim głębi prawdziwego, żyjącego w nim strachu, trzęsawicy wszystkich kości, tak tej nocy — obnażony i nagi, o palecie malujących się na policzkach szkarłatnych odcieni — zdawał się wrócić do przeszłości. Zatracił w sobie zimnego eleganckiego mężczyznę, budującego reputację na wysokim niesforsowanym bastionie; który szczędził słowa, który spoglądał na swojego rozmówce wzorkiem zaklętym w krysztale pustego szkła — bez zainteresowania, niechętnie, jakby ten nie miał mu nic interesującego do powiedzenia; ponieważ już dawno zerwał upokarzającą plakietkę przeszłości i teraz to on decydował, kogo chce słuchać. Stało się. Najpierw rezygnował z drobiazgów, potem z rzeczy większych, a w końcu ze wszystkiego. Skrzywdzony śmiał się coraz ciszej, aż wreszcie przestał zupełnie. Przygasł, stając się tylko imitacją radości, czymś trudnym do przedstawienia, nakładanym na twarz jak niepasująca maska. Dźwięk przebijającego się śmiechu obudził najczarniejsze wspomnienia. Gorączkę, od której wszystko się zaczęło.

Ye Lian przekrzywił głowę — skóra pełna rozgrzanych do czerwoności plam wtopiła się w świszczący atłas. Poranione usta zadrgały w ciasnym zacisku. Zadziałał instynktownie. W impulsie wypuścił materiał męskich spodni, w pośpiechu szarpnął dłonią ku twarzy. Gdyby nie dochodzący go szelest marszczonych, zsuwanych, a później odrzucanych części odzienia, byłby do tego zdolny — do zerwania z oczu nieprzyzwoitej przepaski; przerwania upokorzenia, które nigdy nie przybrało tak wielkiej siły, jak tej nocy. Teraz w oszołomieniu napływających do niego słów, paliczki zamarły, paznokieć zahaczył o czarny przepasany krawat. Odetchnął z przestrachem na zbliżające się męskie usta, jakby miały go skrzywdzić; Shin'ya nie musiał go dotykać, aby wiedzieć, że drgał na każdym możliwym mięśniu..

— To nie test z zamkniętymi odpowiedziami.

— Ale z zamkniętymi oczami — przytoczył szeptem. Przecież nic nie widział. Nie mógł podglądać.

Każda litera odbijała się w kąśliwej zaczepce strapionych warg. Spijał te tknięcia w idiotycznej nadziei, w rosnącym uspokojeniu, w mlasku spotykających się na swojej drodze ust; w niewielkim ruchu opuszki badającej rozważny, gładki podbródek — odchylał się jeszcze w zachowanej namiastce szlachetności. Ye Lian zabrał dłoń z przepaski. Masz ciało, które najlepiej ci powie, co zrobić. Z ciężkim oddechem ułożył dłoń na zwiniętym materiale łózka. Pościel wślizgnęła się między ciasno zaciśnięte paliczki. Masz szansę na wszystko, co chcesz. Miał szansę, ale nie miał odwagi.

— Nie rób tego nigdy więcej — Dosięgnął go zapach wymieszanych oddechów; woń przedarła się niczym podstępny wąż, obsiadła na wyrysowanym łuku nad górną wargą. — Nie śmiej się w takim momencie. Wszystko zniszczę, jeśli znów to zrobisz.

Do kogo mówił? Do Ichiru, który krótkim śmiechem mógł zburzyć wytworzony w głowie Ye Liana miraż, czy do Shin'yi, bo świadomość wybudziła się z mętnej fantazji, tylko po to, aby dać mu należytą reprymendę? Kimkolwiek był odbiorca tych słów, mężczyzna oddychał szybciej; dowodem była miarowo unosząca się i opadająca klatka piersiowa. Zadrgała grdyka; przełknął ślinę i zacisnął usta, trącając okaleczoną skórę językiem.

(masz szansę na wszystko, co chcesz)

Przypominająca o sobie pewność zmusiła znajdującą się w bieliźnie Shin'yi Ichiru dłoń do ponownego ruchu. Palce objęły marnie całą przytrzymywaną grubość, przenosząc płynnymi ruchami kumulującą przyjemność aż po czubek męskości. Chciał, aby poczuł to, co on – ogłupienie sprawiające, że umysł stawał się pusty, pełny prześwitujących dziur. Nigdy nikogo nie dotykał. Wszystkie pieszczoty były zarezerwowane wyłącznie dla niego; pod osłoną nocy zajmował miejsce na łóżku i nieśmiało odkrywał wnętrze własnej odzieży. Robił to niejednokrotnie, ale to dotyk Shin'yi Ichiru wprowadzał umysł w zamęt. Nie chciał ukazać się ze strony niedoświadczenia – wizytówka profesjonalizmu nie pozwalała na choćby uchybienie w kwestii, której postanowił się oddać. Nigdy nie podejmował działań, na których się nie znał, które nie miały w sobie, choć odrobiny zaczytanej przez niego wiedzy. Teraz mógł próbować. Eksperymentować. Oddać chłopakowi swój powolny, acz dbały dotyk, którym zawsze traktował siebie. Mógł wzdychać bezszelestnie. Czerpać z pieszczot; obcego ruchu sunącego wzdłuż mostka, aż po granicę rozpiętych spodni.

Kiedy Shin'ya Ichiru ujął dłoń mężczyzny i łagodnie oderwał wątłe palce od pochwyconej męskości, Ye Liana przeszedł dreszcz. Podejrzewał, że zrobił coś nieodpowiednio, że mu się nie spodobało, że być może woli zrobić to sam, co wywołało na — świecącej od wstępujących kroplami potu — twarzy skupienie, nawet oddech zamarł pomiędzy stykającymi się ustami, gotowymi zapytać, co było powodem? Ale nim choćby słowo przedarło się przez krtań, zaznaczona wilgotnością ręka została przyszpilona do łóżka, ponad zaczerwienione odsłonięte nagie ramie; paliczki rozpostarły się, sklejone jego podnieceniem. Bezwzględny ruch wyzwolił łomot serca, a siła — chłód sięgający twarzy. Odrętwienie zawiązało podbrzusze w ciasny supeł.

Wysłuchiwał go w otępieniu, pozbawiony słów. Zagryzł wargę i poderwał się na łokcie, gdy muśnięcia zaczęły znaczyć powolną drogę przez odkrytą klatkę piersiową. Wcześniej zaplątana w prześcieradło dłoń opadła w pośpiechu na stopniowo zniżające się męskie ramie. Sam ostentacyjny ruch wprowadził mężczyznę w zażenowanie; rozrywał pozostałe na ciele strzępki godności. Poczekaj, mógł słyszeć. Co chcesz zrobić? Zmrowiała zagryzana warga. Zastygły biodra, muskane ciszą, niewiedzą otaczającego go środowiska. Nie chciał, aby dotykał go w ten sposób. Co, jeśli do tego dążył? Co, jeśli poczuje jego smak; jak na niego zareaguje? Najgorszą wizją było wykrzywienie w obrzydzeniu.

Unieś biodra.

Wydawał się patrzeć na niego twarzą błyszcząca od wysiłku — przede wszystkim rumianą; o kosmykach rozsypanych w nieładzie, klejących się do policzków, poodginanych każdy w inną stronę. Bałagan, w którym się jawił, przypominał coś nieosiągalnego, nieobjętego rozumiem. Na rękach utrzymywała się jeszcze biała koszula. Pognieciona, zwinięta, jakby zdarta z niego siłą, o wyrwanych guzikach, po których odstawały jedynie poszarpane nicie. Materiał odsłaniał zadbany, wyrysowany w dobrej kondycji tors, tak jasny, że wyróżniał się w mroku. Może ćwiczył, jak kiedyś chciał tego Ichiru z wiadomości? Tylko po to, aby wejść z nim na niegdyś obiecany Smoczy szczyt?

Czekaj, sapnął, kiedy ciemny materiał zmiął się w stanowczych palcach i odsłonił gładkie uda, przeciągał tkaninę przez kostki. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że posłusznie wykonał jego polecenie. Wbijające się w skórę palce próbowały dać o sobie znać. Nie musisz tego robić, a za słowami rozciągała się niewiadoma. Czego? Znów zaczął obawiać się otaczającej go ciemni i chłodu obnażenia wkradającego na odkryte partie ciała. Nie dostrzegał swojej żałosnej pozycji; co chwila napinających się zgiętych i obrośniętych gęsią skórką nóg pragnących zasłonić giętka — prężącą się przy zbliżającej ciepłocie oddechu — męskość. Odetchnął głośno. Było zbyt późno, aby to zdusić. Ścięgna rysowały się na całej długości szczupłej szyi; brzuch drgał, uwydatniając na powierzchni kształty kryjących się wątłych mięśni. Gdzie jeszcze masz znamiona?

Kiedy tknęło go muśnięcie, opadł marnie na materac. Wygiął plecy. Przekrzywił głowę i okrył przedramionami oczy — spod nich widać było jedynie żwawo poruszające się usta; zaciskane po raz, zagryzające dolną wargę, duszące dźwięki. I znów, jak w innej rzeczywistości, doświadczał wszystkiego, na co nigdy nie był gotowy: ruchu pokonującego opór skamieniałej nogi, bo ta pragnęła zbić się i osłonic wstyd, od którego pękała głowa; z dotykiem i ugryzieniem wywołującym dreszcz, ból i skomplikowaną przyjemność.

Shin'ya Ichiru wstał, a wraz z nim Ye Lian czuł przeraźliwy, obcy chłód na nagich udach; wilgotna od potu skóra zamarzała na skutek podmuchującej klimatyzacji. Nogi skrzyżował do siebie; zderzył ze sobą kolana. Jedna z dłoni dosięgła podbrzusza. Osłoniła dudniącą wrażliwość. Samo niewinne tkniecie, uświadomiło, że jest blisko; że upokorzenie, obnażenie, na jakie się przed nim wystawił, wzmogło doznania. Strach mieszał z fantazją, brudnymi, niepoprawnymi myślami. Leżał w oczekiwaniu na niewiadomą, mogąc jedynie oceniać czas po brzęku odrzucanych na ziemię spodni, pasku uderzającym o deski i szeleście zsuwanej bielizny, której lokalizacji upadku nie potrafił określić. Materac ugiął się ponownie. Zatopione w pościeli ciało drgnęło w odruchowej obronie. Stanowcze dłonie Shin'yi Ichiru złapały pod nogi, a Ye Lan pozwoził na powrót odnaleźć się w ich wnętrzu.

Spróbuj [...]

Dźwięk przełykanej śliny. Szarpiący się w gardle oddech. Same słowa wywołały paraliżująca obawę. Świadomość, że wszystkie spisane w SMS-ach zdania zamieniały się w czyny. Nic nie zostało przez nich zapomniane. Miał tego doświadczyć. Poczuć bliskość. Obcą. Prawdziwą. Świst przejęcia przedarł się w uspakajające muśnięcie warg. Nie potrafił na nie zareagować.

[...] przywyknąć, że jesteś teraz tylko mój.

Nie spodziewał się, że postąpi tak szybko. Przesuwające się pomiędzy gorącymi pośladkami palce wyzwoliły banalny odruch ucieczki. Złapał powietrze i odchylił gwałtownie głowę, układając pod ustami Shin'yi wyprężoną w popłochu szyję, a kiedy obca siła — wraz z naglącym naparciem — wtargnęła między ciasno zaciśnięte, czułe mięśnie, stopy Ye Liana wypchnęły ciało w górę. Osłonił usta dłonią, drugą zgarnął czystą pościel – ułożył ją na wysokości swojej twarzy. Dopiero wycofujący ruch przyniósł minimalną ulgę; z ust wyrwał się zawstydzający, zduszony dech. I nim zdołał przyswoić jakąkolwiek informację, poczuł go ponownie. Zabolało. Dotyk posunął się głębiej. Nie mógł zapanować nad swoim oporem, nad tkliwym — dla ich obu — zaciskiem obejmującym naglące penetracji paliczki. Przesunął opuszki na szyję. Nie wiedział, co powinien z nimi zrobić, targały nim niekontrolowane odruchy, o których nie potrafił nawet myśleć. Usta wygięły się na kształt drgającej linii; dopiero agresywne pochwycenie dolnej wargi przez Shin'ye, uwolniło powstrzymywany jęk bolączki nadchodzącej z trzecim palcem. Bezdech. Szelest bliski powstrzymanego, zduszonego łkania.

Kolana obejmowały go w drżeniu; w napływie ocierającego się o podbrzusze członka, palców penetrujących rozgrzane wnętrze, Ye Lian zatracił kontakt. Za mocno, szeptał ledwo. Palce stóp zwinęły prześcieradło. Przyciągnął Shin'ye Ichiru do siebie. Splótł palce z tyłu jego głowy. Dyszał w ucho. Za dużo...

Bał się. Był sparaliżowany dotykiem, który tym razem nie należał do niego; który kazał mu się rozluźnić, ale zamiast go posłuchać, skupiał się na walce z nieprzyjemnością. Ucisk powodował drażniące tarcie. Wiedział, że to nic w porównaniu z tym, co miało go czekać, ale podświadomie wypierała tę myśl. Najbardziej od wzrastającego podniecenia bał się o siebie. Stary, prymitywny instynkt przetrwania.

Noga wyszła poza krawędź; poza szczytowy punkt, ponad który nie dało się wybiec dalej. Popęd wzrastał jak tsunami, wyrywał się z głębi kory mózgowej. Stał się niszczycielski, nieprzewidywalny i nękający. Przypominał przypływ — niepohamowany, zalewający wszelkie bariery. Ye Lian chciał go powstrzymać. Odciągnąć. Przede wszystkim odwlec moment, w którym zacznie żyć tak intensywnie i jednocześnie zapomni, że w ogóle żyje. Chciało tego ciało. Nie pytało umysłu o zdanie. Ponaglało, przyjmując Shin'ye Ichiru coraz chętniej — z większym pragnieniem. Nie umykał biodrami, a bezwstydnie wystawiał się na jego dotyk. W ustach zalęgła się niema prośba, utknięta w gardle. Nie umiał jej odszukać. Nie wiedział, czy jest w stanie znaleźć odpowiednie słowa ani, czy umie formować zdania, czy w ogóle umie mówić. Wstąpiło w niego otępienie pozwalające wymknąć się jęku. Czekaj... nie wytrzymam, chciał powiedzieć.

Ichiru.

Czy wyszeptał jego imię na głos?

Palce wgryzły się w zwilgotniały kark i przyciągnęły chłopaka ciasno. Spróbował odnaleźć jego usta. Nic nie było już ważne, nawet poszarpany blizną kącik. Pocałował go nieudolnie, bo każde uderzenie w jego wnętrze wyrywało coraz głębszy wdech. Paznokcie przecięły skórę pręgami aż do łopatek; czuł, jak od tego mocnego uścisku bolą go opuszki. Ale w tym momencie najważniejsza była ekstaza sięgająca po czubki wygiętych palców. Stęknięcie, którego pogłos rozlał się w muskanym zbliznowaciałym fragmencie. W chwili spełnienia naznaczył podbrzusze Shin'yi Ichiru oraz własny tors; gęsta kropla spłynęła w kierunku zagłębienia pępka i kryjącego się przy nim czarnego pieprzyka. Nie wiedzieć czemu w tej ogłupiającej chwili pomyślał, że nie zdradził mu jeszcze lokalizacji wszystkich; że nie wie o tym znajdującym się na lewej kostce, pod zgięciem prawego kolana oraz na lędźwiach blisko początku wcięcia pośladków.

W próbie opanowania chaosu wtulił głowę w zagłębienie przy jego uchu. Serce wyrywało się z piersi, czuł, jak boleśnie uderza o żebra. Ledwo odnajdował oddech. Drobne gesty dawały przyzwolenie na jego spełnienie. Nieważne, jakie miały przynieść konsekwencje. Zdawał się nie brać ich pod uwagę. Nie powstrzymuj się, sapnął zdartym głosem. Drżące w poczuciu ekstazy nogi rozsunęły się pod nim nieznacznie. Wetknięte palce objęła pulsacja – wynik wyraźnie rozgrzanej i podrażnionej skóry.

Ye Lian

Warui Shin'ya and Hasegawa Jirō szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Pią 13 Paź - 11:17
+18
Rzeczywistość naprężyła się; zbiegła z wszechstronności całego świata do wielkości główki szpilki, a potem nagle, gdy gorąco buchnęło prosto w podniebienie, gdy wargi w tępym amoku szukały cudzych, ocierając się o nie w cichych muśnięciach, gdy rytm zginanych palców przebijał się do opuszek szukających dla siebie przestrzeni i nie odnajdując jej wcale, sięgających mimo tego coraz głębiej w pełne wrażliwego drżenia wnętrze, świadomość rozszczepiła się na atomy. Wybuchła fajerwerkiem dziesiątek tysięcy myśli, emocji i zachcianek; niekompatybilnych ze sobą w żadnej mierze. Równie dopraszające o uwagę wydawało się pragnienie, by język raz jeszcze poznał smak poranionego kącika ust, jak głośna była chłodna opcja, aby to teraz zostawić. Dokładnie teraz. Tutaj.
We własnym ciele brakowało mu miejsca. Pod skórą szalały dreszcze, rozpychając się jak niecierpliwe pajęcze odnóża. Cierpł mu kark ilekroć paznokcie Ye Liana przypadkiem natarły na jego powierzchnię; drapały jeszcze lekko, zostawiając czerwone smugi, blaknące i pojawiające się na nowo bez żadnej obietnicy przyszłego śladu. Rył jednak tym samym drogę do rozgorączkowanego umysłu, jakby jednocześnie wbijał palce w postanowienia uczepione psychiki Shina, wyrywał je płatami aż do krwistej miazgi. Robił to nieświadomie i to przerażało jeszcze bardziej; w całym ochronnie awersyjnym postępowaniu Ye Lian nie zdawał sobie sprawy z wagi swoich gestów.
Z tego jak ciężko było unieść bagaż ogłupienia atakującego szare komórki; ile siły należało włożyć w to, aby ręka nie okazała się zbyt brutalna. Skutki czułości jakie prezentował stawały się podawanym narkotykiem; wyzwalały niewidzialne opary, od których wyłączała się cała wola. Zmieniło się wszystko. Poziom zaskoczenia spadł do oczywistej pewności ruchów z jednej strony i posłusznego przyjmowania ich z drugiej. Przypadkowość wywleczono, wprowadzono działania z premedytacją - Shin zmiarkował fakty, przyjął z frustracją i dziwną, niepodobną sobie ulgą, że chciał doprowadzić go na skraj, chciał, by pociemniało w oczach i wybuchło bielą w myślach. Nic już do siebie nie pasowało, jakby jakaś nieznana siła władała abstrakcyjnością zajścia niczym sprawny DJ operujący suwakami na stole. Zatracił się w swej czynności przy nagłym hauście wstrzymanego powietrza. Przez złoto ślepi prześlizgnął się błysk, podobnie jak nóż łapie w stali ostrza słoneczny promień. Pojął. Zdał sobie sprawę z tego, jak łagodny był dla siebie Ye Lian; ile strachu gnieździło się w spaczonym lękiem umyśle, że nie dawał rady przebrnąć przez kolejny etap; zawsze, gdy zdawało mu się, że jest blisko, wycofywał się do bezpiecznej granicy. Zrozumiał to po jego reakcjach - dynamicznym wygięciu smukłego ciała, prawie że szlochu uwięzionemu w krtani, szukającej dla siebie oparcia nogi, stale przypadkiem ocierającej o biodro górującego nad nim chłopaka.
Chłopaka.
Tyle wstydu przyniosłaby prawda, że oddał się młodszemu; że sam nie wiedział jak ująć jakąkolwiek cząstkę cudzego ciała. Ramię, pierś, policzek; nie potrafił z leniwą pewnością sięgnąć ulegającego pod jego dotykiem członka; męskiego symbolu pożądania, jeżeli nie psychicznego, to fizycznego chociażby. Jak niepewny siebie był, że wszystkie głośniejsze wdechy niemal dławiły mu przełyk, że wyrzeźbiona sylwetka z miękkiego marmuru chowana była pod trzęsącymi się rękoma? A jednak znalazł w sobie iskrę szaleństwa; poddał się powoli intencjom drugiej osoby.
Shin wpierw wkładał całą łagodność w inicjatywę, ale szybki oddech sięgnął i jego; tors rósł przy gwałtownych wdechach i karlał przy powietrzu upuszczanym w podbródek Ye Liana; niemal bezgłośnie dyszał, czuł jak mięśnie nadgarstka zaczynają dawać o sobie znać, jak palce nie słuchają racjonalnej części osobowości; przestają dbać o komfort, o niezadawanie bólu, prą głębiej, chaotyczniej, okrutniej, czubkami trąc ściśnięte ścianki wzbraniających się przed nimi tkanek, rozpychając je w nieudolnej próbie przygotowań. Szerokością własnej postury nie pozwolił, aby kolana mężczyzny zwarły się z powrotem; czuł jak przylegają do niego, wciskając się w skórę i pragnąc osłonić się przed spełnieniem. Dźwięk cudzego imienia - Ichiru... - nieomal go powstrzymał; zablokował staw przegubu, wyrwał ze stuporu. Nienawidził tego, że za każdym razem słyszał o kimś innym; że gdy obłęd sięgał zenitu, gdy temperatura w czaszce stawała się piekielnie nieznośna, gdy cały organizm zalewał pot i gdy wreszcie kręgosłup wyginał się w łuk, pięty uderzały w pościel, materac wydawał z siebie dźwięk zgniecionych sprężyn - że to nigdy nie był on. Odetchnął z przekąsem, odsuwając mokrą dłoń, dotykając nią swojego podbrzusza, nieumyślnie rozcierając białawą lepkość. Prawie się odsunął; prostował już łokieć, odchylał głowę, ale wtedy przemknął spojrzeniem po oblanej rumieńcem twarzy i nagle smukłe palce leżące na karku wgryzły się weń paznokciami, przyciągnęły go ciasno do siebie, nie pozwalając na wyrwanie z objęć, jeżeli nie chciał używać siły.
Czemu tym razem nie chciał?
Impuls biegnący wraz z zadrapaniem napiął mięśnie grzbietu; przez zęby wdarł się raptowny łyk powietrza od którego zawirowało ciemnymi punkcikami w zmąconym spojrzeniu. Pocałunek, jaki po tym nastąpił, stał się szarfą zarzuconą na oczy jego prywatnej wściekłości. Głupie skrzywdzenie, które ochłapem rzucił pod pysk bestii - trawiącej... co właściwie? Samoocenę? Samoświadomość? - minimalnie zmalało, zostało wypchnięte na margines przez przyjemność płynącą z tej nieoczekiwanej nieudolności. Z faktu, że choć w atmosferę i w nuty muzyki na stałe wszyto pożądliwy szept ułożony w cudze imię to tu i teraz Ye Lian zatrzymał jego. Aksamitność zwilgotniałych włosów, przylgniętych zaraz do jego szyi, przymrużyła podkrążone zmęczeniem powieki. Pożerało go wyczerpanie; za dużo emocji, za dużo ambiwalencji, walki między tym, po co tu przyszedł, a tym co zastał. Rozumiał, że jedynym słusznym wyborem było urwanie przedstawienia w obecnym momencie, ale wiedza nie miała żadnego znaczenia, gdy dominowane falą upojenia uda rozsunęły się szerzej, zapraszająco. Nie powstrzymuj się.
Przeklął; nie wyszło to poza obręb czaszki, ale dla niego zabrzmiało głośno, jak huk wystrzelony z palnej broni tuż nad uchem, grom uderzający w spróchniałe drzewo, rozsypując je w deszcz drzazg. Prawie nie panował nad tym jak emocjonalnie złapał go wpół nogi, znów odnajdując wygodne zgięcie tuż pod ciepłem kolana; rozchylił go, przyciskając smukłość kończyny do zimnej pościeli, całą dostępną szerokością, jednocześnie, wbrew sobie, lądując wzrokiem na zbrudzonych punktach; jak plugawie i dziwkarsko to wyglądało, kiedy te dobrze wykształcone mięśnie drgały od płytkich wdechów, kiedy podbrzusze wydawało się mrowić od gęsiej skórki. Na ten obraz - obezwładniająco obelżywy, niepasujący do Ye Liana i jego statyczności, doskonałości i wyrachowania - wyprostował plecy, sięgając ku wygiętej ku górze męskości. Własne palce nie miały już dla niego sprawczej mocy; członek był w ich dotyku niedopasowany, nawet jeżeli w mlasku ciepłej wilgoci kilkakrotnie przesunął wzdłuż jego długości ręką; dla pewności, ogarniającej otępieniem autentyczności, że wszystko dzieje się naprawdę.
Naprawdę zatracił się w tych skąpych jękliwych protestach, w błaganiach, w ostatecznej potulności, w zgrabiałych paliczkach mnących pościel. W bezbronności. Grdyka drgnęła, gdy przełykał ślinę, a potem nagle wolną dłonią złapał za szczupłe biodro, by poprowadzić go w czynności; dać znać, by nieco się uniósł, odnalazł wygodę, by nie wstydził się zbliżenia, które zaraz ma się wydarzyć, choć kiedy naparł na - już doskonale dostrzegalną, czerwoną od podrażnienia napiętą tkankę wrażliwego wnętrza - do niego samego nie docierało, że to zaraz przemieniło się w teraz. W skroniach dudniły wątpliwości jak w bęben, Ye Lian przyjął go jednak z całą poddańczością, ale choć psychicznie uległ, pozwolił mu, fizycznie stawiany opór wymógł mocniejszy chwyt na udach. Shin'ya wiedział, że z samego rana każdy z siniaków będzie odpowiadał opuszkom jego palców, jak podczas ściągania linii papilarnych przy dokonanej zbrodni.
Nie powstrzymuj się.
Krople potu migotały na żuchwie, gdy pochylił się nad spiętym ciałem, dłońmi sunąc po wibrujących od dreszczy nogach mężczyzny, rozchylając je i jedną, dla egoizmu wygody, zakrzywiając ku górze; pierwszy raz musiał tak intensywnie użyć lędźwi, by przebić się przez ciasnotę i całą trudność powodowaną strachem. Ile razy mówił mu, aby się odprężył? Zrelaksował? Ile jeszcze powinien? Na krańcu języka balansowało to samo zapewnienie; weź oddech, spokojnie... - ale nie wypowiedział tego, odetchnął tylko, by włożyć siłę w ruch, nie zważając na kategoryczną walkę drugiej postaci.
Nadpalona blaszka nieśmiertelnika musnęła smagły tors zapadniętego w pościel blondyna; mokry dźwięk rozdarł muzykę, gdy podbrzusze zetknęło się z pośladkami w cichym, wymownym hałasie. Skóra otarła o skórę, z gardła wyrwało nieme westchnienie, chwyt zwarł się na śniadej cerze, zgniótł jej delikatną fakturę, jednocześnie wtedy, gdy członek odnalazł dla siebie miejsce, docierając w głąb aż do bolesnego spotkania ciał. Planował odczekać; dać mu chwilę na przyzwyczajenie się. Sekundę, by w płuca wtoczyć tlen. Ale zabrakło nawet tego ułamka momentu; puściły hamulce i trzymająca w dystansie smycz, zadzierzgnięta na szyi jak konopny sznur, pękła z trzaskiem.
Zagryzł zęby, czując, jak na pokrywie spąsowiałej szyi uwydatnia się korzeń żył; jak wysiłek wtaczany w ruch bioder zaczyna rozpalać wyrobione pracą mięśnie. Codzienna harówka, spiekota podczas upałów, drżące od przerzucania kilogramowych worów cementu barki - to wszystko mieściło się w organizmie, nad którym przestał sprawować panowanie. Przeżywał scenę tego aktu prawie jakby coś wypychało jego rzeczywiste Ja z fizycznej powłoki i nawet jeżeli próbował wtłoczyć w mechanizmy ramion, w twarde mięśnie dolnych kończyn i w palce brutalnie przytrzymujące Ye Liana i wymuszające na nim, by pozostał tak samo uległy, odrobinę racjonalnej łagodności, nie zdawało to egzaminu. Regularność żgnięć zamiast opadać wraz z wykańczającym wysiłkiem, irracjonalnie nabierała tempa; z pierwszych przełamujących opór pchnięć nie pozostało śladu. Dłoń trzymana na talii opadła nagle w pościel, ugięła ze skrzypnięciem powierzchnię łóżka. Przy każdym mocniejszym zetknięciu, ściśnięciu się z Ye Lianem, czuł jak cieplejsze stają się jego uda; jak zakrywa je mgła wilgoci, mieszanina efektu ich wspólnej walki.
O co toczył tak naprawdę bój?
O upokorzenie tego słabego, przerażonego mężczyzny czy złagodzenie własnego cierpienia? Ścisk w piersi sięgnął osierdzia, zwarł się szponami na sercu, gdy raz za razem w bezwzględnej pasji wydobywał ze zdartego gardła kolejny niemrawy jęk, stłumiony odgłos, ostateczne wypluwane przez wargi kawałki stłuczonej godności.
Nie chciał by się osłaniał; by raz jeszcze przycisnął nadgarstek do ust. Nie pozwoli ani sobie, ani jemu, by tej chwili umknęła jakakolwiek szczera reakcja poniżenia. Napięcie w okolicy podbrzusza, pulsująca w męskości krew podniecenia; to wszystko w nim buzowało, wsnute przez nieskalane dotąd wnętrze.
Nie zakodował kiedy zamknął pięść na jego dłoni; gdzie ją odnalazł i czy Ye Lian znów próbował się nią zasłonić, zagryźć szkliwo białych zębów na knykciach, byle stłumić następny rozkaz o zwolnienie. Na szczupłości kruchego nadgarstka oparł cały swój ciężar, miażdżąc go wagą, wciskając targaną spazmem rękę w śnieżną narzutę tuż przy skroni, nad którą się pochylił. Nierówny oddech padł wpierw na jego czoło, by zaraz wtopić się w materiał krawata. Obecność prężącej się, reagującej dudnieniem męskości nagle zamarła, gdy całe ciało Shina na chwilę się zatrzymało. Kły otarły się lekko o przepasaną, czarną tkaninę, jakby w sekwencji zdarcia jej z zamkniętych oczu. Prawdę mówiąc, chciał widzieć jego wzrok; szkliste źrenice jak dno mętnej studni. Było to pragnienie niemal równe z tym, które ponownie wprawiło w ruch lędźwie, wycofało je i pchnęło do przodu po całą rozrywającą głębokość. Usta zdążyły w tym czasie omsknąć się na odsłoniętą twarz, wilgotną od potu, choć wolałby łzy. Nigdy wcześniej - i zapewne nigdy później - nie całował nikogo tyle razy; nie było na to miejsca, nie było czasu. Teraz minuty zlewały się w pojedyncze tyknięcia zegara; odmierzały każdy nieśmiały i każdy bezwstydny ton złączonych warg. Nic więcej nie mówił; gdyby spróbował, wydobyłby z siebie tylko schrypnięty szept, bełkot bezmyślnych wyrazów. Zamienił słowa na wyczuwalny oddech, krótkie westchnienie, gdy ześlizgnął dłoń spod zesztywniałego kolana - już nie interesowało go, czy spróbuje zewrzeć nogi, był tak blisko niego, tak grzesznie wdzierał w zbrukane wnętrze, będąc o krok od spełnienia, że nawet dodatkowy napór nie wydawał się problemem - na szczękę. Ujął jego twarz, obrócił ku sobie, gdy ostatni raz wycofał biodra.
Cały zesztywniał z finalnym impetem, z dźwiękiem upokarzająco zwilgotniałym, przywierając do posiniaczonych ud. Pozwolił piorunującej ekstazie spłynąć z podbrzusza niżej, rozlać się zgęstniałym gorącem tam, gdzie nie powinno mu być dane. Przytrzymał go jednak - częściowo za szczękę, częściowo za kość wybijającą się na wcięciu talii, w pulsujących drgnięciach męskości wypełniając poranione wnętrze. Błogie spełnienie uwieńczył wreszcie lekkim tknięciem pogryzionych warg mężczyzny; nie było w tym nic poza gestem interpretowanym równie dobrze jako protekcjonalne podziękowanie co jako szydercza wstawka: przysłużyłeś się.
Metalowe ogniwa łańcuszka zaczęły osiadać na piersi Ye Liana jak zawijający się w splot wąż, gdy Shin pochylił się nad jego gardłem, sunąc tam nosem. Oddychał ciężko, ale nie szczędził łagodzących - szczerych w swej subtelności czy wyrachowanie odgrywanych? - czułości, gdy tym razem on przylgnął zabliźnionym policzkiem w parzące ramię. Okres refrakcji już go dopadł, ale zmącony umysł nie przestawał podsuwać niemal prowokacyjnych wizji; zachęcających, niepoprawnych. Z uchem przy obojczyku słyszał galop spłoszonego serca, jakby znajdowało się nie tylko w piersi, ale w całym organizmie Ye Liana. Trwał tak krótko; gdyby zdecydował się na dłuższe chłonięcie tego dźwięku, postradałby znów zmysły. Nie krył jednak niechęci ściągając łopatki i, wsparłszy równowagę na klęczkach, podnosząc się do pionu;  powoli, z całą premedytacją świadomości, rozdzielając przy tym ich ciała.
Dłonie ułożył nad zroszonymi przez sińce kolanami, wtulił wnętrza rąk w nogi oparte o jego własne, rozsunięte uda. Kciukiem nieświadomie rozcierał jeden z ciemniejących krwiaków, sprawiając wyważony ból; a przynajmniej dyskomfort. Nawyk, któremu towarzyszyło jakieś letargiczne zastanowienie; zdawało się, że nad czymś debatuje, że w głębi wciąż zamroczonego feerią doznań umysłu rozgorzała zupełnie nowa bitwa.
Spękane wargi ledwo się poruszyły, gdy akompaniament zakłóciły słowa.
Nie było w nich pytania ani propozycji. Były tylko zdarte od intensywności oddechu głoski i pokrzepiająco głaszcząca ciało dłoń.
Odwróć się teraz.
Noc była długa.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian and Hasegawa Jirō szaleją za tym postem.

Ye Lian

Pią 13 Paź - 18:42
+18
W którym momencie do tego doszło? Gdzie zabłądziły szeleszczące uderzenia serca? Czy wciąż znajdowały się w klatce piersiowej, czy może przeniknęły zmęczonym brzmieniem do ciasno przyciśniętych nagich klatek piersiowych, łącząc się z łoskotem w jeden wspólny rytm? Nie miał czasu analizować, jak wygląda, nie dochodziła do niego prawda, że ułożony na miękkim posłaniu, z wyraźnie podciągniętymi nogami, jawi się przed nim tak rozpustnie; że lekko przekrzywiona głowa przyprószona wilgotnymi kosmykami, rozchylone czerwone jak wiśnia wargi — pełne zdobień po podgryzieniach i sinych muśnięciach — zdołają pozbawić go dobrych manier. Pozostawiony bez jego obecności zdawał się nawet nie walczyć. Jakby po ostatnim wstydzie przyzwolenia, przytrzymujące ciało dłonie osunęły się poddańczo na materac; po omacku wyszukały odgiętych fragmentów kołdry — jakiegokolwiek punktu zaczepienia, na którym mógłby się skupić. Osnuty spełnieniem, czuł się jak pod wpływem narkotyków; kompletnie odurzony. Oddech wciąż szeleścił w ustach jak niesiony z falami piasek. Ciepło nie dominowało jedynie szczypiących policzków, a rozbiegło się na całą sylwetkę: na odsłonięte kolana, kostki, ramiona. Miał wrażenie, że został wrzucony do piekielnego kotła — tego, który czekał na niego od lat. Nie chciał do niego trafić. Wszystkie myśli o poddaniu się, jakie nawiedzały go nocami, stały się dziwnie obce. Nie jego. Całe obdrapane przez przeszłość serce, pełne dziur i niedoskonałości, w końcu rozpalił żar, nawet jeśli ceną za bliskość okazała się uległość, utracona godność i szacunek — bo czy można było o niej mówić, gdy na sam dźwięk bezwstydnego mlaśnięcia pobudzanej męskości, spięło się i jego przyrodzenie? Zadrżało w wyraźnym zmęczeniu; wśród nieporządku rozlanego na brzuchu białego płynu i wolno ciągnącej się z przeźroczystej nici nowego podniecenia. Spięcie wywołało w nim krępujący ból. Westchnął wyraźnie zdezorientowany, otrzeźwiony, nie do końca przekonany.

Najpierw go dotknął. Na ten niespodziewany zacisk wycofał się w śmiesznym tchórzostwie. Serce przyspieszyło, zamglony bezsilnością umysł, trącił przytomność. Moment przenikliwości. Świadomość. Czas na rozmyślenie się skończył. Wyszeptywane w obłędzie słowa zastąpiły powoli układane na drżących udach dłonie, na których szorstkość poderwał głowę. Wydawał się kierować w niego niedostępne spojrzenie, niezgłębione – przepasane czarną wstęgą krawatu. Dokładnie jakby składał się jedynie z niej. Z ostatniego wiązania, ozdoby czekającej tylko na nerwowe szarpnięcie.

Dał mu chwilę, choć i ona zdawała się niczym. Nie poradził sobie ze stresem. Shin'ya Ichiru musiał pomóc unieść zesztywniałe biodra i podciągnąć ciało Ye Liana wyżej, na poduszki, w których zatopił się bezwstydnie tył jasnej głowy. Ciężko było mu myśleć, a jeszcze ciężej oddychać, kiedy z przytkniętą do ust drgającą pięścią (drugą wbijającą się w materac), zrozumiał swoje położenie – zgięta noga miała dać mu więcej przestrzeni; miała odsłonić spiętą, mrowiącą skórę na pośladkach. W tej idiotycznej chwili przebiegły przez niego wszystkie plugawie szepty; że nie powinien kręcić go ten rodzaj zbliżenia. Zwłaszcza gdy miał prawie trzydzieści lat. Porządni ludzie, tacy jak on nie rozkładali nóg i nie skrywali wulgarnie wzroku, czekając, aż partner tknie go we wzrastającej potrzebie. Przez jaki pryzmat na niego teraz patrzał?

Szybko odczuł trącające go w napięciu wilgotne ciepło; musnęło podnieceniem, podrażniony, wystawiony na dotyk fragment skóry. Próbowało odnaleźć dla siebie miejsce. Zacisnął oczy i ułożył zęby na przyciśniętej do ust pięści; zdarzył tylko złapać oddech — niczym w słowie, które nigdy nie miało przedrzeć się przez gardło. Rozciągający ból zmusił do zagryzienia dłoni, to niemożliwego wyprężenia pleców w łuk. Starał się go przezwyciężyć, ale po paru centymetrach bez tchu wydał z siebie zdławiony jęk; odznaczył się krwistym śladem po ugryzieniu. Nie potrafił oddychać, a bez przerwy o nim słyszał; o oddechu, którego w oszołomionym bólu nie potrafił wcale odnaleźć. Przez chwilę zwątpił. Nie sądził, że się im uda. Chciał mu o tym powiedzieć. Nie pozwalał Shin'yi się zbliżyć. Łapał pusty dech, prężył się na posłaniu w otępiającej gonitwie myśli, w zatraceniu rozrywającym na drobne kawałki. Odsłonięta, napięta skóra mieniła się od silnie wstępującego potu. Walczył. Próbował go pokornie znieść, choć ciało, pragnęło odwetu. Wbijające się dotychczas w materac paliczki, wyrwały się w przód. Bez przeszkód trafiały na próbujące przebić się przez niego męskie biodra. Przez zagłuszającą go skórę przebiło się żałosne stęknięcie. Upokarzające. Dłonie drżały równie mocno co nogi — które ledwo radziły sobie z obcym, nabrzmiałym naparciem. Wbijał w jego skórę paznokcie; zadrapania ciągnęły się aż na uda, opierał na nim dłoń, stara się go spowolnić, odepchnąć, żałując przez chwilę tej poniżającej bliskości.

Nie zarejestrował, kiedy odnalazł w nim miejsce, kiedy Shin'ya Ichiru pochylił się nad sturlanymi ustami, niemogącymi wydusić żadnego dźwięku poza głębokim, zduszonym łkaniem, którego skutek zmoczył kąciki oczu, które uwolniło wstydliwą łzę, skraplającą się na czarnym bezdusznym materiale.
 
Jak mógł inaczej opowiedzieć lęk, który zakleszczył serce? Jak określić uliczny dotyk, onieśmielający trzask zderzających się ze sobą ciał, jęk wyrywany z ust? Po raz pierwszy w jego życiu czas zaczął biec szybciej, niżby sobie tego życzył, ale tym razem z trudem przyszło mu uciec w sen minionych lat. Nie by pewny czy oby na pewno tak wyglądał wypełniany bliskością świat. Znał jedynie tęsknotę. Papierowe ruchome ściany upadające od byle dotknięcia. Każdy ruch Shin'yi Ichiru wyzwalał uczucie, które zaczynało się i nigdy nie kończyło. Bezwzględna siła przyszpilała do materaca osłaniającą do niedawna naznaczoną dotkliwym ugryzieniem dłoń; przywarła do łóżka, zmuszając Ye Liana do wytrzymania dotyku rozsuwających sztywnych paliczków. Chciał mu powiedzieć, aby był delikatniejszy, aby zwolnił, dał mu złapać oddech, ale nie potrafił przebić się przez swoje zawstydzające głośne westchnięcia. Z każdym kolejnym uderzeniem obezwładniało go bezmyślne podniecenie. Niczego nie był już pewny; niczego poza ciałem wiszącym przy nim tak ciasno i ust muskających rozchylone wargi, pragnące nadążyć za tą czułością. Nie udawało się.
Targnął drugą dłoń w rude czarne włosy, by po chwili zacisnąć cienkie paliczki w pięść i dotkliwie, acz wyczuwalnie za nie szarpnąć. Czas zmienił się w pośpiech po spełnienie. W nieprzedostający się do nozdrzy zapach potu, perfum ich oddechów, w dźwięki miarowo zapadającego się materaca, w krótki łoskot uderzającej ramy o ściany, który za każdym razem wybudzał świadomość, że ktoś to usłyszy. Zainteresuje się głuchym trzaskiem i stanie pod drzwiami. Pozna tę uległość. Cały ich sekret.

(... ich sekret)

Shin'ya.

Wtedy na moment oprzytomniał. Ogarnął go dreszcz przerażenia tej przebijającej się świadomości. Palce wyplątały się z objęć włosów, przekroczyły odsłonięty kawałek karku chłopaka i przejechały po nim paznokciami, by wbić się w miejsce obok łopatki. Uda zacisnęły się wokół wprawiających go w ruch bioder. Zdusił w sobie rosnącą na nowo rozkosz. Pragnął go. Pragnął tego ciała tak blisko jego, tak mokrego i zmęczonego, pod którym perliły się krople potu; chciał tych stanowczych mięśni, które bez skrupułów sprawiały, że doznania zwiększały tempo, mieszając mu w głowie. Chciał go z każdą chwilą coraz mocniej, siniej, że wszystkie otaczające ich dźwięki zatraciły dla niego znaczenie. W głowie nie było nawet miejsca na niespełnioną myśl o ideale. Nie miał pojęcia, kogo miał przed oczami. Kiedy poczuł szorstkie palce zaciskacze jego szczękę — na ten dotyk rozsuną nawet zmęczone powieki, ale nie dostrzegł nikogo; język poruszył się w mokrych od śliny ustach. Ostatnie silne pchnięcie, wyrywające z niego oddech i fala wypełniającego ciepła, sprawiła, że zastygł w bezsilności. Poczuł jak na jego ciele roztrzaskała się obca kropla potu. 

Odwróć się teraz. Muzyka grała bez końca, a on, kiedy znów uległ? Kiedy z po długich zwątpieniach spoczął na drżących nogach dźwigających swój ciężar? To stało się kilka niepewnych szelestów później. Dotykające materaca kolana zmarszczyły prześcieradło. Ułożony na plecach stanowczy dotyk, zmusił Ye Liana do pochylenia; silne opuszki musnęły go na granicy łopatek. Spragnione dotyku palce zacięły się sztywno na kościach biodrowych. I przyciągnął ciało bliżej siebie. Zaczerwienione paliczki starszego mężczyzny wgryzły się w zawstydzeniu w poszewkę poduszki; z każdym kolejnym pchnięciem sięgając drżącą drogą wyżej, aż do ramy, na której zacisnął sztywno dłonie. Te same, które wielokrotnie z wyważoną elegancją zaciskały pióro, które wertował z estetyka książki — delikatny ruch, niemal niekompatybilny z tym bezwzględnym zaciskiem. Z ustami wepchniętymi w poduszkę, ukrywającymi każdy jęk; zagryzaniem poduszki. Z bezwstydnością cieknącą po szczupłych udach.

Nie dam rady.

Obejmij mnie. Polecenie mieszczące się w ustach. We wdechu. W drodze przesuwającego się po skórze nosa, sunącego aż po szyję. Ye Lian odchylił głowę, wypuszczając włosy w lekki taniec. Uniósł go; zmęczenie objawiało się bolączką, prostujące plecy wyginały się pod wbijającymi opuszkami. Czuł, go tak blisko, jak nigdy wcześniej.

Zrób wszystko, na co masz ochotę.

* * *

Śnił o wygodzie; o znajdowanej uldze w bezbarwnej satynie. Czuł się bezpieczny. Zupełnie jakby w tym oderwanym miejscu i chwili znalazła się cała skondensowana esencja dziecięcych marzeń. Wraz z drapiącym przypływem wiatru, przenikała do jego świadomości nagląca myśl, że jest zbyt późno; że uważają tak również zaglądające przez zasłony niewinne promienie słońca. Jest zbyt późno, słyszał bez końca — jakby trwająca w jego głowie melodia posiadała w sobie tylko te trzy słowa. Dźwięk niczym irytujący alarm; przemykał w głąb czaszki jak huk trąb kruszących jerychońskie mury aniżeli słowa cierpliwego rozsądku. To dobry czas, aby człowiek leniwie przewrócił się na drugi bok, być może kątem oka dostrzegając panującą na dworze jasność — i aby zasnąć z powrotem ze słodkim przekonaniem, że to inni muszą wstać, a nie on. Ye Lian był jednak wyodrębnionym mechanizmem. Nigdzie się nigdy nie spieszył, a wstawał przed wszystkimi, jakby gorszyła go myśl, iż ktoś mógłby się mu przyglądać. I to właśnie z tym przekonaniem otworzył oczy — powoli, jakby na powiekach wciąż ciążył rozmazujący, niedokończony sen. Najpierw przeszyła go jasność, na którą zmarszczył delikatnie brwi, choć ta nie miała nic wspólnego z jaskrawym oślepieniem. Podparta dłoń rozprostowała zgięte paliczki; poruszyły się łaskoczącym tknięciem opuszek.

Pokój przecinała wąska wstęga światła — nadawała błyszczącego majestatu poruszającemu się licu. Gładka twarz przesunęła się po ciepłej powierzchni. Była pergaminowo biała, podkreślona delikatnym rumieniem świadczącym o obejmującym organizm cieple. Rzęsy porwała ujmująca łagodność; poruszyły się delikatnie, odkrywając skryte pod czarną kurtyną srebrne perły tęczówek. Ukuła go dziwna niezależność, jakby zbudził się poza odgórnym schematem. W sennym otępieniu chciał na powrót zamknąć oczy... ale nie był już we śnie, a przynajmniej w tym nie było już dla niego żadnych dodatkowych powiek.

Pokój w końcu nabrał kształtów. Nie okrywała go zasłona ciemności. Posiadał w swoim wnętrzu parę gustownych mebli — kanapę ustawioną pod ścianą, mały szklany stolik, na którym piętrzył się skromny wazon z czerwonymi azaliami. Całe wnętrze okryte było półmrokiem sumiennie rozciągniętych na okiennicach długich zasłon, to właśnie ona wystosowała pierwszy impuls — ścisk przewracającego się żołądka.

Tęczówki zastygły w martwocie. Odbijał się w nich blask wszystkich barw; rozstrzępionego pryzmatu. Wplątany w pasma krawat, dodawał mężczyźnie groteskowego nieporządku, odkrywał upokorzenie ubiegłej nocy. Obecność młodej twarzy wywołała mimowolne szarpnięcie; poderwał się, akcentując swoją nieprzemyślana decyzję przegryzanym sykiem — reakcją na oszałamiający ból rozciągający się na linii nagich lędźwi. Ye Lian podniósł głowę, dopiero zdając sobie sprawę, że przez cały ten czas przywierał policzkiem do wyeksponowanych obojczyków, że nie budził go świst delikatnego podmuchu, a ciepło oddechu, docierające przez leciutko unosząca się grzywkę, aż po policzki. Wstyd wylał się na głowę jak kubeł zimnej wody — zmusił do wyrwania dłoni z unoszącej się nagiej piersi; wycofania się w przestrachu, szarpnięcia na kraniec kołdry i osłonięcia odkrytego fragmentu własnej piersi, ciemnego miejsca nad estetyczną kością obojczyka. Nie chciał mu się przyglądać. Wiedział, że już nie zdoła uchwycić w nim jego obrazu o świcie, że już nie będzie mógł go prawdziwie dotknąć, a tylko musnąć umkliwe cienie gasnące w blasku dnia. Wbrew sobie zawiesił na nim spojrzenie — przez oszałamiającą, przyciągająca go bliskość. Zapamiętał więcej, niż chciał. Zakodował cień spadający na górną połowę obsypanej piegami twarzy, na linię szyję, na rudość włosów, które zdążyły zakręcić się fikuśnie pod wpływem wilgotności spadającego na nich potu; na dobrze zbudowaną pierś utrzymującą do niedawna wtuloną w skórę, słomianą kaskadę blond kosmyków.

Zbudzi go swoją nerwowością. Przestrach zawiązujący trzewia uzmysłowił mu, że nie zdołał cofnąć się bardziej; że przytrzymywało go silne ramię, jakby umyślnie zmuszając ich spojrzenia do bezlitosnej konfrontacji: jedno napiętnowane przebijającą się ze szklanej tafli bojaźliwością, drugie leniwie budzące pod powiekami przenikliwe złoto ślepi. Przez długość nagich pleców przebiegł dreszcz, obsiadł na ramionach, które jeszcze kilka godzin temu jawiły się perlistą, szlachetną barwą, a teraz? Wychylająca się zza kołdry skóra nosiła na sobie niewinne zaczerwienienia, małe, acz podłużne, przypominające ślady po wbitych grabiach pręgi.

Nie mógł przy nim zostać. Nie ze względu na osłupienie zderzających się ze sobą prawd, a przez świadomość (chyba kulturalność), że nie wypada. Nie powinien znajdować się w objęciu Shin'yi — nigdy — ponieważ wszystko miało zakończyć się wraz z ubiegłą, upokarzającą nocą. Widok poruszających się zbliznowaciałych ust wyzwolił wspomnienie o pocałunku, który bez opamiętania łapał zniszczony fragment między wargi — w poddańczym pożądaniu. Cała świadomość tego, co zrobił, oblała mężczyznę poniżającym wstydem. Ciało, do którego tak żałośnie lgnął, należało do chłopaka, które znał od dziecka; które kiedyś dostrzeżone kątem oka jawiło się nijako. Tylko on pamiętał utyty kompleks, zakrywany luźną bluzą. Teraz ten tam tors był do jego dyspozycji. Mógł patrzeć, jak wyrysowaną pierś unosi cichy oddech, jak mieszczące w płucach ciepło wypełnia przestrzeń dzieląca ich twarze. Zrozumiał, czemu tak do niego lgnął. Był gorący. Zmarznięte, obnażone ciało szukało ciepła. Przecież nie znał innego wytłumaczenia dla swojej skandalicznej słabości.

Obrócił zażenowany głowę, wcale na niego nie patrząc; wargi zacisnęły się w skrajnym milczeniu. Odchylił się na tyle, ile mu pozwolił.

Zabierz rękę.

Nerwowe, acz stłumione wyważeniem odchrząknięcie; sięgający poranionych ust wierzch dłoni — ozdobiony przepasanymi śladem uścisku nadgarstek i rozsypane na przedramionach bordowe zakrapiane punkty. Naprawdę silił się na nieusprawiedliwioną oschłość, większą niż dotychczas. Bo co? Bo było już po wszystkim? Ponieważ wrócili do chłodnej rzeczywistości? Czy nie był idealnym przykładem, że nie można pieprzyć się z ludźmi, bez oddania im kawałka własnego serca? Że każdy przelotny pocałunek, każde dotknięcie ciała, to kolejny oddany odłamek, którego już nigdy z powrotem nie ujrzy?

Muszę wstać.

Muszę...

Serce zabiło niezrozumiałym rytmem.

Odsunąć się od ciebie jak najdalej.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Pią 13 Paź - 19:12
+18
Jak siekanie stwardniałego igloo - rozgrzanego od środka wewnętrznym płomieniem, zasklepionego do potęgi tytanowej kopuły z wierzchu. Drążenie w tym szkle gołymi palcami raniło je do krwi; zrywało paznokcie, odsłaniało mięso tam, gdzie setny raz pięść huknęła w barierę, na jej nietkniętej bryle zostawiając rozbryzg czerwonej bezsilności. Obezwładniała prawda, że to właśnie jemu, spośród wszystkich otaczających jednostek, udało się nadkruszyć ochronną treść. Wydobyć ze zwykle zwartych, milczących warg jęk z głębi płuc; skroplić doskonale utrzymaną w porządku cerę strużką potu wsiąkającego w świeżą poszewkę poduszek, w oślepiającą biel prześcieradeł i zmechaconych fałd pościeli. Chłód otaczający Ye Liana potrafił wwiercić się w trzewia z atroskopową precyzją, ale teraz ta lodowatość topniała w zastraszającym tempie, pozostawiając jedynie wilgoć na udach i mokry oddech słany w eter. Z każdym wyduszonym stęknięciem starszego mężczyzny Shin brał wdech, jakby karmił się wstydliwą uległością, słodyczą, której mrowienie docierało w dół. Dłonie, szukające dla siebie stabilnego oparcia, nie znajdowały go nigdzie; miał wrażenie, że kładąc rękę na smukłym, giętkim kręgosłupie, byłby w stanie złamać go z chrupnięciem plastikowej konstrukcji. A jednak naparł dalej, docierając do łopatek. Szorstkość opuszek podrażniła cienką skórę, wgryzając się w nią i ciężarem przyszpilając drżące wysiłkiem ciało do materaca. Kiedy stał się tak zdziczały? Tyle usłużnej delikatności pokazywał przed każdą z kobiet, która go wybrała, by teraz mścić się za wcześniejszą uległość? Nie wypierał się jednak. Nie dałby rady. Odnajdywał zbyt oczywistą satysfakcję w myśli, że kolana, na których kazał mu się wesprzeć, kraśnieją z wysiłku; że oddech grzęźnie w gardle ilekroć bez zahamowania uderza podbrzuszem w miękki kształt rozsuniętych ud. Szampański szum wypełniał czaszkę rozszalałym oceanem pełnym irracjonalnych wizji; wiśniowych warg błagających, by zwolnił, szczupłych, brudnych od białawej zawiesiny palców zamkniętych na kawałku kołdry, zagnieceń na nieskazitelnej dotąd koszuli. Koszuli, którą nie wiedzieć kiedy zerwał; odrzucił gdzieś na podłoże, na skraj łóżka; może zniknęła już wcześniej, może tylko mu się wydawało, że w ogóle była. Pełna nagość dodawała szeregu doznań. Nie widział szczegółów dokładnie, nie tak, jak mógłby przyjrzeć się za dnia; ale w wąskiej szczelinie między zasłonami siedział blask księżyca, muskał bladą posturę Ye Liana, perlił na jego skórze pot jak mikroskopijne drogocenne diamenty. Shin nie sądził, by mógł być bliżej niego, by dało się przebić przez cielesną granicę i dotrzeć głębiej; w psychiczną albo nawet metafizyczną strefę, wplątać się w cienkie nici umysłowej zależności i szarpnąć za nie ku sobie. Nie potrafił się już jednak wycofać, zwolnić i zastanowić nad tym jak dodać do tej bliskości choć szczyptę potrzebnej uczuciowości. Coś, co złagodziłoby złość wtaczaną w ruchy, co wyciszyłoby mokry odgłos przywierających do siebie napiętych mięśni. Muzyka wydawała się tylko niezmieniona - spokojna, nierytmiczna w zestawieniu z coraz mniej zrozumiałymi, a coraz bardziej chaotycznymi manierami. Starała się akompaniamentem romantycznej nuty otulić obydwie sylwetki, ale te cienkie, kruche wstążki zrywały się z każdym mocniejszym pchnięciem, z każdym kolejnym dygotem pleców. Shin nie liczył już na to, że zaprze się i zatrzyma wykolejony pociąg. Przestał walczyć, ulegając ciemnym punktom migającym przed oczami. Dłonią wciąż przyciskał Ye Liana do skrzypiącego podłoża, drugą sięgał szczupłej, gorącej od zbyt mocnego chwytu talii. Prawie nie zarejestrował chwili, w której złapał go w biodrze, zmusił by nie ważył się obniżyć ud, by cały czas trzymał je ku górze, w idealnej pozycji tak cholernie dla niego wygodnej, choć sam Ye musiał odczuwać już dyskomfort, posłusznie stykając się ramionami z posłaniem. W tym ułożeniu było coś perwersyjnego; coś, co z góry określało role, jednak wraz z odchodzącym gorącem; z gęstą transparentnie mleczną kroplą wypełniającą dyszący w spazmach organizm; do Shina dotarło, że drażni go pięść przywarta do popękanych warg. Nie chciał widzieć jego twarzy; odsuwał od siebie fakt, że to właśnie on, że kiedy wcześniej znajdowali się do siebie frontem, z satysfakcją odczuwał zacisk mokrych ud na sobie i palce szukające miejsca w gęstwinie rudych włosów. Mimo tego z równą potrzebą dobijało się łaknienie, aby usłyszeć głośniej to, co przyjmowała materia kołdry. Tłukło mu się serce w żebrach, gdy przywierał piersią do spotniałych pleców, zsuwając dłoń z łopatek na pościel, drugą ręką przejeżdżając po boku, wkradając się pod ramię, trącając jej wnętrzem falujący oddechem tors, twardy sutek, zgnieciony między opuszkami. Uśmiechnął się mimowolnie, gdy pod wpływem dotyku biodra Ye Liana - w wyniku czego? Naturalnego dlań odruchu wycofania się? - odsuwają się w tył, nie wiedząc zapewne, czy powinien uciekać przed pieszczotą na linii własnego galopującego serca, czy przed gorącą męskością wciąż wypełniającą nadwyrężone wysiłkiem wrażliwe wnętrze. Palce nie zatrzymały się jednak na klatce piersiowej, choć trącenie i szczypanie, naprzemienne z mocnym ciągnięciem podatnego na drażnienie miejsca wprawiało jego krew we wrzenie. Podniecenie zdawało się kompletnie zdominować i tak poddany mu umysł. Chciało szerzej rozłożonych przed nim nóg, chciało czerwieńszej skóry kolan i warg sklejonych od łykanych razów; choć Shin wiedział, podświadomie, że to ostatnie nie dojdzie dziś do skutku. Ye Lian był zbyt zmęczony na obecnym etapie, jego wycieńczenie sięgało korzeni nie tylko fizycznych. Za dużo myślał, analizował. Shin zakładał, że toczył dalszy bój o godność, o piękne marzenie, że kocha się, a nie pieprzy; że pasma włosów, które tak czule przeczesywał, są barwy atramentu, jakiego sam używa do tworzenia nowych powieści. Pomagało przy tym wiele; cicha mowa zmieniona w szept, prawie mogąca być jego mową; pomagał zapach wyczuwalny ilekroć zgięcie któregoś ze stawu wyprostowywało się, uwalniając nową, z każdym razem słabszą, ale póki co jeszcze dobrze wyczuwalną dawkę znajomego aromatu perfum. Pomagała świadomość, że powietrze nie stężało od szyderczego rechotu, a już przekroczyli wszelkie umowne linie zza których można było jeszcze zrezygnować. Teraz nie było już odwrotu. Paznokcie zaznaczyły pręgą wcięcie między piersiami Ye Liana, ale gdy dotyk sięgnął gardła, były to już tylko czubki palców, wpełzające na krtań jak piątka węży. Naparł na niego odrobinę, tylko tyle, by zmusić go do uniesienia głowy, oderwania ust od skroplonej wysiłkiem poduszki. Dwie z opuszek odnalazły dolną wargę, śródręcze dłoni przywarło do żuchwy, do brody od spodu. Przy knykciach bladej ręki Ye Liana krwawiły się już ostre ślady po wgryzieniu, jednak Shina nie martwiły podobne próby. Byłby skory rozewrzeć mu szczęki, byle wyrwał się spomiędzy nich ten sam uroczy, łkający odgłos bezsilności. Podciągając się wyżej, naparł męskością na spieczone od tarcia wnętrze, piersią przyległ do uniesionych odrobinę pleców, dotarł wargami do płatka czerwonego ucha. Przegryzając je przeszło mu przez głowę, czy lada chwila poczuje również zęby na swoich palcach, wmykających się między mokre usta.

Usta, których z jakichś powodów - prymitywnych, żądnych - szukał bez ustanku. Nie dam rady - szeptały bezwolnie, choć obydwoje udowadniali, że jest inaczej. Zatracił porządność, nawet jeżeli przywdział ją jako element aktorskiej gry. Powinna być w niego wżarta do żywej tkanki aż po finał dzisiejszego spektaklu, jednak zgubił ją losowo, może ruchem ramion pozbywając się czarnej, bawełnianej koszuli, może znacznie później, gdy wtulał czoło w zagłębienie jego szyi, gorącem oddechu parząc wyprężony korpus, zwłaszcza twardą kość obojczyka, naznaczoną przez wargi bogowie raczą wiedzieć ile już razy. Palce lepiły się od płynów wyciekających drżącymi kroplami z dwóch członków objętych jedną ręką. Pogubił gdzieś całą przyniesioną do hotelu łagodność; każda szansa na to, aby zwolnić, cierpliwie poczekać na przyzwyczajenie się, na zamianę niewygody w komfort, roztrzaskiwała się, zgniatana między rozmasowującym krańce prężących się męskości kciukiem. Prowokowało go tak dużo bodźców; płaczliwe, tłumione westchnienia, drobne ramiona zarzucone na kark, mokre dźwięki na jego kolanach, unoszące się odrobinę i opadające wraz z każdym następnym drgnięciem.

Drgnięciem, które ustało dopiero po czasie, choć huragan wciąż szalał w płucach, targał klatką piersiową, przed którą znalazło się nagle za dużo pustego miejsca; za dużo przestrzeni na chłód klimatyzacji, na nieproszone myśli. Z policzkiem przytkniętym do poduszki i z nadgarstkiem opartym o szczupłość biodra wpatrywał się w zgarbione, oddalone plecy, w zarys łopatek wybijający na tle ażurowej powierzchni. Wrażenie, że go wykończył, zużył, zdawało się dobijać do podświadomości. Obraz pęczniejących siniaków uwydatnił się, pojawił cętkami na całym zarysie, w lokalizacjach, na które niewielu by się pokusiło. Połowy z nich nie był w stanie sobie przypomnieć; kiedy zagryzł się na jego boku, pod żebrem, tak mocno, że pozostał nie tylko ślad, ale i plama krwiaka wielkości pięści? Kiedy zacisnął wargi tuż pod mięśniem teraz zawstydzająco ubrudzonego pośladka, zdobiąc skórę rosnącą w oczach malinką? Kiedy uszkodził nietkniętą strefę jak świeżo spadły śnieg, w który wpada kropla krwi z przekłucia podczas chwili nieuwagi, dokładnie pod jego lewym ramieniem? Może wtedy, gdy znów Ye Lian opadł w poduszki, gdy zakrył zarumienioną twarz przegubem, a jego rozdrażniło, że się zasłania, że odbiera mu obraz, od którego gotuje się wewnętrznie? Potrafił sobie wyobrazić, jak nieustannie starając się go przyzwyczaić - do siebie, swojej dotkliwej obecności - pochyla głowę w żałosnym ukłonie przed królewskim obliczem, jak nosem sunie po wewnętrznej stronie jego uniesionego ponad bark ramienia, jak dociera do stawu, a potem gwałtownie wżyna się dolną linią zębów w napiętą krawędź pachy, jednocześnie przywierając językiem do śliskiej skóry smakującej mlecznym żelem pod prysznic. Pamięć stawała się wyraźniejsza wraz z każdym spokojnym haustem powietrza; do źródeł oddechu napływał tlen, poprawiał pracę, nadając wspomnieniom konkretów. Przez krtań przecisnęła się więc ślina, przełknięta w nerwowości. Nie widział zegarka, jego neonowe i rażące liczby znajdowały się gdzieś po drugiej stronie pokoju, całe mile poza zasięgiem, ale wiedział, że jest już późno, że minął czas, gdy w mięśnie wtłaczało energię, gdy spojrzenie zasnuwała czarna mgła bezmyślności. Przegub przewieszony we wcięciu talii poruszył się jednak mimo tego; palce na powrót, choć lekko, przywarły do niemającego sił, by się napiąć brzucha, zakradając się głębiej, mijając spąsowiałą męskość w całkowitym wykończeniu leżącą obok skopanej w walce sportowej marynarki. Ostatni raz, szepnął w jego kark, przysuwając się i przywierając podbrzuszem w naglącym otarciu o lędźwie, dając dowód odradzającemu się pożądaniu. Będzie lżej - obietnica miała smak jadowitej słodyczy, gęstej jak miód, klejącej się do warg osiadłych na fragmencie stygnącej skóry. Chcę ostatni raz usłyszeć. - co? Szloch? Załkały jęk? Imię?

- - -

Jasność dnia jak igły wtykane pod powieki, docierała lobotomią do ospałego mózgu. Kuło, więc przymknął mocniej oczy, na granicy jawy i snu; jeszcze jednym policzkiem wtulony w pogniecioną, ukształtowaną idealnie pod jego głowę poduszkę. Czuł jak coś go łapie za ramię, jak powoli ciągnie w drugą stronę; próbuje prowadzić, a m bardziej się temu przeciwstawiał, tym brutalniejsze było. Pragnął dalszego odpoczynku. Umysł jeszcze nie potrafił zrozumieć dlaczego, ale ciało doskonale zdawało sobie sprawę z bólu bijącego od dolnych okolic. Ścierpnięte mięśnie uda napięły się dopiero, gdy coś - z drugiego świata, z rzeczywistości, w stronę której nie patrzył - drgnęło. Zmiana pozycji stała się automatycznym następstwem, jak zaprogramowana sekwencja czynności. Obrócił się tylko minimalnie, z pleców na bok, dłoń wsuwając na niemożliwe, tępiące chłód opuszek ciepło.
Zabierz rękę.
Wargi scaliły się ze sobą buntowniczo, zwarły aż do uwypuklenia brzydkiej, źle zszytej blizny. Zabierz rękę. Idź już. Skończył się czas. Weźmiesz prysznic w domu. Nie taka była umowa. Nie taka. Odetchnął jednak przez nos; i nie było w tym rozdrażnienia. Może cała wściekłość skończyła się w nocy, wyzerował jej bak do sucha, pozwalając sobie na o wiele więcej niż kiedykolwiek sobie pozwolił. W otępieniu przycisnął skroń do miękkiej poszewki i niechętnie wynurzając się ponad taflę senności uchylił sine powieki. Wyzierająca spomiędzy nich żółć zdawała się rozświetlać otoczenie godniej niż nieśmiałe słońce poprzetykane między włóknami zasłon.
Usta drgnęły w schrypniętym, jeszcze zbyt leniwym i zaspanym: dlaczego? - jakby nie docierało, naprawdę nie rozumiał, co jest powodem takiej awersji po tym, jak robili rzeczy gorszące psychikę bardziej niż niewinne oparcie kości jarzmowej o cudzą pierś. Mógłby wypuścić go w tym momencie. Skończył się etap objęty w umowie - i tak rozciągnęli limit, nie wpasowali się w sztywne ramy zapisane w wiadomości, choć dla Shina były one całkowicie realne. Przywykł do takich ograniczeń; do godzinnych widełek bez choćby jednej sekundy, bo ona, jak kropla, mogła przelać płyn w naczyniu, brudząc nieskazitelny obrus. Nie było tu jednak żadnego męża, wsuwającego w zamek metal klucza w pełnej, smutnej nieświadomości. Nie było nieładu niwelowanego w chaotycznych ruchach napędzanych poczuciem winy. Nie było dłoni, które wpierw z lubieżną czułością błądziły po plecach, a teraz te plecy popychały do okna, ze stanowczym, przetykanym paniką: idź wreszcie!
Było tylko tykanie zegara ustawionego już o wiele bliżej niż w nocy, cykającego rytmicznie prawie że nad uchem. I była prostująca się w łokciu ręka, której nadgarstek opadł nagle znad Ye Liana - czy naprawdę ostatnie chwile w drętwym zawieszeniu bawił się pochwyconym kosmykiem spłowiałego blondu, nawijając go na palce? - na lodowatą pościel, podczas gdy druga dłoń, stykająca się ze szczupłym biodrem, opadła na wąskie plecy.
Muszę wstać.
Niewyraźne spojrzenie, zmroczone ostatkami majaków, zniknęło pod pokrywą powiek mających barwę podbitej czerwieni. - Masz dziś wolne - zachrypnięcie trzymało się głosu jak rzep, odrywane od niego z równą cierpiętniczą procesją. Każda głoska to walka o wyraźny wydźwięk; możliwość przekazu tego, co jeszcze nie do końca sprecyzowane gnieździło się w obolałej skroni. Dzień był gwizdkiem, którego przeszywający wizg powinien przerwać cały mecz, posłać ich do szatni, aby przebrali się w normalne ubrania, rozeszli do własnych światów. Narzuta kołdry okazywała się jednak przyjemnie ciężka, a skóra pod dotykiem ciepła i żywa. Shin zdał sobie sprawę, że dudnienie w ciemieniu miało ten sam szalejący rytm co uderzenia dźwięczące w piersi, do której, nieoczekiwanie, przygarnął Ye Liana. Mechanicznym, choć zardzewiałym gestem przypominającym niezgrabną kalkę protekcji. Może gdyby życie potoczyło się inaczej, gdyby ich losy splotły palce boga o uprzejmiejszej osobowości, mogliby odczuwać mrowiące zadowolenie z poranka. Zamiast tego spostrzegali ogrom rozpychającej się w trzewiach niewygody. To rosło do poziomu psychicznej amputacji, która zmuszała, by oderwać strzępy wspomnień jawiące się jako przyjemne; zostawić na ich miejscu gorejącą ranę. Kiedyś się zasklepi. Kiedyś zostanie tylko blizna, a pod nią martwa tkanka. Nic szczególnego; nie ma o czym mówić. Tragiczny wypadek i taki tego efekt, choć nawet mimo wpajania sobie tego, chciał mieć go jeszcze blisko siebie, zamknąć szczelnie, poczuć ten sam zlękniony organizm, pokonywany gorączką wyrywanych z uprzęży fantazji. Niezrozumienie drapało w drzwi, o które oparł barki, aby się nie przedostało. Przynajmniej jeszcze nie, bo teraz powietrze zdawało się przeszyte sielskim lenistwem; cieniem dawnych obrazów, których kolory zdążyły zblaknąć. Kiedy ostatnim razem miał kogoś tak długo? Na chwilę, w osłupiającej stanowczości, pomyślał, że wszystko mu było jedno kim ten ktoś był.
Dłoń opadnięta na lędźwie przemknęła wyżej, wzdłuż szkieletu drobnych kręgów, aż na kark, za który złapał, by przyciągnąć mężczyznę do siebie podobnie, jak parę godzin wstecz zdarzyło się to w odwrotnej roli - bo wtedy to Ye Lian ułożył rękę tuż pod linią krótszych niż reszta, prawie czarnych włosów i jednym ruchem przybliżył go tak bardzo, że cały rejestr wzroku stał się zamazaną plamą. Obróciło się to przeciwko niemu, gdy teraz Shin powielił ruch i gładkie czoło pisarza przylgnęło do negliżu torsu, dalej pachnącego ostatnią warstwą bergamotki. Obejmując go ramieniem, odetchnął głośno prosto w blond włosy. - Chcę jeszcze poleżeć. - Język bezgłośnie otarł się o dolną wargę, nawilżając spękany naskórek, jakby tylko to mogło dać lepszy podkład pod styrany ton. Nie dało. - Trochę. - Spięcia ciała mężczyzny doświadczył z całą dokładnością, kiedy tylko przygarnął drobniejszą sylwetkę - czuł nagie, niepewne palce, oddychającą pierś, klejące się podbrzusze przyparte do jego własnego. Swarliwość charakteru zaczęła się brutalnie wybudzać; tępiła błonę zmęczenia, która utrzymywała, że najchętniej znów oddałby się odpoczynkowi, bezwiednie przeczesując miękkie blond włosy. Te same, za które w nocy szarpał, by odchylić głowę i odsłonić gardło z całą jego pajęczyną szafirowych żył gradientem przechodzącym w pruski błękit. Jakim cudem coś, co traktował tak prymitywnie, teraz łaskotało go aksamitem kosmyków w podbródek, ilekroć się poruszył? Wątpliwości już nie tylko pukały w nawierzchnię barykadowanych drzwi; waliły tam kułakami pięści. Nie dało się tego dłużej ignorować.
- Za każdym razem zamierzasz tak po prostu znikać? - Pytanie przebiło się przez milczenie nieoczekiwanie; z pretensją balansującą na granicy ciekawości.
Nie był zabawką, którą wrzucało się w szafę, gdy do mieszkania przychodzili goście. Miał własną wolę, której siła poruszała kończynami i posiadał osobiste zachcianki kładące się dotykiem na cieple naprężonych pleców. Dziwne, że ilekroć stykał opuszki z ciałem Ye Liana, napotykał opór w każdej postaci. Miały być w ogóle kolejne razy?
- Nie będę cię zmuszał. - Wycofanie, chwiejny krok postawiony w tył. - Cholera, czuję twoją niechęć, kiedy tylko straciłem jego wizerunek. - Drgnął w parsknięciu; bez krzty wyrzutów. Rozbawienie przetoczyło się między wzburzonymi oddechem włosami Ye Liana, bo przecież nie był głupi. Znał reguły gry i za ich pomocą dawał radę odcedzać warianty mogące go skrzywdzić. Mimo tego... - Ponosi mnie, chyba po prostu nie pamiętam kiedy ostatnim razem mogłem zostać do rana. Wyspać się normalnie. - Wbrew oczywistej posesywności poluzował uchwyt, nadgarstek oparł z powrotem na szczupłym biodrze, jedynie palcami muskając jeszcze posiniaczoną skórę tkliwością gestu. W następnej propozycji czaił się uśmiech; zaczepny i arogancki, swoją szczeniackością tępiący jakąkolwiek cechę, która mogłaby wiązać się z Ichiru.
- Mogę się chociaż z tobą wykąpać?
Chcę zobaczyć każdą skazę, z którą będziesz musiał żyć.
- W zamian oddam nieśmiertelnik.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Pią 13 Paź - 19:42
Bał się dotyku. Według Ye Liana był przeznaczony wyłącznie dla najbliższych. Nie wypadało używać go wobec nieznajomych, bo dotyk był zbyt intymny, ponieważ ukazywał słabość — odsłaniał prawdziwe uczucia. Przez całe życie dotykał jedynie książek, grubych (zapisanych przez siebie drobną czcionką) zeszytów, telefonu komórkowego i klawiszy laptopa; ulubionego białego kubka, który zalewał poranną kawą. Ta czułość nie miała w sobie jednak żadnego ciepła. Była formalnością. Ruchem zaklętych w perfekcjonizmie palców, wyginających się giętko ku rzeczom nad wyraz przyziemnym. Do tego poranka Ye Lian nie wiedział, że dotykanie drugiego ciała było inne. Miało w sobie coś z obnażenia, które przekazywał ruchem nerwowo przywieranych do rozgrzanej piersi palików; z wszystkiego, czego bał się powiedzieć. Układający na skórze nacisk — irracjonalność mieszającej się z buńczucznym przestrachem — odsłaniał zbyt wiele. Niewyobrażalnie go to męczyło. Wściekał się sam na siebie, że na wkradający się na goły kark ruch, jego obtarte paliczki wbijały się w ułożone nagie ciało w kompletnej niemocy, że bezustannie musiał się hamować, że jedyne co potrafił to walczyć, opierać się przed przytknięciem czoła do gorącej klatki piersiowej. Miał wrażenie, że dźwięk dudnienia jego serca odbił się w czaszce, że chłopak jest w stanie wraz z tym cichym zaczerpnięciem powietrza, zgarnąć wszystkie niepoukładane myśli — wchłonąć je wraz z wywietrzanym zapachem kosmetyków; przeanalizować każde z osobna, rozwikłać zamęt, które trawiło cherlawe ciało. Opuszki pisarza zesztywniały, próbując nabrać pewności i się zdystansować, ale nie miały na to siły. Czuł się jak kukła pozbawiona miękkiej wypychającej wnętrzności. Bezwładna i przeraźliwie podatna.

— Chcę jeszcze poleżeć.

...

— Trochę.

Ye Lian trwał w młodym objęciu całkowicie zesztywniały. Wyczuwał, jak obcy palec oplatał flegmatycznie wypłowiałe pasmo sterczącego w nieładzie kosmyka, ale zdawał się zbyt zszokowany, aby się na nim skupić. Miał uchylone powieki i wpatrywał się w ułożony na piersi nieśmiertelnik — niemal dotykał go koniuszkiem nosa. Wychwytywał męski zapach zwilgotniałej skóry, pozostałości po obsiadłym aromacie okrywającej ich kołdry i perfumy — nadal gryzące zmysły. Ciałem targnął niezdrowy dreszcz, gdy kciuk wyznaczył ścieżkę wzdłuż karku — po kruchych kręgach szyjnych, aż po wyrostek kolczysty. Uniósł w niepewności ramiona i wyprężył plecy, poruszył też delikatnie nogą, wsłuchując się w docierający do uszu szelest głosu, który zamiast uspokajać łagodnymi zaspanymi tonami, wprowadzał w wybudzony umysł w rozterkę. Nic nie rozumiał, a może tylko Ye Lian truchlał na myśl o bezwzględnej, oceniającej prawdzie? Przejmował się, nawet gdy ich kolana otarły się o siebie nieznacznie, gdy podbrzusze złączyła lepkość przypominająca o wszystkich nieprzyzwoitościach, które usilnie wciskał w etyczny pokrowiec. Tymczasem kąpał się w jego uścisku; w obezwładniającej woni zmęczonych ciał, stającej się dla mężczyzny tak charakterystyczną, że bezwiednie przywoływał przed oczami wszystkie wspomnienia ostatnich godzin. Pokraśniały policzka i wysunięte spod kołdry kości ramion. Wiedział, że jeśli się odsunie, dostrzeże tą kompromitującą reakcję, dlatego wciąż utrzymując palce na młodej piersi, postanowił (nie zamykać oczu, a...) zacisnąć powieki, aż wybiły się w kąciakach zmarszczki, stulać pogryzione wargi i przełknąć bezgłośnie zbierającą się na języku gorzką grudę śliny.

To nie powinno mieć dla ciebie znaczenia. Umowa nie obejmowała poranku — starał się mówić spokojnie i starannie, silić się na profesjonalność. Ukrywał zdenerwowanie, objawiające się w delikatnie drgającym na piersi małym palcu. — Nie obejmowała też kolejnych razów. Nie przyzwyczajaj się — głos spełzł do szeptu, tylko prowizorycznie oblepiając go dźwiękiem drgających na stole noży. Cholera, czuję twoją niechęć, kiedy tylko straciłem jego wizerunek. Milczał, próbując w jakiś sposób zinterpretować to, co usłyszał. Liczyłeś, że coś się zmieni, Shin'ya? Serce już wystarczająco trzepotało mu w piersi, aby zdobyć się na tę bezpośredniość. Nie wiedział, czemu go ponosi. Nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz budził się przy drugim ciele. Dokładnie jak Ye Lian. Choć starszy mężczyzna zdawał się znać na to odpowiedź. — Możesz tylko domyślać się dlaczego. — Bo zawsze było to zbyt zobowiązujące, prawda? Tak jak teraz. 

Kiedy dłoń chłopaka osunęła się na posiniaczone biodro, zacisnął zęby; zadrgały blade powieki. Nie mógł uwierzyć, że tak nieinwazyjne tkniecie, potrafiło wywołać dyskomfort. Potrzebował oddechu. Dlaczego Shin'ya bezmyślnie wypuszczał powietrze w rozsypane aksamitne włosy? Czemu nie docierał do ust? Czemu obejmował go chłopak z nastoletnich wspomnień, uczeń, który z zarzuconym, ciężkim plecakiem ledwie sięgał ramienia, który wpatrywał się w niego bez wyrazu, kompletnie znudzony. Jak do tego doszło, że ten szczeniak powodował w nim zgorszenie, brud i perwersyjne wyuzdanie? I czyżby dziwny skręt rozgrzewający trzewia? Ale z jakiego powodu? Na niepoprawną, pobudzającą myśl bycia zdominowanym przez gówniarza? Musiał się z tym liczyć. Użyczył mu swojego ciała. Wypożyczył je tak bezmyślnie, pozwalając na więcej, niż przystało. Na samą myśl o tej fantazji, zadrgało podbrzusze, ale Ye Lian zareagował natychmiastowo, nim Shin'ya odczuł ocierającą się reakcję, mężczyzna już uwalniał się z ciasnego uścisku.

Zdążył dostrzec złoty błysk ponad aroganckim, nonszalanckim uśmiechem, na który wezbrało go na mdłości. Pociągnął za sobą niemal całą kołdrę i ostrożnie usiadł, uwalniając spomiędzy zaciśniętych ust, krótki wyrywający się syk. Na czoło wstąpiły świeże krople potu. Jedna dłoń objęła zgniecioną kołdrę do piersi, druga wczepiła palce w materac. Narzuta nie zdołała okryć całej usadowionej na brzegu łóżka sylwetki. Prawe ramie było odsłonięte — wyraźnie poharatane, siniaki sięgały nabierającej elegancji, prostującej się łopatki. Chwila. Wystarczająca, aby uzmysłowić sobie, w jak fatalnym stanie się znajdował. Jak przerażająco malowały się na jego nieskalanym ciele długie dotknięcia, przypominające ślady pobicia. Ile Shin'ya włożył w niego siły? Z jakim zaparciem przywierał twarz do łóżka, że skóra pośladków szczypała dotkliwie przy najdelikatniejszym ruchu? Miał rozchylone usta i pochylał głowę, walcząc, aby nie wydobyć z siebie żadnego poniżającego dźwięku słabości. Udało się. Shin'ya nie miał pojęcia, jak wiele wysiłku wkładał w to, aby być cicho, choć z pewnością wyczuł, jak zastygły moment przeciągnął się w minutę. Spomiędzy warg wydobyło się ciche westchnięcie. Szlachetny ruch głowy odkrył schowaną za matowymi pasmami  bezwstydną, zachodzącą fioletem malinkę.

Okrył się w milczeniu. Nie wiedzieć czemu, dopiero kiedy zrozumiał swój ból, poczuł się wykorzystany — tak jak zresztą przecież chciał, prawda? Zastanawiał się, czy zawsze to tak wyglądało; że o poranku człowiek szuka swojej godności pośród rozrzuconych po ziemi eleganckich ubrań i nie znajduje nic prócz zwiniętych skarpetek i pogniecionych spodni, paska, którego trzask upadku przywołuje do porządku. Wyuzdanie. Zrzucił z głowy popalany krawat i wstał na drżące nogi, w pierwszej chwili potykając się nieznacznie.

Od ścian odbił się bezszelestny, ostrożny dźwięk stawianych stóp.

Nie.

Tylko tyle mógł z siebie wykrzesać, choć czuł gotującą się w nim panikę. To wszystko było zbyt skomplikowane. Zrozumienie swojego wyuzdania i przyswojenie faktu, że został tak potraktowany akurat przez młodszego brata Ichiru, rozpaliło niepokojące ciepło i podniecenie. Otępienie. Ledwo rozumiał, co chłopak próbował mu powiedzieć.

Nie możesz. Najlepiej nic już nie mów.

Trzasnęły drzwi. Zamek przekręcił się z charakterystycznym kliknięciem. Ye Lian zamarł w dziwnej kołaczącej nieświadomości. Wszystko było nie do pary. Wszystkie strzaskane w głowie myśli. Nie wiedział już która część należy do której. Otulony kołdrą postąpił naprzód, przyciskając pognieciony materiał do własnej piersi. Odsłonił tors, dopiero kiedy stanął przed lustrem. Najpierw fragment obojczyków, objęty gęstymi zachłannymi znaczeniami, na które widok klatka piersiowa Ye Liana unosiła się kilkukrotnie we wzrastającym napięciu. Przechylił lekko głowę — dostrzegł w odbiciu szyję przyozdobioną malinką — albo czymś, co ją przypominało. Znajdowała się w zagłębieniu pod uchem. Dosięgnął wypłowiałych pasem, próbując zakryć ślad; bez skutku. Kosmyki uparcie odstawały w górę, zaczął więc starać się je rozprostować; bardziej nerwowo — na nic. W niezadowoleniu zsunął z ramion cienkie okrycie, a ono z dźwięcznym szurnięciem opadło przez całą długość ciała aż u podstawy stóp, ukazując obraz pełen wspinającego bólu, na który srebrne tęczówki zmartwiały w dziwnym zawieszeniu; poruszył się kąciki warg. Nie widział się nigdy w takim stanie. Nigdy nie pozwolił, aby wykwitł na nim choć jeden siniak — do momentu zaciągnięcia się do wojska, bo wtedy każda przeprawa przez przeszkody, nie była jedynie psychicznym testem. Wtedy znajdował na swoim ciele jakieś otarcia, ale nie czuł się z nimi tak brudny, jak teraz. Tamte siniaki były dowodem oddania. Łączyły go z Ichiru — to dla niego to wszystko robił, aby być, choć odrobinę bliżej. Przecież musiał się bezustannie skradać, chodzić cicho na kolanach, aby nie dosłyszał prawdziwych intencji. To była naturalna kolej rzeczy. Ale ten widok był pełen niepoprawności, dzikości i bezwzględności, która wyszarpała i wykorzystała każdy skrawek nagiego ciała.

Przesunął się w przód, z trudem wytrzymując drżenie wyczerpanych mięśni nóg. Pochylił się w stronę lustra. Palec wskazujący dotknął startej, pokrytej krwiakami dolnej wargi; syknął, kiedy potarł najbardziej tkliwy fragment. Silny bodziec obudził wspomnienie podobnego dotyku, gdy to nie jego, a obce opuszki trącały wilgotną skórę, zbierając ślinę. Najpierw jeden, później drugi. Haczyły kolejno o skórę w dziwnej imitacji czułości. Wtedy nie potrafił łapać tchu, wargi były miękkie i rozwarte. Nie opierały się, przyjmowały na język szorstką czułość. Pamiętał jedynie urywki, chwile, w których ból skłaniał usta do zawziętego zacisku.

Poczuł, że paliczki dotarły na koniuszek języka, tak samo, jak wtedy. Oprzytomniały spostrzegł, że badające w odbiciu palce rozsunęły dyskretnie wargi, jak na wspomnienie tamtych chwil. Oderwał od siebie rękę, trącając przypadkiem kubek ze szczoteczką i pastą do zębów. Wpadły do umywalki. Bez zastanowienia próbował odstawić je na miejsce – z towarzyszącym dziwnym uciskiem i ciepłem wstępującym na twarz. Powinien się zdystansować. Odsunąć. Pogodzić, że przekroczył granice. Ona pomoże mu przyszłości. Z Ichiru. Może wtedy, gdy już przed nim stanie i naprawdę od tego dojdzie, nie będzie czuć się tak jak dzisiaj. Niczyj.
Odkręcił wodę i przemył twarz. Dopiero świst uderzającej wody uświadomił go o niedawno zasłyszanych słowach  Shin'yi.

(w zamian za nieśmiertelnik)

Ye Lian był skupiony — przemywał dłonie, zakręcił kurek i wsunął nos w miękki, suchy materiał ręcznika. Czas na chwilę zwolnił, jakby zmęczony wysiłkiem umysł jeszcze nie do końca rozumiał, co chłopak miał mu właściwie do powiedzenia. Sens pojął w opóźnieniem.

W zamian za nieśmiertelnik.

Dostrzegł go przecież o poranku, widział, jak odbija się na dobrze zbudowanej klatce piersiowej, wysypanej drobnym ziarnem piegów, których nie powinno tam być. Powrócił do chwili kiedy bez wstydu zarzucił go pozbawiony spojrzenia na jego kark; kiedy zimny metal trącał wygięty w uległości kręgosłup, kiedy oddzielał w niegranicznym chłodzie przyciśnięte do siebie ciasno, spocone sylwetki. Jedyny prezent mający wagę tak silnego sentymentu, że niemal w niewiedzy obrócił się w kierunku zamkniętych drzwi. Czuł, że myśli wyprzedziły domysły; chwilę niewinnego spotkania, w której Ichiru dostrzeże prywatny prezent na szyi młodszego brata. Jak miałby się z tego wytłumaczyć?

Żaden postawionych przez niego kosmetyków nie zamierzał udzielić mu rad. Został sam ze swoim strachem; z konsekwencjami, że gdy tylko odkręci wodę, Shin'ya zniknie, a wraz z nim jedyna cenna rzeczą, jaką posiadał. Jaka go do niego zbliżała.

Po drugiej stronie nie było słychać pokonujących centymetry stóp, które bezgłośnie (przyklejając się do podgrzewanych kafelek) znalazły się znów przy drzwiach; Shin'ya nie mógł dosłyszeć też układających się cienkich palców na blokadzie, ale mógł zarejestrować jej charakterystyczny trzask, świadczący o dyskretnym — bardzo powolnym — odblokowaniu.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Pią 13 Paź - 19:43
Uwielbiał dotyk. Dla kogoś o tak bezmyślnej woli i chaotycznej rytmice działania był jedyną poprawną formą dyskusji. Nie mógł mierzyć się z mową, z pismem tym bardziej, bo wznosił się ponad jedno i drugie, jak szybujący nad kaczętami jastrząb. Wyrazom łatwo nadawało się miękkość, szeptom groźby, we wrzask wciskało brzmienie euforii, ale jeżeli zabrakło przy tym odpowiednich odruchów, słowa traciły znaczenie i moc. Litery, nawet ułożone w rządku, tworzyły co najwyżej puste słowo bez żadnego ładunku emocjonalnego, podobnie jak zdjęcia dań nigdy nie oddadzą ich prawdziwych walorów. Nikt nigdy nie najadł się kadrem na widok samego talerza. Głód narastał nawet z udziałem tylko jednego zmysłu, ale kompletnie dominował mózg, gdy dołączały inne. Ssanie w żołądku otępiało racjonalność wraz z ciepłym zapachem stworzonych obiadów - aksamitną wonią gęstego sosu i buchnięciem prosto w nozdrza aromatu parujących warzyw; i apetyt, stopniowo, znikał dzięki chwilom, w których odkrojony kęs soczystego mięsa lądował na czubka języka. Tym właśnie był dotyk: zmysłową fuzją. Był temperaturą. Był smakiem. Był oddechem na skórze i delikatnością palców. Czasami ciężką podeszwą buta opadającą na siniejący do purpury kark. Albo soczystym policzkiem wymierzonym w twarz po zdradzie. Odznaczał się tak samo bogatą gamą uczuciową jak mowa, ale w porównaniu do niej władał niezliczoną ilością bodźców. Dlatego rozmowy telefoniczne coś człowiekowi odbierały; dlatego maile zawsze okazywały się płaskie i formalne. Przytknięcie zimnych opuszek do piersi tak mocno, by powstrzymać ich drżenie, oddech zamknięty za zaciśniętymi ustami, dudnienie w czaszce przechodzące na skórę ciepłego torsu - dopiero to były komunikaty. Prawdziwość wyrażona każdą komórką ciała.
Shin’ya, nawet przy obcych, gesty traktował jak słuszną podstawę do rozmów. Głosem łatwo było zauroczyć; znał się już na tym i dawno zorientował jak miałkie i suche deklaracje są w stanie wywołać wewnętrzny pożar na dnie źrenicy - starczyło trafić w odpowiednią strunę. Wiedział jednak, że to nigdy nie była zasługa samych słów; wymawianie ich wiązało się z jakimś wspomnieniem, z natężeniem przyjemnych albo niekoniecznie łaskawych pamięciowych walorów. Z echem głosów sprzed lat, z wyblakłymi kolorami, z dotykiem, dawniej silnym, później nie różniącym się od płatków ześlizgujących po skórze. Z dotykiem też można było kłamać; ale to była sztuka cięższa od wyuczonych formułek. Panować nad głosem to szczyt góry lodowej wobec panowania nad całym organizmem. Sam ledwo potrafił; nie zawsze zresztą.
Teraz sam nie dawał rady określić na ile słucha się go organizm, a na ile wykonuje naturalne dla siebie czynności. Czy dotykanie spalonych słońcem kosmyków, przeczesywanie ich i nawijanie na palec było efektem podświadomej zachcianki, czy wyważonym ciosem, wyprowadzanym jak chirurgiczna szpila prosto w umysł Ye Liana?
- To nie powinno mieć dla ciebie znaczenia. Umowa nie obejmowała poranku.
Zamarł jak odłączona od zasilania maszyna. Opuszki musnęły jeszcze skroń, odsuwając z niej jeden z miękkich, poplątanych pasm, by zaraz zatrzymać się w kamiennym zastoju, milimetr nad popielatym puchem. Spod na wpół przymkniętych powiek ćpuńskie spojrzenie wpatrywało się w eter; ktoś powiedziałby, że oceniało piękno zdobionej boazerii obejmującej przeciwległą ścianę, ale w rzeczywistości wzrok sięgał dalej, przebijał się przez deski, uderzał z bezdźwięcznym hukiem w ścianę, przemykał pomiędzy metalem konstrukcji, tynk traktując ledwie jak mgłę. Shin zastanawiał się jak i kiedy życie spierdoliło się tak bardzo, by nie mógł dostać nawet dziesięciu minut iluzji. Może źle rozgrywał karty i niepotrzebnie oddał stery instynktowi, pozwalając sobie na więcej niż początkowo zamierzał. Był moment idealny na wycofanie. Nonszalanckie powiedzenie: będą jeszcze okazje, zróbmy to powoli. Żebyś nie żałował. Ładnie by to brzmiało. Wróciłby do domu; legł na wąskiej kanapie w znanych sobie kocach i poduszkach. Między paliczkami wyczułby tylko krótkie włosie najbliższej narzuty, gdzieś w tle wychwytywał spokojny oddech owczarka. A teraz było już za późno; usta, sklejone od wewnątrz napływającą z przełyku kleistą masą, chciały drgnąć w przypomnieniu, że umowa nie obejmowała również widełek czasowych szerszych niż godzina. Nie było w niej miejsca na wstydliwe łapanie tchu i dłoń na karku odwracającą uwagę od rozsuwających się w drżeniu ud.
- Nie przyzwyczajaj się.
- Dobrze.
Wypuścił go bez walki; pozwolił, aby dłonie płasko ułożyły się na piersi, lekkim wkładem sił odpychając od siebie dwa ciała. Nie szarpnął za ściąganą z sylwetki pościel, choć pierwszy podmuch klimatycznego zimna zamrowił skórę, powodując ruch mięśni. Skrzywił wargi tylko odrobinę, wpierw przytykając mocniej policzek do poduszki, ale zaraz zmusił się, aby unieść głowę i podeprzeć ją na ścierpniętej ręce. Widok ledwie skrawka nagich pleców Ye Liana wywołał odruchowe zmarszczenie brwi. Na czole, pod burzą potarganych, płomiennych włosów, zwykle mimo wszystko ułożonych dzięki bocznemu przedziałkowi, obecnie lądujących wichrem na oczy, pojawiły się bruzdy. Bolały go szczęki; i dopiero teraz, gdy ostatnie resztki sennego pyłu zniknęły z kącików powiek, zdołał zrozumieć dlaczego. Cera starszego mężczyzny była jak jednolity, biały papier - uwypuklał się na niej każdy odcień, od lekkich róży prószących negliż ramienia, po siniaki w barwie krokusów. Nie pamiętał by zaciskał zęby aż tak, ale ślady wyglądały poważnie, a dyskomfort, ilekroć mocniej zwierał kły, tylko potwierdzał ile prymitywnych zachowań skryły mroki poprzedniej nocy. Dźwignął się w pierwszej - niemal ostrożnej - próbie podniesienia, ale kiedy raptem udało mu się usiąść, złowrogie milczenie jak sztylet przeszyła odmowa.
Nie możesz.
Trzask drzwi poruszył jego barkami w pojedynczym drgnięciu, ale to zgrzyt przekręcanej w zamku blokady zmienił coś w twarzy, jakby jednocześnie opuszki Ye Liana dotykały suwaka emocji, przenosząc go ze środka w dół. Shin pozostał w pomieszczeniu z otępiałym niezrozumieniem na obliczu, ale to niezrozumienie kwaśniało; rozchylone w zaczerpywanym powietrzu usta zamknęły się i skrzywiły, w oczach zatliły pierwsze cekiny rozdrażnienia. Wygrzane prześcieradło zgniotło się w pięści; w tym jednym ruchu zmiażdżył naradzający w wątpi ryk przekleństw.
Jasne, kurwa, SPIEPRZAJ! - czuł warkot dławiący w gardle. Udawaj, że tylko ciebie to dotyczy. Po drugiej stronie drzwi rozległ się szum wody; wkradł jak ulewa do czaszki, zalewając Shina szmerem głosów, od których potrząsnął łbem, przyciskając twarde śródręcza do twarzy. Naparł na zamknięte oczy, aż nie dostrzegł pod powiekami białych plam. Odetchnął wtedy przez zęby; powolnie, póki rozrośnięta pierś nie zapadła się w sobie. Wściekłość mąciła zmysły; powinien zostać na posłaniu, wybuchając rozbawieniem, zachowując się dokładnie tak, jak na niego przystało. Traktując całą sytuację chichotem zza przyciśniętego do warg nadgarstka, zbierając z podłogi zmięte, wygniecione ubrania.
Wyjdź już, w domu się umyjesz - odległa nagana. Do kogo mogła należeć? Rysy dawno zatarły się w pamięci; czasami kojarzył odcień włosów tych kobiet, lejącą się po knykciach prostotę fryzur albo zawiłe krańce przypominające morskie fale. Kojarzył kalkę uśmiechu, odległy, zwietrzały zapach. Wydawało mu się, że jest w stanie przypomnieć sobie jak dopasowywał się kształt bioder do palców albo ile kosztowało go, aby nie pozwolić na pocałunek, jednocześnie nie raniąc kochanki.
Te obrazy nadwyrężała rzeczywistość. Splótł palce, dalej rozmasowując obolałe skronie szorstką skórą. Zbyt wyraźnie dostrzegał szczegóły białawej zawiesiny na mokrym od potu brzuchu; słyszał nerwowy, na mus spowalniany dech; czuł zgniataną pod naciskiem modelinę mięśni aż nie docierał do granitu kości. Naprawdę pozwalał sobie na tyle siły?
Nie przyzwyczajaj się.
Odetchnął ostatni raz, ześlizgując ręce wzdłuż włosów. Dotarł na nerwowo spięty kark, ciepły od wewnętrznej frustracji. Musiał się uspokoić. Próbował samemu sobie jeszcze wytłumaczyć abstrakcję zachowania. Że to pierwszy raz od dawna. Że uległ wpływowi chwili. Odurzyła go świadomość zatrzymania się na całą noc; bez krępujących więzów i niepotrzebnego pośpiechu. Serce tłukło się nie z powodu podniecenia, a zadowolenia. Zdobył władzę. Szansę na to, aby upokorzyć nieugiętość cudzego charakteru. Nie zależało mu na widowni; nie potrzebował oklasków za to, czego dokonał. Wystarczał urywany, schrypły od próśb szept, łamiący się pod ciężarem wymęczenia i czerwieniejące kolana z odciśniętymi nań śladami po fakturze pościeli.
Gorąco z karku spłynęło między łopatki, gęstym olejem rozogniając wszystko na swojej drodze; wzdłuż zaokrąglonego od pozycji kręgosłupa, aż do lędźwi, gdzie jak dłonie ukochanej przemknęło bokami naprzód. Shin szarpnął się, odganiając nagłym zrywem z łóżka każdą pojedynczą myśl. Wspomnienia rozproszyły się jak ławica wystraszonych ryb akurat w chwili, w której rozległ się trzask odblokowanej zastawki w zamku.
Przez kilka oddechów wpatrywał się w drzwi; wyczekująco, jakby z założeniem, że pojawi się w nich Ye Lian. Ubrany, z mokrymi od prysznica jasnymi pasmami, otulony w świeże ubrania. Nic takiego się jednak nie wydarzało; nieśmiertelnik przywarty do mostka stale o sobie przypominał. Choć powinien nabrać temperatury ciała, wydawał się przeraźliwie zimny.
W zamian za...
Nie wiedzieć kiedy znalazł się tuż przy wejściu, opierając nadgarstek o klamkę. Drzwi bez problemu uległy naciskowi, uchylając świeże wnętrze; wzrok chłopaka od razu przetoczył się po leżącej na kafelkach, zmiętej kołdrze, by ostatecznie wspiąć wzdłuż naznaczonych plamami malinek nóg, na poziomie kolan zasłoniętych białym, uniwersalnym szlafrokiem. Z jakichś powodów go to rozczarowało; jak urwanie filmu w decydującej scenie akcji. Skrzyżował niespiesznie ramiona na piersi, barkiem przylegając do framugi.
- Żartowałem, Ye Lian. - Rezygnacja przyszła zaskakująco łagodnie; przetoczyła się przez całe wnętrze huraganem, ale osiadając na głoskach, zdawała się niemal dobrotliwa. - Ten nieśmiertelnik od początku należał do ciebie.
Już wcześniej zaznaczył, że nie zamierza go szantażować - w tej materii nic się nie zmieniło, choć w lustrzanym odbiciu Ye Lianowi przyglądało się czujne, złote spojrzenie, szukające w szarych odpowiednikach zrozumienia. Warui dawno ogarnął, że ta zimna stal pokrywała nie tylko rogówkę oka; wydawała się niewidzialną balustradą oddzielającą mężczyznę od całego otoczenia. Trudno było założyć, że nie ma podstaw pod swoją obronną naturę, ale dla kogoś tak nadgorliwego jak Shin było to jednocześnie cholernie niezrozumiałe. Naprawdę istniał ktoś tak racjonalistyczny? Tak nieskalanie zamknięty w sobie, odporny na dowcipy i niewinność zaczepek? Jeżeli bronił się teraz szorstkim obyciem to pytanie nie brzmiało po co, a przed czym.
- Wiedziałem, że zajmiesz łazienkę na bite godziny, więc szukałem sposobu, aby wepchnąć się w kolejkę.
Po co mu cokolwiek wyjaśniał? Drapało przez to w gardle; czuł się jak przedszkolak próbujący usprawiedliwić powód, dla którego pociągnął w szkole koleżankę za włosy. To jej wina; brzęczało. To zawsze wina kogoś innego. Rezonujący dźwięk potęgował, stawał się coraz bardziej niekomfortowy. Dobijała się do niego świadomość tego, co ma zamiar zrobić. Jakby złapał w garść słowika, wyrywając pióro za piórem, by nagle, w dziwnym otępieniu, wypuścić go i zrozumieć, że jeszcze mógł odlecieć. Sam mu na to pozwolił.
Idiotyzm.
Bosa stopa stawiła pierwszy krok w głąb łazienki, ale wystarczył drugi, aby sponiewierane pracą dłonie sięgnęły szyi. Między palce wplątały się drobinki łańcuszka.
- Co ty się tak spinasz?
Dźwięk cichego stuknięcia metalu o blat półki.
- Wraca do ciebie. Panujesz nad sytuacją.
Odłożony na szafkę nieśmiertelnik znalazł się poza zasięgiem Shina; bez walki. Ręka, wcześniej miażdżąca pamiątkę, sekundę później odkręcała kurek kranu. Wannę wypełnił szum. Dopiero stojąc nad krystaliczną czystością uświadomił sobie jak boli go ciało; zakwasy pulsowały w okolicy bioder i lędźwi, w przedramionach i palcach opartych o brzeg akrylu. Dudnienie w skroni było o wiele mniejsze niż w nocy, kiedy miał wrażenie bycia pijanym, ale i tak irytująco stukało w kant czaszki. Cały był brudny, lepki od potu i zaschniętych płynów - i z tego powodu nie czekał aż woda osiągnie sensowny poziom. Wszedł do wanny, od razu rozwalając się w jej wnętrzu z głośnym, aktorskim westchnieniem ulgi. Wyciągnął nogi na tyle, na ile pozwalały mu na to gabaryty, zarzucił ramiona po bokach jak król i odchylił głowę, uderzając potylicą w ścianę, ale nawet tym się nie przejął, bo chciał odpocząć; mieć wszystko za sobą.
Najlepiej nic już nie mów.
Wzrok wbił w sufit.
Nigdy nikogo nie słuchał.
- Zabrałem dla ciebie ubrania.
Odległy dźwięk pękających nici; rozsypujące się po podłodze guziki.
- Koszulkę, właściwie. Pomyślałem, że on by tak zrobił. - I pozwolił, by o dwa rozmiary za duża tkanina zwisała luźno aż do połowy smukłych ud. Komunikat dla świata: należy do mnie. Ma mój zapach.
Podbite sino powieki nagle nieco się przymrużyły. Czy którakolwiek kobieta nosiła kiedyś jego ubrania?
- Powinna się przydać bardziej niż sądziłem. - Jakby z bolesnym ścierpnięciem poprawił się w wannie. Woda zachlustała już wyżej; może sięgała połowy powierzchni. Umysł też w równej, ale nieubłaganej powolności wypełniały wspomnienia, do których nie miał prawa wracać. - Użyłem perfum, które mi wysłałeś. Spodoba ci się, chociaż, wiadomo, nic na mus.
Rude włosy zniknęły z czoła; palce przemknęły po grzywce, zaczesując ją do tyłu, odsłaniając piegowatą powierzchnię z ciemnym, starym strupem nad prawą brwią. Siedząc normalniej, z pochyloną do przodu brodą, z łokciami opartymi o boki wanny jak na podłokietnikach fotela, bawiąc się kolejnym, zasklepionym obrażeniem, jakimś otarciem na wierzchu kciuka, lekko drapanym przez paznokieć przeciwległej ręki, wyglądał na zamyślonego.
- Zszyję ci koszulę. Wpakuj ją po prostu do torby. - Przerwał zdrapywanie skrzepłego wykwitu ze skóry, nieoczekiwanie obracając wzrok - z własnej, w nerwach traktowanej dłoni na twarz Ye Liana. Przyciągnął nieco nogi do siebie, aby luźno opleść kolana ramionami. Zwisająca nad taflą ręka prawie dotykała wody. - W torbie jest w sumie coś jeszcze. Takie pudło pod ciuchami. Też dla ciebie.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Pią 13 Paź - 19:49
Najgorsza okazała się cisza. Nastąpiła po głuchym brzęku odblokowywanego zamka. Decyzja. Zaczęło dziać się nieuniknione. Strach zanikł. Stał się bezsensowny. Została jedynie nadzieja, że wybór okazał się słuszny.

Przez drobne sekundy mężczyzna wpatrywał się w drzwi, wysłuchując tętent gnającego w piersi serca. Nic nie potrafiło je uspokoić. Doszedł w końcu do wniosku, że było już za późno na wycofanie, tak jak za późno było na te wszystkie wysłane między nimi wiadomości tekstowe, spoczywające w telefonach. Ostateczne potwierdzenie, że wszystko nie było impulsem; że każdy brał odpowiedzialność za powstałe konsekwencje. Jednakże nie był gotowy na kanonadę sprzecznych odczuć. Tak wiele strachu i zagubienia, które przytłoczyło go jak spadający na głowę sufit. Podejrzewał, że wszystko odbędzie się z dystansem — wykonają swoje zadanie i się rozejdą. Możliwe, że zmieszczą się w sztywnych ramach czasowych. Ta ignorancja i prostota logicznego myślenia, nie wzięła jednak pod uwagę emocjonalności, którą okazał się wkładać w każdy swój ruch. Nie pomyślał o niej, bo przecież nigdy nie miał okazji do takiego ujawnienia. Wszystkie obiekty jego zainteresowania znajdowały się poza zasięgiem dłoni. Mógł jedynie snuć wyobrażenia. O nich. Nikim więcej. Więc jak do tego doszło, że nie znalazł się w tych rozmysłach sam? Że wtargnął do nich ktoś obcy, mający przyzwolenie na zajęcie całej powierzchni myśli? Czuł za to wstyd. Przede wszystkim zdradę wobec priorytetowych uczuć.  

Biała bonżurka przykryła stłuczone ramiona. Pozwolił przypatrzeć się im ostatni raz, aby cienkimi palcami wcisnąć między siebie poły i przewiązać biodro paskiem. Kiedy zagubione i zmartwione oczy odbijały się w lustrze i śledziły warstwę skóry ponad czysty — sięgający szyi — materiał, wiedział już, że nie zdoła zatuszować wszystkich śladów. Nawet postawiony na sztorc kołnierzyk eleganckiej koszuli, nie objąłby tych chorych uszkodzeń skóry. Pokrywały całą szyję; wyrastały na pergaminowej skórze brutalnym odcieniem, sięgały ust które nakrapiane drobnymi krwiakami, sprawiały wrażenie, że mężczyzna otrzymał cios prosto w twarz. Przy lewym kąciku znalazł się nawet zaschnięty strup, choć nie przypominał sobie, aby z jego ust pociekła krew.

Otwierające drzwi, wpuściły do pomieszczenia nieprzyjemny chłód klimatyzacji, od którego ścierpła skóra. Usłyszał, że Shin'ya nie zamknął za sobą drzwi — poniżenie nie pozwoliło choćby poruszyć głową. Ye Lian przedstawiał się niesamowicie marnie  — dowód, że nawet silnego człowieka można było zepchnąć w przepaść i połamać kości. Wypłowiały blond opadał grzywką na twarz, zakrywając kłopotliwe spojrzenie; prawdę odczuć, którą mógłby w nich dostrzec. Na rozpracowanie ich potrzebował czasu w samotności. Nie znał powodu, dla którego pierwszy szczeniacki ton, wywołał ogień rozgrzewający trzewia. Nigdy niczego podobnego nie czuł. Nie tak silnego — nie równało się to z idiotycznym skrętem trzewi, gdy ręka Ichiru przypadkowo pogładziła plecy. Z trudem odnajdywał usprawiedliwiania swojego zachowania. Nie chciał w nie brnąć. Bał się, co mógłby zastać na końcu rozwiniętego kłębka wełny.

W otępiałej chwili sięgnął do kubeczka ze szczoteczką. Zachowywał się sztucznie. Żartowałem. Ten nieśmiertelnik od zawsze należał do ciebie. Warui nie zdawał sobie nawet sprawy, ile siły kosztowało go, aby tworzywo nie zadrgało w jego dłoni. Naprawdę myślał, że mógłby zabrać nieśmiertelnik. Ta możliwość paraliżowała mięśnie, oblewała go największym strachem, sprawiając, że czuł się jak przestępca — kolejny grzech, który prędzej czy później wyjdzie na jaw. Nie wiedział tylko, kiedy. Tak samo, jak nie wiedział, kiedy funkcjonariusze zapukają do drzwi apartamentu numer 4, ponieważ po latach zajdzie się świadek, który widział całe zdarzenie, ale milczał z niewiadomej obawy.

Pochylił się nad umywalką, udając niezainteresowanego. Szczotkował zęby, nie racząc chłopaka najmniejszą uwagą. Pomimo zmęczenia, nie utracił na autorytecie. Sylwetka Ye Liana była wyprostowana, ruchy przemyślane, nacechowane wysoką kulturą osobistą; czuł, że zachowuje się wobec dzieciaka zbyt ostro, jakby był niesfornym bachorem, który narobił problemu, a on musiał wszystko posprzątać; jakby dźwięk szorującego szkliwa miał zagłuszyć reakcje na przyzwolenie wspólnej kąpieli, kolejnej uległości, na kontynuowanie tego, co rozpoczęli, na uświadomienie, że nic z tych rzeczy nie było snem, że jeszcze do niedawna ich ciała należały do siebie, reagowały i drżały pod wzajemnym naglącym dotykiem.

Bardzo wyraźnie dotarł do niego szmer poruszający się kosmyków włosów, gdy zimny łańcuszek uniósł rudą czuprynę, również delikatny trzask, gdy błyskotka spoczęła na łazienkowym blacie; kiedy słowa wraz z mijającą go obecnością dotknęły wrażliwej na chłód skóry, dreszcz szczypał po karku, zatrzymujący szczoteczkę bezczynnie w ustach. Czuł wszystko. I wiele więcej. Złość. Strach. Wstyd. Bezsilność. Przykrość. Straszliwą, okropną przykrość, która aż piekła w oczy i drapała w gardle, chociaż przecież wcale nie chciało mu się płakać.

— Jest twój. Panujesz nad sytuacją.

Nie panował, a jednak zasłyszany ton i następujący po nim szum nalewanej do wanny wody ukruszył mur, stawiany przed nim w niejasnej obawie. Sprawił, że choć całkowicie brudny i wykorzystany, naznaczony obecnością kogoś, komu na to pozwolił, poczuł po raz pierwszy dziwną irracjonalną potrzebę bliskości. Kiedy odkręcił wodę i przepłukał usta, odstawiając uprzednio szczoteczkę do eleganckiego kubeczka, zacisnął dłonie na wystającym blacie. Nie rozumiał, skąd się wzięła, bo nigdy do niej nie garnął. A teraz przestraszony realiami, które miały go czekać, chciał ułamka dotyku. Może tego samego pogładzenia po kosmykach? Nawinięcia w ten sam sposób na nieszczęsny szorstki palec w towarzystwie słów, których nigdy nie usłyszał? Nic się nie stało. Nic się nie zmieniło. Tym razem nie rozbudzając nieznanego napięcia i paranoi, a spokój — tak przynajmniej sobie tłumaczył. Nie starał się nawet patrzeć w odbicie, choć kąt oka dostrzegał przemykający cień, on natychmiastowo opuszczał wzrok i kierował spojrzenie w umywalkę; długie czarne rzęsy okrywały pokonane tęczówki.

Przeczekał moment, aż chłopak wejdzie do wanny. Nie podniósł głowy, nim nie usłyszał, jak dotyka dna, jak wyrywa się z ust aktorskie westchnięcie. Odczekał tylko drobną chwilę, uzmysławiając sobie, że gdyby Warui poświęciłby, choć drobną część chwili, rozszyfrowałby, że zachowuje się nieswojo. Warui mógł obserwować jedynie tył malującej się sylwetki na tle długiego lustra, teraz poprawiającą coś przy szlafroku — odruch tłumaczący skrępowanie. Głowa mężczyzny przekrzywiła się delikatnie w kierunku leżącego nieśmiertelnika. Wysłuchał każdego kierowanego do niego słowa; sam pod niedosięgającym wzorkiem mielił dłonie, a kiedy paliczki muskały siniak po ugryzieniu na wierzchu bladej dłoni, lekko mrużył oczy. Nie był przygotowany na taką rozmowę, na takie traktowanie. Wyjątkowe chciałoby się rzec; które zamiast wsypywać do poharatanego serca sól, kładło na nim ciepły kompres. Opuszki przesuwały się po palcach, muskały kostki, kciuk wykonywał koliste ruchy po wierzchu linii papilarnych. Nie potrafił znaleźć usprawiedliwienia na swoje myślenie. Wydawało się, że to, co właśnie od niego usłyszał, było tym, czego tak naprawdę potrzebował. Upewnienia, że nie będzie mierzyć go z wysokości, że nie będzie patrzeć na niego jak na męską ladacznicę, że nie musiał na siłę udowadniać mu, że nie utracił przed nim godności, że nie zbrukał go i nie zostawił. Z nierozwiązanym problemem.

Ranił go bezzasadnie. Był zbyt skompromitowany i przerażony, aby przejmować się czyimiś uczuciami (zresztą nie domyślał się, że ten trzymał w sobie jakiekolwiek). Uniósł dłoń do odkrytej szyi. Nie był w stanie przełknąć w obliczu Shin'yi porażki kompletnej uległości. Niepotrzebnie. Znowu to robisz. Zadarł głowę — próbując pochwycić prowizoryczną pewność. Ta zawsze znajdowała się w wyważonych słowach.

— Nie musisz jej zszywać— powiedział spokojnie i wyprostował plecy; biały pas podkreślał przykrytą nagą szczupłość. — To tylko koszula. W sklepach jeszcze ich nie zabrakło.

Wszystko słaniało się ku niedokonanej chwili; nocy, po której już niebawem miały zostać jednie poszarpane brzegi w zdezelowanym tomie. Ale czy potrafił zapomnieć? Puścić w niebyt brud zwierzęcej żądzy, egoistycznego dążenia do spełnienia, wymykającego się jęku, wypełniającego czerwone od pocałunków wargi? Wszystkie nieprzyzwoite reakcje i pragnienia, do których nie zdobył nigdy odwagi? Ogół stracił na ważności. Nawet teraz stojąc pośrodku otaczającej cnotliwej bieli, wiedział, że czystość nie miała z nim nic wspólnego. W głowie trzeszczały deski i to na ich wspomnienie policzki gryzło niepokojące spięcie. Oboje potrafili się sobie oddać — budzić pożądanie, niezależnie od kierunku dotyku — ale nieustannie się siebie wyrzekali. Konsekwentnie starali się sobie zaprzeczać. Ye Lian łudził się, że potrafi jeszcze reprezentować istotę bezcielesną, anielską i czystą. Kąpiącą się w poezji.

— Shin'ya — głos choć rzeczowy, podupadł na wydźwięku. Pozwolił zadomowić się krótkotrwałej ciszy; unoszącemu zapachowi ciepłej wody, charakterystycznemu aromatowi ciał. Może gdyby chłopak nie porwał się na żart (który nie poruszył nawet kącikiem kamiennych warg), Ye Lian nie zdecydowałby się na żadne słowa. — Dlaczego? — Dlaczego mi o tym mówisz? Dlaczego o tym pomyślałeś? Dlaczego w ogóle to zrobiłeś? — Nie prosiłem cię o to. Nie leżało to również w twoim obowiązku. Jak powinienem to potraktować? — Zapytał po namyśle. — Jako oznakę twojej odpowiedzialności za wykwity konsekwencji, z którymi nie rozprawie się przez najbliższe dni? Przez które zostanę wykluczony z codzienności? Bo ilekroć wyjdę na ulicę, nie ucieknę od natłoku spojrzeń? — Szczupłe palce sięgnęły karku, odchylając przed rudzielcem pasma przeczesanych włosów. Pokazywał mu siniak za siniakiem, czując, jak pod badającymi opuszkami zbiera się prawdziwy gorąc rozgrzanej krwi; kciuk zaczepił o okalający szyję materiał szlafroka, odsłonił centymetr skrytej skóry. — Nadłamaliśmy własne granice. Ślady w takim wypadku są nieuniknione. Też nie jestem bez winy. Dlatego nie chcę, byś czuł wobec mnie jakiekolwiek zobowiązania. Nie powinieneś.

Miał trudność z mówieniem; przede wszystkim wrażenie, że mimo tylu użytych sformowań, nie przekazał mu nawet namiastki tego, co myślał; że wszystko przekręcił. Nie opuszczało go przekonanie, że usilnie, starał się utrzymywać przed chłopakiem swój podupadający autorytet, siłę charakteru, chłód emocji. Dopiero tego poranka zdał sobie sprawę, że całe jego ubóstwo rozświetlały chłodne lampy. Wieczorem łatwiej było się oszukiwać, podreperować ego odrobiną wyobrażeń lub alkoholu, ale w bladym świetle poranka nędza i wstyd wydały się bardzo realne. Bardzo trwałe.

Obrócił się, kładąc jedną z dłoni na blat, a drugą przesuwając wolno z okolic karku na wybijające się ostre kości obojczyków — przyłapany na tym odruchu oderwał srebrne spojrzenie od zanurzonego w gorącej wodzie chłopaka; od Ye Liana wciąż przemawiała ta sama nienaruszona łagodność ruchów. Nie lubił widzieć w odbiciu drugich oczu własnej nieporadności wynikającej z kompleksów. Wiedział, że zawsze mówiło to o nim zbyt wiele. W końcu najbardziej nie lubił  w innych tego, co miał w sobie.

— Odwróć, proszę głowę.

Oślepiała go jasność kafelek. Słyszał szelest poruszającej się wody — możliwe, że jedna z dłoni chłopaka zahaczyła o nieruchomą taflę. Spoglądnął na Shin'yę w upewnieniu, czekając do momentu, aż go posłucha.

 Chcę się rozebrać.

Sprecyzował i skierował spojrzenie w stronę przeszklonego prysznica (znajdował się w niewielkiej odległości od zajętej wanny). Pozycja Shin'yi nie ułatwiała zadania. Nie miał pojęcia, jak zniesie ciężar złotego spojrzenia przedzierającego się przez przejrzystość ścian, ale był przekonany, że zniesie to odrobinę lepiej, niż namacalną bliskość ciasnego akrylu.

Ostrożne — wywołujące ból — kroki pokonały dzielącą ich odległość. Starał się na niego nie patrzeć ani nie prowokować do możliwych zderzenia ich spojrzeń. Kiedy stanął przy brzegu wanny, nachylił się nad Shin'yą, w celu pozyskania żelu do kąpieli. Nim długie poły szlafroka podwinęły rękawy, ukazując pełną biodrowych znaczeń mapę dotyku, mężczyzna zawinął przydługie pasmo włosów za swoje ucho — te podkreślone subtelnym dotykiem, zaczepiło się o płatek i odsłoniło stworzoną na szyi malinkę. Odchrząknął przez suchość w ustach. Pogryzione wargi przyjęły wzór cienkiej linii, podkreślonej nieeleganckim, czarnym znamieniem. Palec trącił zakrętkę, chyląc ją niebezpiecznie w kierunku wanny wypełnioną wodą.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku