Hotel Hakuchō - Page 5
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Nie 5 Mar - 0:03
First topic message reminder :

Hotel Hakuchō


Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.

Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.

*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.

Haraedo

Warui Shin'ya

Pią 13 Paź - 19:50
Nigdy nie sądził, że będzie się czuć tak niepoprawnie. Niedowartościowany do stopnia, w którym źle mu spojrzeć w jakimś kierunku, w spłoszeniu odwracał więc głowę, ciężką od sztormu. Ciasnotę czaszki napełniał szum jak ten w wannie, wszystkie obrazy poprzedniej nocy, dłoń zamknięta na pościeli, wiśniowe w półmroku usta, blond, wydający się bielą, rozsypany na poduszce, każdy jeden kadr drgał pod taflą przeźroczystej, gorącej wody, z chlustem zalewającej nie tylko akrylowe ścianki, ale też umysł. Ciemne brwi lekko się od tego zamazanego widoku zmarszczyły, od pamięci, którą pragnął mieć niestępienie ostrą, a dziś pierwszy raz uznał, że może wcale nie było warto, nie zawsze, nie w obliczu takich słów. Całość była grą, bez względu na to, jakie motywy ich do niej popchnęły. Nawet gdyby nie rzeczywisty powód, którym swoje działanie motywował Shin - ten gorejący od płomieni z wypadku, trawiący wszystkie słowa wyjaśnień, popielący wszystko w obrębie sensorów, i tak skończyliby w dokładnie tej samej sytuacji: oddzieleni głuchym milczeniem, rozciągniętym jak krucha nić, naprężana z każdą sekundą coraz bardziej. Jeśli któreś z nich nie zaczęłoby mówić, pękłaby z trzaskiem, uszkadzając coś bezpowrotnie. Wargi Ye Liana się jednak poruszyły.
Shin z początku na niego nie spojrzał. Koncentrował się na własnych dłoniach, nabiegłych rozbitymi, źle zagojonymi pęcherzami, zadrapaniami i zadrami, strupami stale zrywanymi przy przypadkowych ruchach, haczących się o jakieś nierówności podczas prac na budowie, bo ciało nigdy nie pozostało dla niego łaskawe, samo prosiło się o nowe blizny, o białawą, pomarszczoną tkankę, odcinającą się na powierzchni skóry dropiatymi fragmentami, długimi, zakrzywionymi hakami, paroma mniej interesującymi śladami dawnych błędów, jakby nawet organizm chciał pomóc w tym, aby jednak kodował detale. Jeżeli nie z własnej woli, to z musu.
Nie sądził coraz bardziej, aby były jakiekolwiek słowa, które wygładzą chaos, uciszą natłok natrętnych wyrzutów. Nie powiedziałby w sumie, że czegokolwiek żałuje; że ma sobie coś do zarzucenia, że brzydzi się rąk, którymi dotyka wcześniej dotykanych przez Ye Liana mięśni, że nigdy nie spojrzy w odbicie z taką samą zawziętością jak patrzył przed ich wspólną nocą. Zniósł to dobrze, zdecydowanie lepiej niż zakładał. Nie było podchodzącej z żołądka do gardła żółci, ani niszczącego momentu, w którym musi go poprosić o jeszcze chwilę cierpliwości, mimowolnie pokazując, że ciało nie współgra ze słowami, że zwykłe: "spokojnie, podoba mi się, naprawdę" to stek kłamstw, w które obydwoje nie uwierzyliby od pierwszej głoski, pogrążając się w ciemności coraz bardziej krępującej atmosfery.
Nie żałował, a jednak właśnie imię wydawało się biczem. Smagnęło po barkach, powodując próbę złączenia łopatek, mimo wszystko zaniechaną, bo tak gwałtowne wyprostowanie sylwetki byłoby oznaką zaskoczenia i przestrachu, a przecież żadne z tych uczuć nie mogło wrzeć w kłębach jego żył. Przyjrzał się wtedy ostrożnie Ye Lianowi, tocząc bój przed odwróceniem wzroku, ponownym ześlizgnięciem się w krystaliczną, nierówną czystość, pozwalając zanurzyć w głąb nie tylko spojrzeniu, ale też wszystkim obiekcjom. Pragnął dla siebie ciszy oceanicznych głębin; ciśnienia tak wysokiego, że zatyka uszy, morskiego dna skąpanego w mroku, którego nie przebije wzrok. Zamiast odprężenia słyszał natomiast lakoniczne: dlaczego?, od którego odrobinę uniósł brew, jakby odbił piłeczkę, uderzając w stół po stronie Ye Liana: dlaczego co?
Gówniarskie niezrozumienie perliło się nawet mimo wszelkich prób Shina, aby nie pokazać po sobie jakiejkolwiek oznaki zagubienia. Usta pozostały nieruchome, nie dało się z nich ściągnąć żadnej emocjonalnej kalki uśmiechu albo skrzywienia, ale w oczach było za dużo. Za twardą powierzchnią złota mętniały gęste opary dziesiątek napływających kontrargumentów; narodziły się w trzewiach, gnieździły tam jak larwy, wkrótce zdolne wspiąć się po szczeblach kręgosłupa, weżreć w fałdy mózgu, zakorzenić w nim jak chwasty. Nic mu nie pasowało do schematów, które doskonale rozumiał i którymi postanowił się kierować. Wiedział przecież, że Ye Lian o nic go nie prosił, między nimi nie było żadnych obowiązków. Nie podpisali cyrografu z diabłem, aby musieć wywiązać się z umowy w najdrobniejszych detalach, tym bardziej, że była niezbyt bogata w szczegóły. Stanowiła wyłącznie ich słowną zgodę, bardzo ogólne: po prostu, żeby to mieć za sobą. Mieli to za sobą, punkt został odhaczony, więc dlaczego powietrze w łazience pozbawiono tlenu? Każdy powolny wdech powodował większy ścisk płuc.
Shin wyglądał, jakby nie wiedział co mu odpowiedzieć; dzieciak poddany reprymendzie bez żadnych szans na wybronienie się z kłopotów. Wrócił w roztargnieniu do nerwowego pocierania paznokciem o strup, nadginał strzęp, raz za razem coraz bardziej oddzielając go od wrażliwej tkanki.
- Nie powinieneś.
- Nie zabroniłeś - wtrącił się za szybko, milknąc zaraz równie raptownie, by - wbrew sobie - w pół sekundy później odetchnąć w westchnieniu. Było w tym coś zmęczonego; oznaka wycieńczenia nie tylko fizycznym hartem, ale rozmową, której niewygoda ciążyła na obydwu stronach. - Gdyby to była oznaka mojej odpowiedzialności, musielibyśmy najpierw założyć, że w ogóle planowałem wykluczyć cię z codziennej rutyny. Sądzisz, że taki był plan? Nigdy niczego takiego nie próbowałem, jestem tak samo zdezorientowany jak ty. - Nie powstrzymał ironii, za którą kryła się przede wszystkim aluzyjność, niewypowiedziane: odpiąłeś smycz, zdjąłeś kaganiec, czemu się dziwisz, że pies cię pogryzł, Ye Lian? Znasz naturę zwierząt.
Nie powinien czuć się źle z tym, co zrobił, przede wszystkim: jak zrobił, a mimo tego nie potrafił do końca stłamsić wewnętrznej pretensjonalności, potrzeby wybronienia się, uprzytomnienia, że otrzymał zielone światło. Jednocześnie widział siniaki, których nie zakrywał plusz szlafroka, bordowe plamy na szyi, tuż pod żuchwą, pod włosami zatkniętymi za ucho; dostrzegał równe elipsy po zwartych na skórze zębach, odznaczające się siną czerwienią na smukłych nogach tam, gdzie wymykały się cieniom rzucanym przez materiał bonżurki; i nie potrafił przyznać, że to nic takiego, że jedynie trochę go poniosło.
Ślina utknęła mu w górnej przestrzeni gardła gęstą pecyną; lepkością, której nie dało się przełknąć, choć grdyka drgnęła w nieudolnej próbie. Na czubku języka osiadła kwaskowatość wypowiadanych słów, podszytych przekleństwami, niemymi, ale wyczuwalnymi w tonacji, schrypniętych, ziemistych piachach zgrzytających z szczękach. Przypatrując się obliczu Ye Liana nigdy wcześniej nie widział go tak pokonanego.
- Chcesz wiedzieć "dlaczego", ale nie zdarzyło się jeszcze, żebyś zapytał "dlaczego nie". A może jak raz o to w tym chodzi. Może nie rzecz w tym, po co ktoś robi jakąś rzecz, tylko z jakich powodów miałby przestać. Szkodzi ci wrzucenie tej nieszczęsnej koszuli do torby, skoro i tak uważasz, że jest warta tyle co nic? Przejmujesz się, że stracę czas nad jej naprawą? - Opuszki opadły na uniesiony uchwyt kranu, naciskając na niego, odcinając głośny szum. Tylko kilka kropel wpadło w taflę, rozbijając ją z wybitnie głośnymi, pojedynczymi pluśnięciami. Trzy dźwięczne kropki - przerwa w dialogu. Zasłużył na chłód, którym go traktowano, lodowate bryły przywierane do zziębniętej skóry, próbującej odszukać odrobinę ciepła; zdawało się, że miał tego świadomość, dalej brnąć w wytłumaczenia. Znajdował się na przegranej pozycji, podejmując walkę z kimś, kto nie rozumiał zasad areny. Świat był taką areną i Ye Lian przywykł, że znajduje się na jej trybunach, z najwyższych ławek oglądając zmagania mikroskopijnych dzikusów, którymi pogardzał za śmiałość i brak zahamowań, a jednak, najwidoczniej, zazdrościł im też wygranych. Z rękoma gorącymi od krwi przeciwnika unosili ponad głowę skarby, o których marzyło się wszystkim statycznym obserwatorom. Wchodząc na ring, dotykając bosą stopą udeptanej gleby, doświadczając natłoku oczekiwań i adrenaliny, od których w skroni szalał błędnik, wiedział, że bardziej niż pewne, że otrzyma cios, że coś go zaboli i coś podkosi mu nogi w kolanach, rzucając na ziemie, by łykał pylistą chmurę piachu. Shin’ya nie wątpił, że przed przekroczeniem wrót oddzielających dwa światy - świat jednostki z tłumnej, bezosobowej widowni i świat gladiatora, który zdobyć może wszystko bądź zginąć próbując - Ye nastawił się na różne ewentualności. Podjął wyzwanie. Trudno było go winić za fakt, że nie przygotował się do wszystkich walorów i niebezpieczeństw życia, którego wcześniej nie dane mu było poznać. Nawet gdyby przeczytał w tym temacie setki książek, studiując je linijka po linijce, nigdy nie miałoby to przekładu na doświadczenie. W bursztynie tęczówek czaiło się irracjonalne zrozumienie, może nawet coś w rodzaju tłumionego współczucia. Szkliło się w kącikach przymrużonych gwałtownie ślepi i nie współgrało z głosem.
- Czy może po prostu byłoby to za miłe z mojej strony, a ty nie lubisz, gdy ludzie są dla ciebie mili? Wiadomo, miłe rzeczy prowadzą do szczęścia, szczęście do śmiechu, a przez śmiech przecież wszystko zniszczysz.
Poruszał się powoli, ale to nie była powolność relaksu i elegancji, nie mieściła się w wytycznych jakie pasowały do Ye Liana - jego naturalnej miękkości ruchów, subtelnych tknięć. To był spokój napiętych w oczekiwaniu mięśni, żył uwypuklonych korzeniem na grzbiecie dłoni, której nadgarstek spoczął ciężarem na brzegu wanny, gdy ciało przechyliło się nieco w kierunku wspartego o akrylową ściankę przedramienia. Czujność czająca się w źrenicy; taktyczna cisza, rozbijana jedynie krokami.
Odwróć, proszę, głowę.
Przytaknął bez wojny; ale jeszcze nie wykonał polecenia. Studiował styl, w jakim poruszał się Ye Lian, dostrzegając kilka impulsów, minimalnych drgnięć kostki albo ramienia, nic, co ujrzałby, gdyby nie był aż tak skoncentrowany. Wraz z mężczyzną docierały do niego też następne elementy, z daleka niemożliwe do wychwycenia.
Stało się jasne, że jego kolorem była barwa świeżej krwi, Ye Liana - biel. Może podobny wzór postrzegania narodził się ze względu na odcienie ich włosów, co stanowiło dość sztampową myśl, ale gdy zostawiał na obcej skórze karmazyn śladów, ścieżkę ciemnych malinek od wrażliwego miejsca tuż za uchem, wzdłuż szyjnej aorty, docierając linią po zębach aż na lewą pierś, tworząc piracką drogę do skarbu - ściśniętego strachem osierdzia, to jakby oznaczał go właśnie sobą. Czerwień była jego.
Prawie się nie poruszał; zmienił to dopiero, kiedy mężczyzna pochylił się nad wanną, znalazł tak blisko, że poruszenie głową oznaczałoby muśnięcie nosem platyny zaciągniętego za ucho kosmyka. Czuły zmysł wyłapał zelżały już zapach perfum, których moc otumaniała nie dalej jak w nocy; kojarzył ten wżerający się aż po ciemię aromat, ogłupiający afrodyzjak przekładający wszystkie przyciski z góry w dół, wyłączający tym samym ostatnie mechanizmy kontrolne.
Dudniło mu tuż nad uchem echo tego, co miało nadejść.
Chcę się rozebrać.
Monitorował go uważnie, jakby był w stanie sprawić, aby wąskie źrenice z krańcami ostrymi jak igły w fizyczny sposób zadały ból; ponownie sprowokowały do czegoś poza oschłością i kamiennym wyrafinowaniem. Nie mógł jednak na to liczyć, podobnie jak nie był szansy, aby pod ciężarem wygrzanej pościeli odpocząć dziesięć minut dłużej.
Co znajdowało się w umysłowej przestrzeni Ye Liana, kiedy sięgał po żel? Był wachlarz opcji, z którego mógł wybrać o wiele prostszą metodę, mniej przy tym inwazyjną. "Podaj mi tę butelkę, proszę" - dałoby się słyszeć; cały czas w miałkiej odsłonie antypatii. Nie potrzeba tu było bliskości, pochylenia się nad gorącą taflą wody, z której duszne opary rosiły fragment szyi i nadgarstków mikroskopijnymi drobinkami wilgoci. Dawał tym zachowaniem sprzeczne sygnały, kłócące się ze sobą jak wygłodniałe nad padliną psy. Z jednej strony był o pół cala od ich ponownego dotyku, z drugiej odgrodził się formalistycznym murem nie do przebicia, nie racząc Shina nawet ukradkowym zerknięciem. Wzrok miał cały czas utkwiony gdzieś indziej; gdzie? W palce stykające się już z nakrętką plastikowego opakowania, a może jednak w taflę wody, w ten niemal niemożliwie gładki odcinek, w którym odbijała się czerń kosmyków i jasna karnacja; uśmiech ujęty dolnym kadrem, który tyle razy dostrzegał leżąc już w śpiworze, błagając o sen, a przy tym, irracjonalnie, przypatrując się jak siedzący obok Ichiru czyści zabrudzoną podczas treningu blaszkę nieśmiertelnika, wydrapując spomiędzy grawerów grudki ziemi?
Realistyczny obraz rozbiła nagle spadająca w wodę butelka z żelem do kąpieli, ale nawet gdyby w tej samej sekundzie Ye Lian uniósł wzrok na postać w wannie, dostrzegłby tylko pytające spojrzenie Shina. Efektem były lepiące się do czoła, rude włosy i obryzgana żuchwa, z której tłuste łzy wody skapywały z podbródka, goniąc jedna za drugą.
- Wszystko w porządku?
Nie wiadomo kiedy złapał go za rękę, odchylając głowę, najwidoczniej rozdarty między ucieczką a zatrzymaniem go blisko siebie, choć tak naprawdę intencje były inne, bardziej dżentelmeńskie niż można zakładać.
Odsunę się, ale ty zostań.
- Chcę ci coś powiedzieć - nacisk jaki w to włożył towarzyszył mocniejszemu zwarciu palców na drobnych kostkach bladej dłoni, byle zwrócić na siebie uwagę - o ile ty chcesz tego wysłuchać. Ale wpierw... - wargi się poruszyły, jakby w pierwszej kolejności musiał przegryźć jakieś niepasujące, zbyt bluźniercze słowo, nim odnalazł lepsze. - Od rana jesteś... jeszcze bardziej surowy niż zazwyczaj. W nocy tak to nie działało, nie byłeś przecież pijany, ja też nie, więc musiałem coś spieprzyć nad ranem. Co takiego, że nagle żałujesz?

użycie mocy (katachi ga warui); 1. Czas odnowy: 0/7.


従順な
Warui Shin'ya
Ye Lian

Pią 13 Paź - 19:52
Nigdy nie miał problemu z podporządkowaniem się własnym regułom, zwłaszcza w chwilach, gdy powtarzał zasady swojemu odbiciu w lustrze, gdy wykładał na stół archiwalne stosy pozamykanej dokumentacji. Jednak prawdziwa przysięga regulaminu wymagała czegoś więcej niż zwykłego przytaknięcia. Przede wszystkim dopasowania się do wyzwań, przed którymi przyjdzie mu stanąć. Aktualny problem Ye Liana nie polegał na tym, czy utrzyma się pod kopułą żelaznych, niepotrzebnych rygorów, ale na tym, czy pozostanie wierny intencjom, które się za nimi kryją. W momencie, gdy szarość oczu bezwiednie zaglądnęła w lustro wody, pękła pierwszą z zasad — i jak mężczyzna szybko się przekonał — zalała kolejne; rozpaliła w śnieżnych tęczówkach iskrę wspomnienia, tak silną, że zadrżały cienkie źrenice. Otępiały wypatrywał męskiego podbródka, okalających skórę czarnych kosmyków, które wielokrotnie wpadały mu w oczy, uśmiechu, który układał się w kształt rozbawionego pilotowany: gdy poranne ścielenie łóżka przed przyjściem majora wychodziło mężczyźnie zdecydowanie zbyt długo i musiał mu w tym pomóc, kiedy niespodziewany deszcz spadający gęstymi kroplami zmuszał go do obierania drogi pod zadaszeniem. Widział ten uśmiech za każdym razem, zapisał w pamięci obraz dojrzałej marszczącej się skóry przy kącikach oczu. Wtedy i dzisiaj. Wszystko trwało ledwie chwilę. Moment odklejenia się ostatniej spóźnionej kropki z kranu i wpadnięcia do mirażu, przyozdabiając go drgającymi pierścieni. A więc ile? Nawet nie jeden oddech napełniający spragnione płuca.

Najpierw wytworzył się huk. Dłoń wycofała się bezmyślnie, kiedy żel do kąpieli zanurkował w gorącą wodę, ale zbyt zaskoczony, nie był nawet w stanie za nim spojrzeć — jakby doszukiwał się na malującej przed nim mokrej twarzy dostrzeżonego obrazu: zmoczonej twarzy, ciemnych strąków przyklejających się do skroni. Nawet nie zdawał sobie sprawę, że łączyło ich tyle podobieństw, jakby cofnął się w czasie i znów czekając pod schronieniem, ogrzewając ściśnięte dłonie ciepłem oddechu, zauważył wyłaniającą się twarz z gęstej mgły — tęsknie przez niego wypatrywaną. Tym razem ciemne oczy nabrały klarowności płynnego złota, usta nie uśmiechały się jak dawniej, choć brzydka, unosząca się ku uchu blizna sprawiała wrażenie, że ciążył na chłopaku cień zawadiackiego uśmiechu.

Wyrzuty sumienia Ye Liana miały wiele wspólnego ze wpatrującym się w Shin'ye lękliwym wzrokiem oczekującym kary. Przeszłość nie pozwoliła pisarzowi umrzeć, los chciał, aby żył — być może dla tej chwili; aby do tego czasu karmił się nadzieją ponownego spotkania, choć w rezultacie nigdy przecież nie stworzy z Ichiru żadnego związku; aby od teraz truł się nową tajemnicą, jakby już miał ich przed nim zbyt mało; aby przypadkiem jej przed nim nie odkrył i jej nie zdradził. Na zawsze samotny. Na zawsze przytłoczony brzemieniem winy.

Dotyk otworzył zawijające się w popłochu palce, poprowadził tknięcie od części śródręcza, aż do suchych paliczków, znacząc skórę wilgotnym ciepłem. Zagadkowy wzrok Ye Liana zapatrywał się w dwa piaskowe punkty, jakby usilnie starał się znaleźć w nich odpowiedzi na gnębiące umysł pytania. Nie potrafił odgonić się od wrażenia, że po raz kolejny ciągnął Shin'ye na samo dno; że powtarza błędy przeszłości. Ranił go, choć (kolejny raz) chodziło o kogoś innego; kolejny raz otrzymywał rykoszetem. Nie uważał, że powinien, ale spięte w popłochu ciało walczyło, jak tylko potrafiło. Oderwał w końcu tęczówkę od mokrej twarzy i zapatrzył się w brzeg przeciwległej wanny. Nie ośmielił zetknąć spojrzenia z wodą, z powodu dobrego wychowania, jak i strachu przed ujrzeniem Kajitaniego — osoby, dla której przecież to wszystko robił.

— Od rana jesteś... jeszcze bardziej surowy niż zazwyczaj.

Blada powieka okryła diamentowe srebro. Nawet w obliczu tak ciężkiego tematu mężczyzna zdawał się przejawiać pozory człowieka doskonale dostosowanego. Dużą rolę odgrywały maniery i nienaganne opanowanie; oszczędność w reakcjach. Miał prawo nie godzić się w słowach ze swoim rozmówcą, ale zawsze miał obowiązek wysłuchać jego racji, zrozumieć stanowisko. Uświadomić sobie, że jego intencje nie muszą być złe; że sam niepoprawnie ocenia sytuację.

… więc musiałem coś spieprzyć nad ranem.

Usta rozchyliły się lekko, choć wcale nie zaczerpnęły tchu.

Wszystko w porządku?

Nie — miękkie zaprzeczenie zdawało się ostudzić wodę o parę stopni; wprowadzić w niepojęty zamęt. — Nie jest w porządku, Shin'ya. Jest niezręcznie. — Blond pasemka zaczęły wyplątywać się zza ucha, łaskocząc pojedynczo poranioną skórę szyi. Odezwał się po długiej chwili ciszy, przerywanej brzęczeniem pracującej u sufitu wentylacji: — Jak wyglądały twoje pierwsze poranki? Potrafiłeś spojrzeć tym kobietom w twarz? A może chowałeś się pod pierzyną pozbawiony sił na konfrontację? Może chodzi o doświadczenie, wzięcie zdarzenia za pewnik. Albo o jakiś rodzaj odpowiedzialności, pogodzenia się, że w wypatrujących się w ciebie oczach nie odbije się już znany obraz. — Ye Lian nie wycofał dłoni — trudno określić czy świadomie, czy przez zamyślenie. W uścisku chłopaka kończyna zdawała się strasznie krucha, jakby była stworzona z napalmu. Każdy najmniejszy ruch wywoływał przesuwanie drobnych struktur kości. — Gdy raz nastąpi zamącenie wody, trzeba wiele czasu, aby brud osiadł znowu na dno. A dzisiaj to zamącenie jest kompletne. We wszystkim. Zmieniły się myśli, kierunki. Powrót do „przed tym” jest niemożliwy. Ale w takim razie co teraz? — Podparł się na drugiej ręce, opuszki ślizgały się na rozchlapanych kroplach wody; spoglądnął na zakręcony kran, długie pasmo wyplątało się całkowicie i osłoniło chłodne lico. — Chcesz, abym pytał cię „dlaczego nie”, kiedy bardziej interesuje mnie „dlaczego tak”, jakbyś był bezinteresowny dla każdego. Nie jestem już osobą, o której myślałeś tamtej nocy.

Zamilknął, wsłuchując się w kolejną upadającą w toń kroplę wody. Nie skupiał się na tym, czy należała do Shin'yi, czy do niego; ich twarze były podobnie mokre. Był zajęty kierowaniem całej energii wątpliwych odczuć do ciemnej piwnicy nieświadomości. Myślał, że skoro nie będzie jej dostrzegać, uwierzy, że się jej pozbył. Nie wiedział jednak, że wyparte uczucia potrafiły przyjmować zamaskowane formy; że wciąż mogły poruszać się w innych kanałach, burząc krew.

Potrzebuję tej butelki — przypomniał, unosząc odrobinę dystyngowany podbródek, po którym chwilę później potoczyła się obła szklana kropla wody. Nie dostrzegał, że przeciągał chwilę, że zamiast zwyczajnie się uwolnić, pozostawał w zbliżeniu; w uścisku, których zadbane paznokcie chyliły się nad dłonią zniszczoną pracą. Poprawił poły szlafroka. Wyczuł, że delikatnie się odchyliły. To właśnie wtedy zdawał się odsunąć. Nieznacznie – ledwie wyprostował plecy. Wzrok skierował w kierunku zamkniętych drzwi. Wahał się, choć bezustannie biła od niego ostrożność; wrażenie bycia limitowanym, poza zasięgiem. — Ale pozwól mi się jeszcze o czymś przekonać. — zatrzymał wypowiedź raptem na parę chwil. I ciszej o dwa tony: — Obejmij mnie.



Ostatnio zmieniony przez Ye Lian dnia Pią 13 Paź - 19:55, w całości zmieniany 1 raz
Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Pią 13 Paź - 19:53
Tęsknił za pierwszymi porankami. Zawsze były słoneczne i ciepłe, rozgrzewające śnieżne poszewki poduszek do leniwej temperatury letniego dnia; pościel ciążyła na piersi, kryła pod bielą drobną, smukłą dłoń opartą o tors całkowicie luźno, z czułością. Włosy, w nieładzie rozsypane po materacu, wiły się jak zastygnięte w kadrze zdjęcia wstęgi. Plątały mu się w palcach i miękkością okalały kobiecą twarz - zawsze ładną, zawsze spoza ligi, zadbaną i spokojną, całkowicie ufną, wtuloną w wyciągnięte ramię, którego mięśnie ścierpły pół nocy temu, ale za nic nie rozprostowałby stawu, bo za długo walczył o takie wspomnienie, zbyt wiele trzaśnięć drzwi doświadczył, hukiem palnej broni rozbijającym mu czaszkę od wewnątrz, aby nie docenić sennego oddechu na swojej skórze i jasnych promieni przebijających szpilki złota przez przeźroczyste zasłony. Wydawało mu się przynajmniej, że tak to powinno wyglądać i że dokładnie tego by mu brakowało.
Milczał, zaciśniętymi zębami blokując wszystkie napływające z trzewi uświadomienia; każdą coraz mniej łagodną, a coraz bardziej pretensjonalną wstawkę, bo Ye Lian nie wiedział ile nerwów można stracić, gdy ktoś, kto wpierw dłoni używa do nieśmiałych pieszczot, tkliwego muśnięcia po twarzy, opuszką kreśląc łuk nad jedną z brwi, w drugiej chwili tą samą pozornie kruchą ręką popycha brutalnie w kierunku wyjścia, wkłada w to siłę stworzoną ze strachu; nie zdawał sobie sprawy jak to jest przyglądać się procesowi kompletnej emocjonalnej degradacji, gdy w oczach gaśnie pożądanie, niszczeją wszystkie irracjonalne marzenia o wspólnym życiu, które zdążyły wykiełkować na suchej glebie; nie wiedział jak to jest otrzymać cios prosto w szczękę, z plaśnięciem, od którego czerwienieje cera, ale bardziej czerwono pojawia się przed oczami, wzrok zalewa gęsty karmazyn upokorzenia i wstydu, bo ktoś się dowiedział, bo raz jeszcze wyszło, że trzeba ponieść odpowiedzialność za błędy - nie tylko swoje, społeczeństwo wymagało od mężczyzn ostatecznego wzięcia na siebie ciężaru zła, więc ten ciężar brało się na barki, bez żadnych prób tłumaczenia - ich obecność, nawet słuszna, każdorazowo pogarszała sprawę.
Było mu irracjonalnie przykro słuchać o wczesnych, smaganych światłem porach, których nie doświadczył, wiedząc, że obraz widziany oczami Ye Liana jest odwrotny - w jego perspektywie stanowił epicentrum wiedzy, stał się żywą kolebką informacji na tematy, o których sam snuł jedynie wyobrażenia, bo w rzeczywistości nigdy nie dotknął nad ranem czyichś włosów i nigdy nie ścierpły mu mięśnie ramienia, mrowiące w dreszczach niewygody do skrajnego szaleństwa. Wszystkie niedoścignione pragnienia zlepiły się w jedną miękką gulę i obciążyły krtań. Utrzymał spojrzenie na obliczu Ye Liana; nieodgadnione, zamglone mroczniejącą energią.
Wyobrażał sobie jak za dziesięć lat, gdy jego już dawno nie będzie, znikną pełne szczeniackiej zachęty smsy i dźwięk kroków stawianych z lekkością lokatora, choć w miejscu był gościem; wyobrażał sobie, że Ye Lian, jak dzisiejszej nocy, dotknie czyjegoś karku i w drżeniu rozchyli uda, szepnie w samo dno ucha o tym, by się nie powstrzymywać, ale tak naprawdę nie będzie widział nowej twarzy, nie wtoczy do płuc zapachu obcych perfum. Będzie odtwarzał w nieskończonym zapętleniu pierwszy raz; będzie on jego bazą porównawczą do wszystkich kolejnych. Za dekadę uzbiera szereg takich nocy, zacznie je zestawiać, oceniać, będą lepsze od tej pierwszej i znacznie gorsze, będą z osobami, które wzbudziły zniewalające pożądanie i z takimi, z którymi przekroczy granice w niepewności od początku po koniec. Shin wiedział, że żadne z tych zdarzeń nie odbierze mu jednak pierwszeństwa; nie okaże się tak wyjątkowe, nie wryje się w pamięć. Nie zakończy pluskiem wpadającej do wodnego szkła butelki, kroplami ściekającymi po twarzy, ani cichym: obejmij mnie.
Aż do tej prośby go trzymał. Ściskał drobne, śniade paliczki, spojrzeniem błądząc wyczekująco po twarzy. Wetknięty w śródręcze kciuk otarł wrażliwe wnętrze, przeciągnął szorstkością opuszki wzdłuż zgięć linii papilarnych i spuchniętego śladu po zagryzionych kłach. Miał kostki dziwnie kruche i dziewczęco filigranowe dłonie. Mogły się rozpaść pod żwawszym naciskiem, o czym chciał się jeszcze przekonywać?
Osunął się w wannie, opierając sylwetkę o jej ciepły, zaparowany akryl i kładąc głowę na ściennych kafelkach. Wzrok przemknął z bladego oblicza, omsknął się na nieszczelnie zaciągnięte poły ubrania, zatrzymał na skrawku odsłoniętej piersi przez niestosownie długą sekundę, by wreszcie trafić na sufit, w rozdrażnionym zamyśleniu. Świadczyły o tym nieco ściągnięte brwi oraz zmarszczka na nagim czole, odsłoniętym wcześniej przy odgarnianiu włosów.
- Nie będę się żarł o rację. Nie siedzę w twojej głowie, nie wiem, co się w niej dzieje. Może rzeczywiście wszystko ci się zatrzęsło w fundamentach. Zmąciło ci wodę. - Zacytowane, ostatnie słowa były zbyt klarowne, poetyckie; nie pasowały do zniekształconych szramą ust, chociaż coś w spokojnym tonie kazało sądzić, że nie ważył opcji tylko po to, aby odegrać rolę swojego charakteru. - Potrzeba jakiegoś czasu, aby osad znów opadł na dno, a tafla zrobiła się przeźroczysta, ale im więcej się miotasz w panice, tym dłużej ten proces będzie trwał. Gdybyś już teraz nie roztrząsał na siłę każdego ziarna niepewności, to wyleczysz się szybciej, powiedzmy, za pół roku. Ale jeżeli przeciągniesz ten etap o kolejny miesiąc, stale trąc o sypkie podłoże, młócąc rękoma w toni cholera wie czego w niej szukając, to będziesz się leczył nie pół roku, tylko pół roku i gratisowe trzydzieści dni. Przesuwasz granice cierpienia na swoje życzenie, chociaż... - Nagie barki poruszyły się; uniosły, a potem opadły. - Chociaż osobiście uważam, że nie powinno się bólu tłumić i udawać na mus, że nic nie ma. Wciskasz sobie brak uczuć, żeby wybronić się przed światem, ale nie wybronisz się przecież przed sobą, bo koniec końców i tak lądujesz pod zimną kołdrą, nie mieszcząc się we własnej głowie. Pytasz jak wyglądały moje poranki i czy było mi wstyd, ale przecież dobrze wiesz, że tak, bo pierwszy miałem z tobą, niezależnie od tego, czy pierwszy w ogóle, czy pierwszy za sam fakt, że obudziłem się akurat z kimś, kto fizycznie nie powinien - nie może - wydawać mi się atrakcyjny. Oczywiście, że wczorajszy dzień był związany z umową i oczywiście, że nie pokładałem w tym wielkich nadziei, ale uznałem przynajmniej, że to nie musi być przykry obowiązek. Źle założyłeś, skoro pomyślałeś o bezinteresowności. Każdy w takim temacie próbuje sobie coś zrekompensować i może tym, co robię, chciałem sprawić, żebyś nie musiał się czuć tak jak ja, gdy decydowałem się na przełamanie tabu. W ciasnym schowku na materace i szkolny sportowy asortyment nie miałem pod sobą wyprasowanej pościeli i nikt nie słuchał jakie perfumy mi się podobają, więc uznałem, że gdybym jednak miał wtedy wybór, chciałbym nie musieć wstawać zaraz po wybudzeniu, chciałbym nie musieć wstydzić się tego jak wyglądam bez żadnych ubrań i przede wszystkim chciałbym dostać coś, co sprawi, że jedna z najbardziej przełomowych decyzji życia nie będzie jedynie wykreślonym hasłem w liście zadań. Pewne rzeczy robię, aby ugłaskać swoje niepowodzenia i udowodnić, że była szansa rozegrać to lepiej. Serio, rozumiem, że spojrzenie komuś w oczy w chwili największej bezbronności, a tacy właśnie jesteśmy, gdy wreszcie decydujemy się na szczerość, jest straszne. Wyznania są śmiertelne dla psychiki, bo one zawsze wymagają odpowiedzi. A odpowiedzi czasami nam się nie podobają. Ktoś trzyma w ręce broń, a ty ją łapiesz za lufę i przytykasz sobie do piersi, mówisz coś i czekasz w tłumionych spazmach na to, czy ta osoba, której próbujesz ufać, pociągnie za cyngiel, czy pozwoli ci żyć bez bólu. Idzie oszaleć. Ale chcąc jak najszybciej zapomnieć o tym, co się stało, sam wyrywasz z siebie mnóstwo uczuć i każdej następnej jednostce będziesz miał do zaoferowania coraz mniej. Aż wreszcie obudzisz się za pięć albo dwadzieścia pięć lat i zorientujesz, że jesteś bankrutem.
Złoto elips okalających źrenice zniknęło za podbitymi zmęczeniem powiekami.
- Jeżeli potrzebujesz coś sprawdzić - sprawdź sam.
Dotyk zelżał, stał się wpierw tknięciem, by przejść do uczucia stygnącego ciepła. Palce i bez pomocy spojrzenia odnalazły lokalizację paska opinającego sylwetkę w talii, paska, którego splot rozluźnił się odrobinę, pociągnięty pełną blizn ręką. Nie rozsupłał go do końca, dłoń odsunęła się, zakrzywiając paliczki w stawach i - już pięścią - opierając się o brzeg wanny. Twarz, wcześniej odrobinę uniesiona ku sklepieniu, obróciła się w prawo, w kierunku ściany i tyłem do Ye Liana, w geście, który oznaczał po prostu: nie patrzę, jak chciałeś.

użycie mocy (katachi ga warui); 1/1. Czas odnowy: 1/7.


従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Czw 19 Paź - 1:00
Każde słowo nabierało kanciastych kształtów; stawało się ciężkie i skomplikowane. Nie było bowiem jedynie częścią suchej odpowiedzi – zawierało w sobie oczywistość, na którą tak prędko zamykał oczy, dobro, które obawiał zacisnąć w dłoniach, bo gdy od napiętych ścięgien bolały mięśnie, wiedział, że znów potraktuje wszystko opacznie; że nie uniknie powielenia błędów z przeszłości, głównie wywodzących się ze swojej ignorancji i zawierzania, chęci podarowania pełnego zaufania. Przez długie lata potrafił jedynie pokładać nadzieję w niemożliwym. Każdym pobieranym gestom nadawał własną interpretację (wygórowane znaczenie). Dopiero po latach zdał sobie sprawę, że był jak kociak, który żebrał o namiastkę skraplanej do pustej miski wody. Każdy mijający przechodzień, zamiast go napoić, odsuwał miskę coraz dalej, aż w końcu popchnięta kopniakiem wtoczyła się pod koła rozpędzonego autobusu. Roztrzaskała się na kawałki, jak symulacja, w której bezwiednie utknął. Tamtej nocy wybudzony dźwiękiem przychodzącej wiadomości sięgnął lakonicznie po leżącą na nocnym stoliku komórkę.

Ichi

Hotel Hakuchō - Page 5 Jl6GKU4

11/04/2029 23:24
Ye Lian.

Nie wierzę. Odpisała.

Nie wiem co mam zrobić.

To chyba sen.




Niestety to nie był sen, choć oddałby wtedy wszystko, aby tylko prawda nie szczypała go w oczy. Jak tamtego dnia zadrżały przeczulone palce — teraz zaciskające się na krawędzi zbielałej wanny, wtedy zawieszone w drętwocie nad zlewającymi się klawiszami. Nie miał pojęcia, kiedy podniósł się do siadu, kiedy kołdra spełzła z ramion, odkrywając czarny materiał bluzki, w której przesypał chłodne noce.

Zostaw to, Ichiru.

Zmartwiał, nim opuszek trącił klawisz „wyślij”. Pragnął się nie powstrzymywać, bo miał pewność, że dwie chwilę później rozległby się drugi sygnał z dopytaniem, co miał na myśli. Wtedy przyciśnięty do muru mógłby powiedzieć mu wszystko: przede wszystkim, że to niesprawiedliwe, że ma przed nim pierwszeństwo, że nawet nie ma pojęcia, jakie jest jego ulubione danie, że zalewa się łzami, gdy przypadkowo przegryzie papryczkę chili, jakie żarty bawią go najbardziej, jak wygląda, kiedy śpi; że mówi przez sen. Chciał wyjawić mu każdą z tych rzeczy, wypunktować wszystkie jakby były jedyną prawdą i ostatecznym niepodważalnym składanym przed nim oświadczeniem pokory, ale wiedział, że to wyznanie zniszczyłoby jego życie. Był przekonany, że to, co do niego czuje, nie mogło zostać zaakceptowane; że nigdy nie spojrzałby na niego jak na kogoś, z kim mógłby żyć, z kim mógłby pokazać się na ulicy. Pamiętał wszystkie padające przy ogniskach żarty — te nawiązujące do „zbyt” bliskich relacji mężczyzn. Zawsze odwracał głowę, zawsze znajdował czas, aby zając czymś ręce i choćby przejść parę metrów po chrust, którego nawet nie było trzeba dorzucać do paleniska. Słyszał wtedy toczące się za nim śmiechy. Brzmiały jak echo. Nie był uświadomiony, że nie miały w sobie tej samej nienawiści, co tamte, ale siła gardłowych rechotów rozdzierała myśli na troje. Nikomu z obozowiczów nie przeszło nawet przez głowę, że kryje się ze swoimi preferencjami. Przyjmował niesłuszne cierpienie w ciszy.

Ye Lian (σ_σ)

Hotel Hakuchō - Page 5 Mu9Lysq

11/04/2029 23:32
Nie zmarnuj szansy.




Nie musiał czytać wiadomości ponownie, aby być świadomy każdego wysłanego słowa. Miał je w swojej głowie przez całą noc. Przez wszystkie lata. Do tej chwili. Wspomnienie szarpnęło się w spętanych okowach u podstawy czaszki — wywołało nieprzepracowany zmęczony ból. Miał nie zmarnować szansy. Czy właśnie dlatego Ichiru wygrał?

Wiele rzeczy poprowadził źle. Los chciał, aby przerabiał wciąż te same lekcje, popełniał takie same błędy. Z ubłaganiem czekał aż ich sens, dotrze wreszcie do świadomości. Potrafił dawać ludziom rady, w momencie, gdy sam nie potrafił zadbać o siebie. Przegrywał, gdy tylko promienie słońca kładły się okładem na drgających powiekach. Zwalniał tuż przed metą, nieprzekonany, czy przy samej linii nie ujawni się kryjące niebezpieczeństwo, gotowe podciąć mu nogę. Poza uderzającą w twarz wstydliwą niesprawiedliwością poczuł ulgę – dreszcz, który wspiął się na obolałe ramiona; plątał się w cieniutkim materiale szlafroka. Shin'ya nie żałował. To wystarczyło, aby zawieszony na drzwiach srebrzysty wzrok osunął się na wypolerowane podłogowe kafelki. Trudno było mu przełknąć własny egoizm. Chwilę, w której umysł zdecydował zadziałać na przekór, nie dopuszczając do wiadomości choćby możliwości, że nie jest jedyny; że nie jest pępkiem tego parszywego świata, którego od lat boi się zrozumieć; że ktoś poza nim, również może poczuć się niezręcznie – ktoś może zostać postawiony na wysmarowanym masłem podłożu i nikt nie oczekiwał, że będzie wiedział jak stawiać kroki.

[...] z kimś, kto fizycznie nie powinien wydawać mi się atrakcyjny.

Zmącony umysł nie potrafił odnaleźć odpowiedzi na własne reakcje; objął je dziwny spazm szczypiący skronie. Zbłądził wśród ciernistych krzewów pełnych domysłów i wszelkich półprawd. Co miał na myśli? Nie chciał, aby był to komplement. Możliwość, że zamykał się na błędną interpretację, zachęcała kolce do przebijania miękkich tkanek. Przeraźliwie się bał. Oznaczałoby to, że coś się popsuło, że na rozłożony projekt przewrócił się kubek z kawą i zalał wszystkie świeżo narysowane linie. Nie miał jednak w sobie tyle arogancji aby mu przerwać ani namiastki śmiałości, aby zapytać. Ukrywał się za powagą, choć bez wątpienia był to pierwszy komplement, jak usłyszał. Ale czy powinien go tak traktować? O niedoświadczeniu w przyjmowaniu takich hołdów świadczyła jego automatyczna, dopracowana w najdrobniejszych szczegółach reakcja: pochylenie głowy i nieruchome zapatrywanie się w podłogę. W ten sposób ukrywał trudności mieszczące się w tęczówkach, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej zrównoważonego i wysublimowanego. Tkwiło w tej chwili coś niedopowiedzianego; przede wszystkim przelotne poczucie winy udające niewinność.

Wrażliwszy, zareagował na umykające ciepło wyprostowaniem zesztywniałych opuszek. Zakładał, że kiedy szorstkość palców Shin'yi dotknie czubków zadbanych paznokci, ten pochwyci go silnie i przyciągnie, zamykając w żelaznym uścisku. Tak jak chciał. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Zamiast tego rejestrował jedynie cichutki szmer wody; ruch, który świadczył o obecności zamoczonego, statecznego ciała, o dłoniach układanych na bokach wanny; ku błyszczącej tafli spieszyły się ciągnące smugi wody. Ye Lian poczuł wstępujące w kończyny odrętwienie – odsłoniło jego największą nagość. Poniżenie. Ale tak to już było z wyborami. Mógł ich żałować dopiero po powzięciu decyzji. Może w sekundę później, może po roku, po dwudziestu dziewięciu. Wstydu nie dało się uniknąć. Odsłaniał się w całej swojej krwawej okazałości i nie pozostawiał Ye Lianowi nic, absolutnie nic, poza bolesną obserwacją rozgrywających się skutków jego działań. I jak nigdy nie prosił o dotyk, nawet gdy tego najbardziej potrzebował, tak też przez całe życie nie zdobył się, aby go okazać; a serce wielokrotnie wyrywało się z piersi. Jawił się doświadczeniem, surowością pełnią wiedzy, spokojem kryjącym się w kącikach oczu, które nigdy nie pozwoliły sobie na iskrę szaleństwa. Pozostawiony z echem odbijających się słów, poczuł wobec chłopaka jeszcze większą słabość. W końcu to najbardziej miałkie jednostki potrzebowały emocjonalnego wsparcia; zbyt niecierpliwe marnowały czas, który mogły przeznaczyć na naukę samokontroli. Znienawidził się, że dał się nabrać; że przez głowę czmychnęła mu ta irracjonalna myśl, że chłopak naprawdę mógłby go posłuchać. Czemu w ogóle wziął to pod uwagę? Nie rozdawał kart sam. Krupierów było przecież dwóch.

Nie odzywał się. Wypuszczona z uścisku alabastrowa dłoń zmięła się w pięść, pochwyciła ostatnie wilgotne uczucie, rozmasowując wilgoć na całą powierzchnię skóry. Nie miał pojęcia, ile minęło czasu. Zwykł, zamiast owiec, liczyć nazbierane przez lata nacięcia. Nie dotarł nawet do połowy. Zamiast tego rozplątał się pas; łaskoczący ruch rozsuwających się górnych części szlafroka wywołały w mężczyźnie niekomfortowe napięcie. Zanim się odezwał, musiał zebrać myśli. Długą chwilę rozpraszał go kładący się chłód na odsłoniętej — pełnej sinych śladów — piersi.

Zawsze chciałem, aby moje życie było czyste — przemawiał niezdolny do wysokich dźwięków półszept — Jak płótno. Z tego też powodu starałem się, aby każdy mój krok był ostrożny. Nie pomyślałem jednak, że na wymarzonym jasnym tle będzie praktycznie niewidoczny. Nie wiedziałem też, dokąd zaprowadzą mnie te ślady. Sam potrafiłem tracić je oczu, ale z jakiegoś powodu nie zmieniałem taktyki i bezustannie chodziłem na palcach. Nigdy nie dopilnowałem, aby były wyraźne. Przez to gubiłem się w śladach pozostawionych przez innych. Nie rozumiałem ich rozmiarów i kierunków, nawet kiedy wytaczałem w ich towarzystwie kręte ścieżki. A kiedy zechciałem się im przyjrzeć, było już za późno. Sądzę, że czas na zrozumienie minął. Dwadzieścia pięć lat. Prawie trzydzieści.

Palce zacisnęły się na oparciu wanny, eteryczna twarz pozostawała poza zasięgiem złotego wzroku. Shin'ya mógł jednak dostrzec malujące się wysokie kości policzkowe, do których lepił się nudny ocień kosmyków.

Opieram się na tym, co widzę. Nie podejmuję się interpretacji ludzkich intencji, ponieważ często sprowadzam się do błędu. Wystarczy, że uprzejmość potrafi zastawiać wiele pułapek, w które można bezwiednie wpaść, a ludzie z moim problemem nie ominą żadnej; są w tym mistrzami. Mogę wyjawić ci, jak powstają słupy świetlne, wspomnieć o zjawisku Brockenu, mówić o jednej z charakterystycznych cech hydrotermalnych powierzchni doliny Puga w Ladakhu, o „dołach zai” wykopywanych przez rolników w Sahelu, ale nie o zamiarach ludzi. Nie dowiem się, o czym myślą, co planują. Ani co w danej chwili czują. Osoba, która nie może zrozumieć siebie, nie ma prawa wypowiadać się w kontekście innych.

Zdecydował się na szczerość, ale nie wiedział, czy był gotowy na odpowiedź. Zadźwięczały dwie wpadające w ruchome zwierciadło krople wody. Wyznaczyły przerwę. Chwilę na zaczerpnięcie oddechu, na kolejną rozciągłą ciszę. Zastanowienie. Mężczyzna wstał, dłonie dosięgły rozsuniętych białych części tkaniny — okrył się na powrót z dostojnością godną wpływowego dziedzica; powoli zaplątując pas. Zafalowały poły szlafroka. Na akrylowym brzegu wanny pozostały jedynie odciśnięte ślady jego palców. Można było przypuszczać, że Ye Lian się odsunął; że skapitulował, kierując swoje bezszelestne kroki w kierunku oszklonej kabiny. A gdy wrażenie mogło uchodzić za pewne, zaszemrała woda. Bosa stopa ułożyła się na dnie, świadomie nie narażając się na niepotrzebny kontakt; wzrok Ye Liana ukrywał się pod kotarą czarnych rzęs, wcale nie kierował się w stronę zwierciadła.

Przysiadł na krawędzi wanny. Przytrzymał się jej brzegu. Zdążyły zbieleć knykcie dłoni. Nie przestawały dręczyć go wątpliwości. Ciągle się decydował, jakby wybór miał przyczynić się do zakończenia jego życia. Ostatecznie spoczął na kolanach, pomiędzy poharatanymi nogami; kolanami wystającymi ponad poziom wody. Cień sięgający granicy nagiej szyi zdemaskował obecność; oddech mężczyzny wibrował w zaufaniu paręnaście centymetrów od piegowatego policzka. Nieważne, że było to ledwie urywane tchnięcie, mieszczące się między kolejnym stukotem w piersi, liczyło się każde kolejne pobudzone odważnym ruchem. Zwilżone dłonie układające się dotykiem na ramionach charakteryzujące się tą samą skrupulatnością, pełnią ignorancji, niepotrzebną subtelnością. A jednak zdołały sięgnąć wyżej, zaszły wstydliwie na kark, trąciły przystrzyżone, krótkie kosmyki zmuszając ciała do upokarzającego zbliżenia.

Pożądana butelka przepłynęła przy biodrze i choć miał możliwość ją pochwycić, zignorował okazję. Pochylając się w kierunku, rozgrzanego ciała starał się nie myśleć o niczym — zignorować chłód wody, na który oblazła go gęsia skórka, moment, w którym chłopak mógł odwrócić twarz. Pierwszy raz sięgnął po to, co potrzebował, bez ukrytych aluzji i podtekstów angażujących innych. Nie potrafił się rozluźnić, cały był sztywny; czuł w sobie rozsadzające napięcie. Z jego ust nie padło już żadne "nie ruszaj się". Nic nie powiedział. Sądził, że nawet nie byłby w stanie. Wzrok błądził w zagubieniu po wzniesionej kafelkowej ścianie, a zmoczone krańce szlafroka kleiły się do ciała. Nie odważył go przed nim zdjąć.

Poczuł, jak jego skorupa zaczyna pękać, a potem rozpadać się na kawałki. A wystarczyło tylko, że formalny uścisk zelżał, zainicjował wbicie palców w ciepły kark, schowanie twarzy w szyję; że objął go tak niezdarnie. Miał wrażenie, że oprócz szumu zagłuszającego oddech, słyszał drgające liście, skwierczące ognisko i wysypujące się pojedyncze iskry. I nie myślał o umowie, zamiast tego wszystko robiło się duże, nabrzmiałe i tętniące. Przed oczami pojawił się ciemny składzik przesiąkniętym zapachem gumowych, zakurzonych piłek, przepoconych koszulek suszących w kącie. Pomyślał o tym, co przed nim odkrył, o wszystkich błędach, jakie popełnił. W ujawnianej prawdzie chciał go przeprosić — nie tylko na niezręczność dzisiejszego poranka, ale za całe życie; za cierpienie, strach i izolację. Za to, co od czterech lat nie pozwalało mu spojrzeć sobie w twarz. Kiedy usta wydawały się nabrać pierwszego dźwięku, głośne pukanie do drzwi zamknęło je z powrotem. Ye Lian poruszył się niespokojnie. Paliczki w pierwszym odruchu wycofały się ze skóry. Skierował oprószoną wilgotnymi pasmami włosów twarz w stronę zamkniętych łazienkowych drzwi. Myśli zagłuszał niepokój szalejącego w piersi serca.

Ye Lian

Warui Shin'ya and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Sro 1 Lis - 18:33
Sądzono, że nie bał się niczego - ani ludzi, ani wyzwań; że nie znał dziąseł zbroczonych czerwienią po kolejnym zadanym przez życie ciosie i nie doświadczył posiniaczonego, tkliwego lęku wetkniętego pod osierdzie głęboko, byle tylko zbyt szybka cyrkulacja krwi nie odcisnęła bladego strachu na twarzy; sądzono, że za frywolnym uśmiechem kryje się pełnia aroganckiej wyniosłości dostępna wyłącznie dla młodziaków z kiełkującymi na przyszłość perspektywami i nikt nigdy nie założył, ze może to efekt niepewności, sposób na radzenie sobie z nagromadzonym stresem, podobnie jak niektórzy drapią wnętrze dłoni albo zaczynają potykać język o zęby, jąkając się pod nosem urywanymi głoskami, mnąc przy tym fałdy za dużego swetra przepoconymi paliczkami i wbijając wzrok w podłogowe panele. W sobaczych kłach doszukiwano się natury agresywnego prymitywnością stworzenia; kogoś działającego impulsywnie, obierającego wybory bez przemyślenia, jakby logika nigdy nie została mu sprezentowana w neurologicznych możliwościach. Zepsuty wizerunek gniótł go, wciskając w krzywdzące ramy, przez które łamał kości, byle wpasować się w ten za ciasny kształt, bo co innego pozostało? Dusił się we własnym ciele, głowę rozsierdzały setki myśli, przez które nie miał miejsca dla siebie samego. Już każdy poranek zdawał się porażką, gdy słoneczne promienie grzały powieki, a do zaspanego umysłu powoli docierała parząca ogniem prawda. Być może wcale się z Ye Lianem tak nie różnili, gdy obydwoje podnosili się z posłań, w machinalności zakładając wyrobioną latami nawyków skórę, podobnie jak zakłada się na nagi tors koszulkę z przetartym od częstego użytku logo zespołu. "On? Jest za głupi, aby się przestraszyć" - szept fałszywości przedzierał się przez szmery, lodowatą igłą wdzierając przez ucho aż do świadomości, naciskając na nerwy, w efekcie czego palce zamykały się w pięści, a on ponownie napierał na wroga, przyciskał go do ceglanych ścian wżynając mięśnie przedramienia w gardło, pluł w wygięte cynizmem uśmieszki stekiem bezradnych przekleństw, bojąc się przy tym cholernie, choć powierzchownie zdawał się tym, za co go cały czas brano: nieskomplikowanym, zbyt prostym mechanizmem, które nie zna konsekwencji swoich czynów i nie potrafi domyślić się nawet takich oczywistości jak to, że wszczynając bójkę sam może oberwać. A może rzeczywiście był tak tępy? Może świadczyły o tym podejmowane decyzje, bo choć mógł przeciwstawić się wyciąganym w jego kierunku wytykającym palcom, zabawiał gawiedź tym, czego oczekiwała. Uważali go za buntowniczego, więc taki był. Zakładali, że nie ma w sobie krzty strachu przed ryzykiem, więc codziennie ryzykował, jedynie umacniając ich przekonanie. Powinienem przestać, uświadomił sobie, bo jednocześnie dotarło do niego, ile ulgi spływa balsamem na zszargane nerwy, kiedy jak raz powie się prawdę.
"Było mi wstyd. Dobrze wiesz, że tak" mieszało się z echem gwarliwych szeptów; "nie miałem pod sobą wyprasowanej pościeli", "nikt nie słuchał jakie perfumy mi się podobają", "spojrzenie komuś w oczy w chwili największej słabości jest straszne", "pewne rzeczy robię, aby ugłaskać niepowodzenia". Udowodnić, że dało się to rozegrać inaczej. Lepiej. Mniejszym kosztem.
Milczał, wpatrzony w błyszczące kafelki, na których powierzchni falowały drobne refleksy rzucane przez wodę. Wydawało się niemożliwym, aby tak długo nie poruszył choćby palcem i wyłączył mięśnie, pozwolił napiętym tkankom rozluźnić się w ciepłej toni. Mgiełka oblepiała skórę piersi, krtań i skronie, wsiąkała we wściekłą pomarańcz włosów powodując ich nieujarzmiony skręt. Wydawało mu się, że taki stan rzeczy - statyczny, przeładowany mimowolnym wyczekiwaniem - potrwa jeszcze długo, więc kiedy przez membranę ciszy przedarł się szept, wargi lekko się zacisnęły. Przerywając Ye Lianowi, przerwałby mu permanentnie, a przynajmniej od razu z takiego założenia wyszedł. Nawet mimo bliskości słowa zdawały się niewyraźne, małe jak zapisane druczkiem wyrazy, które ledwo da się rozczytać przez swoją mikroskopijność. Mimo tego angażował wyżyny sensorycznych zdolności, aby skoncentrować się na odpowiedzi mężczyzny.
Łatwo było zrozumieć powody, przez które nadgarstki Ye Liana pętały sznury niepewności, bo kto naturalnie nie żywi nadziei na otrzymanie odrobiny dobra, by los wyszydził tę naiwność, pozostawił wyciągnięte ufnie dłonie nabrzmiałe od spuchniętych obrażeń, od cięć zadanych w gniewie, od dźgnięć nienawiści? Oczekiwania miały zawsze tylko dwie równoległe drogi - na końcu jednej znajdowała się entuzjastyczna radość, drugiej: dławiące rozczarowanie. W tym wszystkim można było nie wybierać żadnej z tras i nie doświadczało się wtedy bólu, ale szczęścia również. Ye Lian zdecydował się na ten wariant, stał się miałkim, białym płótnem bez skazy, dokładnie tak jak chciał, i być może dlatego jego ręce, zamknięte na brzegu akrylowej wanny, wydawały się perfekcyjnie gładkie, smukłe i delikatne, gotowe ująć eleganckie, drogie pióro z drgającą na krańcu stalówki atramentową łzą, podczas gdy pięści Shina spiekło słońce, skóra na knykciach pękała jak niewielkie wulkaniczne gejzery, całą powierzchnię znaczyły ślady - pamiątki po narzędziach upuszczonych w niezdarności, zadrapaniach wściekłych ulicznych psów, po cienkich jak igły strzykawek zębach kotów. Różnili się od siebie na każdym kroku i nic nie wskazywało na to, że mogli się jakoś dotrzeć, nie wtedy, gdy jeden symbolizował spokój nocnego oceanu a drugi jawił się w postaci żarłocznego pożaru. Ich spotkania kończyły się naturalną reakcją - sykiem i parą, przysłaniającą rzeczywisty obraz. Byli wzajemnymi porażkami, nie mieli ani prawa, ani nawet śmiałości, by wyobrazić sobie inny typ zakończenia.
Okaleczenia charakteru były zbyt świeże, stale atakowane pretensjonalnością albo wymaganiami. Mięsiste wnętrze pulsowało od powtarzalnie zadawanego bólu. Pod tym kątem to pojmował; znał cierpki smak szczypiący w język, flegmę porażki zastygającą w połowie przełyku i cholerne gorąco pod powiekami, zbierającą się tam wilgoć rozmywającą otoczenie, już ciężko stwierdzić czy przez żałosną frustrację, czy z powodu amoku. Każdy oddech był wtedy spazmatyczną walką o zachowanie spokoju i godności; jak teraz, gdy obnażona klatka piersiowa uniosła się od zaczerpywanego powietrza, by w równej powolności zapaść się w sobie w bezgłośnym westchnieniu. - Dlaczego nie? - Pojęcie toku myślenia wroga to tylko jeden z punktów do sukcesu; tak sobie to tłumaczył, gdy zadawał pytanie, gdy ślepia wciąż miał wbite w śliski prostokąt kafelka rażącego oślepiającą bielą, jakby w tym wszystkim, całym poświęceniu, naprawdę mu zależało na wzbudzeniu zaufania. - Możesz i powinieneś wypowiadać się w kontekście innych. Nie ma też nic dziwnego w tym, że nie rozumiesz siebie - gdyby to było takie proste, nikt nie powielałby w nieskończoność własnych błędów, nie znajdował się na żadnym rozdrożu, tygodniami nie potrafiąc wybrać kursu - rozprostował palce, opierając opuszki na brzegu wanny, milimetr od zamkniętych na ściance odpowiedników Ye Liana - nie miałby wątpliwości, nie chodził tymi samymi uliczkami, choć kawałek dalej wybudowano bardziej zmodernizowane. Cudza opinia daje szerszą perspektywę, nakierowuje wzrok na elementy, których byś nie zobaczył, bo przecież to normalne, że mimowolnie skupiasz się na tym, co znasz i co może ci jakkolwiek pomóc zrozumieć obcy obraz. Tyle, że to nie zawsze wystarcza. Zwiększasz szansę na trafną interpretację, jeżeli się zdystansujesz, ale jak masz zrobić krok w tył od siebie samego? Jak wyjść poza schemat i objąć wzrokiem całość, a nie jedynie mały fragment, który i tak znasz już na pamięć i którego analiza nie doprowadziła cię do oczekiwanych wniosków? Wiesz jak to wygląda? To wygląda tak, że jesteś ze sobą i widzisz siebie w rzeczywistych wymiarach, nie potrafisz więc złapać problemów, które masz przed oczami, nie, nie przed oczami, te problemy są dosłownie błoną na twoich oczach, doklejoną tam zmatowiałą warstwą, która uniemożliwia ci spoglądanie na otoczenie w normalny sposób, bo zamiast skupić się na walorach okolicy, na przedmiotach, które mogłyby ci pomóc i na oferowanych rozwiązaniach, na wszystko patrzysz przez pryzmat transparentnych kłopotów, które jak zaciemnione okulary fałszują i nadwyrężają kadry. Zajmują ci cały obszar wzroku. Nie możesz przecież ich wyjąć, zgnieść jak nietrafnej strony powieści i wyrzucić, żeby stały się mniejsze dzięki odległości. Ale ktoś inny już może je umniejszyć. Bo on cofnie się i przechyli głowę, zmieni kąt, podczas gdy twoje kłopoty pozostaną cały czas z tobą. To pomaga. Takie wysłuchanie kogoś, kto w porównaniu do ciebie, może zwiększyć dystans od pewnych komplikacji, bo te komplikacje nie są do niego doklejone. Nagle olbrzymie góry stają się tylko kamieniami przy drodze.
Temperatura wody zdążyła spaść; nie parzyła już tak, nie czerwieniła kostek i zniekształconych wgnieceniami blizn bioder. Stała się płaską, niewzruszoną taflą, zwierciadłem ukazującym odbicia pochylonych nad nim postaci. Rozmawiali jak nigdy, wyrzucając z siebie dylematy, podważając wzajemne opinie. Na tym polegały zresztą dyskusje. Może gdyby nie odmienność zdań, nie mieliby powodu, by otworzyć usta. W ciszy rodzi się za dużo nieścisłości, zbyt wiele bezsensownych scenariuszy, od których noc ciemnieje o parę stopni, zmienia z granatu w czerń ebonitu. Głupie zresztą, że jako budowniczy nie potrafił nauczyć się prostej metafory. Codziennie kładł fundamenty i umacniał ściany, ale ani razu nie zorientował się, że metalowe bele scalają się z innymi metalowymi belami stabilizując konstrukcje; nie skojarzył, że mosty, żmudnie stawiane bryła za bryłą, łączą odległe odcinki. Podobnym spoidłem była rozmowa. Skracała drogę z jednego miejsca w drugie. Oszczędzała łażenia naokoło, gwarantując trafienie w sedno, jeżeli ktoś chciał tam trafić. Shin'ya był pewien, że Ye Lian w połowie próby zrezygnował. Płochliwie uciekł, jak miał w zwyczaju. Pokryta paskudnymi bliznami dłoń znów zamknęła się w pięść, sylwetka nieco napięła, gotowa unieść - ale w porę znieruchomiał.
Dźwięk rozbijanej (stopą) tafli, chlupnięcie, napór wody poruszonej nowym czynnikiem. Kusiło, aby zwrócić twarz w stronę mężczyzny, dostrzec wyraz, jaki pojawił się na bladym obliczu. Determinacja? Zmęczenie? Przymknął podbite sińcami powieki, odmawiając sobie tego i uzbrajając w cierpliwość. Cierpliwość wykazywaną nawet wtedy, gdy poziom cieczy się podniósł, gdy o wnętrze prawej nogi otarł materiał szlafroka, gdy oddech padł na napięty od zagryzionych szczęk policzek. Letniość wypełniająca wannę przestała mieć znaczenie, bo organizm wyprodukował własne wspinające wzdłuż kręgosłupa ciepło. Ostatnie cztery lata wzbraniał się przed relacjami, lekceważył potrzeby fizyczne, tłamsił lament psychiki. Ukierunkowany na cel, zamknął sygnały o tęsknocie w skrzyni, której wieko opadło z ciężkim hukiem. Podeszwą buta, nie szczędząc brutalności, wepchnął kufer w najdalszy zakamarek i przykrył go płachtą ignorancji, ale ktoś to znalazł, zrzucił zatęchłą narzutę, złamał zardzewiały zamek, unosząc pokrywę i wypuszczając pierwszy błysk wspomnień. Tylko dlaczego on?
Dlaczego to jego mokre dłonie poczuł na ramionach, gdy w tkliwym ruchu sunęły wzdłuż barków, wprost na kark? Dlaczego tak się spinał, tyle przeklinał w głębi podświadomości, na przemian wmawiając sobie, że może go objąć, przygarnąć do siebie szczelnie, aż nie pozostanie miejsca między nasiąkniętym kroplami materiałem bonżurki a negliżem torsu, co doskonale wiedział, że nie ma do tego prawa, że nie tak to miało wyglądać.
Sposób, w jaki Ye Lian radził sobie z tak prostym gestem, potęgował zmieszanie, nadawał sytuacji większej niezręczności. Palce, przeczesujące przystrzyżone, krótkie kosmyki nad karkiem, wywoływały mrowienie tam, gdzie stykały się ze skórą. Głowa Shin'yi automatycznie drgnęła, policzek przylgnął nieco do oprószonych wilgocią blond pasem, usta trzymały w zamknięciu oddech, nim ten nie uleciał wprost w odsłonięty fragment szyi. Gorąco wemknęło się w bladość obojczyka, ogrzało kołnierz ubrania. To, co się działo, wywoływało dziwne wrażenie. Irracjonalność, którą najchętniej przerwałby nerwowym śmiechem, żartem z najniższej półki. Pal licho konsekwencje; wszystko było lepsze od dalszego babrania się w bagnie, zatapiania w nim po gardziel, przez którą gęste grudy płynnej gleby zalewały całe wnętrze. Nie pojmował jak nieśmiały, spięty ciężar może wywołać tyle ambiwalencji; jakim cudem, zamiast odepchnąć go od siebie, oparł szorstkość warg na wąskim skrawku nagości niezakrytej szlafrokiem, początkując delikatność pocałunku, ledwie otarcie o skórę, przerwane w połowie gwałtownym impulsem. Przez pierwsze pół sekundy zdawało mu się, że to reakcja na niego, ale zaraz potem przez zmroczenie przebiły się dźwięki stukania do drzwi. Zniknęły wtedy ręce, ich zimna, czuła bliskość, gładkość koniuszków palców sunąca wzdłuż szram przewleczonych przez kark.
Cień rzucany na ramię przez pochyloną nad nim głowę zniknął, gdy Shin odchylił czerep. Choć przekierował twarz ku wejściu, z pewnością ocierając się spojrzeniem o estetyczne rysy Ye Liana, zdawał się bardziej zaaferowany nieoczekiwanym hałasem niż faktem, że znajdował się teraz w odległości centymetra, że gdyby raz jeszcze się poruszył, tym razem mógłby nie wyminąć krasnych ust. - I to ja nie mam, kurwa, taktu. - Cedzona uwaga przedarła się przez zwarte szczęki, niosąc dźwięk rozdrażnienia. Tłumione rozczarowanie mieniło się na dnie przymrużonych ślepi. - Zajmę się tym. - Jakby w ogóle była inna opcja, założenie, że Ye Lian, w drżeniu smukłych kończyn, w naznaczonym obolałymi krokami chodzie, z szyją od żuchwy po obojczyki nakrapianą plamami malinek i z piętnem ugryzień znaczącym nogi na łydkach, tuż nad kolanem, w rozsypanych strefach ud, byłby w stanie przełknąć dumę i skonfrontować się z cudzą impresją.
Ta wizja wydawała się nawet całkiem zabawna, kiedy podnosił się ociężale z wody, w pełni przekonany, że Ye Lian cofnie się w zaprojektowany sposób; nagle i stanowczo, zachowując pozory neutralności. Nic się nie wydarzyło - mógłby powiedzieć i byłoby to całkiem w jego stylu. Pewnie nie spojrzy w jego kierunku, z grzeczności nie omsknie koncentracji na mokre strugi ściekające z ciała, bo to ciało było dla niego zbyt nagie i...
Ręcznik przewieszony przez wieszak spoczął na biodrach nawykowym ruchem. Shin obrócił się jeszcze frontem do Ye Liana, ścieśniając splot prowizorycznego zakrycia, zamierając w zawahaniu. Dotarło do niego, że gdyby był właścicielem leżącego na blacie nieśmiertelnika, być może zamiast suchego "nic się nie wydarzyło" usłyszałby "nie otwieraj, to nie jest ważne" i nikogo nie obchodziłoby jaką sylwetkę posiada i jak bardzo jest odkryta.
- Przyniosę ci ubrania jak będę wracać.
Dźwięk bosych, oddalających kroków mieszał się z...

...coraz częstszym stukotem; pięść uderzała w ciężkie drzwi szybciej i szybciej, wkrótce wypełniając hałasem nie tylko wynajęty apartament.

- Kurwa, no idę, przecież muszę się ogarnąć. To nie są widoki dla byle kogo.

Zdawało się, że trzaski rozlegają się w środku łazienki, odbijają spotęgowanym echem od ceramicznych płytek pokrywających ściany, trafiając serią uderzeń w czaszkę jedynej pozostawionej w pomieszczeniu postaci. Gdzieś daleko w tle - i coraz dalej, jakby Shin'ya naprawdę musiał przebrnąć kilkadziesiąt metrów, przechodząc nie tylko do drzwi, ale przekraczając je, idąc długim holem, znikając za dwuskrzydłową paszczą wrót windy, dobrze słyszalne, zaskoczone:

- Halo?

ulega cichszemu: "jest tu ktoś?", które zaraz potem przeobraża się w znajomy, schrypnięty wrzask, w krzyk zdzierający z przełyku struny głosowe, w pełen bezradnej wściekłości ryk kogoś uwięzionego, kogoś, kto zna upał, kogo skóra topi się jak pozostawiona na nagrzanym asfalcie plastelina. I można poczuć z całą prawdziwością buchnięcie żaru prosto w oczy, choć woda wypełniająca wannę od jakiegoś czasu była chłodna, nie parowała od bliskiej wrzątku gorączki. Można doświadczyć ścierpniętej skóry ściągającej się ku potylicy, jakby nagromadzone tam reminiscencje pragnęły wydrzeć sobie drogę na wolność; Ye Lian nie mógł być na miejscu zdarzenia, nie znał bólu trawionej ogniem mięsistej miazgi, płuc w każdej komorze wypełnionych siwym dymem, łykanym w płytkich seriach, które nie dostarczały niczego poza drapaniem, a jednak na ulotną chwilę zabrakło wokół tlenu. W tafli wody migotał obraz pękniętej deski rozdzielczej i przetrąconej kierownicy, dłonie ślizgające wzdłuż przygniecionych metalem nóg; połamanych i wklęsłych w stawach tam, gdzie powinny znajdować się wypukłe kolana.
"Nie zapomnij. Nie masz prawa".

- Jeżeli to żart, to nieśmieszny.
Skrzypnięcie zawiasów.


Zgrzyt pytania jak przekręcany w zamku klucz: Jak to jest, że ludzie, którzy przed momentem tak czule garnęli się do Ciebie, nagle znikają z pola widzenia, przyciągane innym sygnałem? Później, gdy się znudzą, wracają, żeby i tak...

- ... wyparowywać, kiedy już wreszcie zaszczycę go swoją boską osobą? To niesmaczne - przedarł się ton; rzeczywisty i silny, autentycznością rozbijający krótką, sekundową fazę wspomnienia. Wraz z gwałtownie uchylonymi drzwiami łazienki zdawało się, że wtargnął też podmuch, który wywiał dalekie apofonie zdarzeń; zniknęło gorąco na barkach, mamrot tuż nad płatkiem ucha, wkradający się płomiennym językiem w samo dno wnętrza. Ale wiatr nie miał racji bytu - Shin zresztą też nie wszedł do środka. Stuknął tylko dwukrotnie zdartymi knykciami w pokryty czarną farbą mahoń. Widać było jedynie ramię, którego dłoń, na granicy palców, przytrzymywała pakunek. Torba wylądowała na podłodze, ręka oparła się o klamkę. - Może po drodze dorwę tego żartownisia. Gdybyś zatęsknił - westchnął rozbawiony, bo nawet jemu wydawało się to nierealne i śmieszne, a jednak, gdyby zatęsknił - to wiedz, że idę po coś do jedzenia. Na spokojnie się wykąp, ty i twoje rytuały macie jeszcze regulaminowe trzy godziny, póki nas nie wymeldują siłą prawną, także, sam widzisz, jest jakaś matematyczna szansa, niewielka, ale zawsze, że się wyrobisz, a ja nie będę musiał walczyć z FBI karniszem od zasłon. Wrócę za kwadrans. Jakbyś potrzebował towarzystwa innego niż przemoczony szlafrok albo Stukacz-Dowcipniś to będę czekał rozwalony na fotelu nudząc się i czytając etykiety win, głównie czerwonych, żeby mi pasowało do dzisiejszego ubioru. Ah. Co do szlafroka. - Wąski przesmyk luzu między drzwiami a framugą prawie zniknął, ale w ostatniej sekundzie Shin zamarł. Odczekał jeszcze chwilę; musiał przenieść ciężar ciała z jednej nogi na drugą, pochylić bliżej wnęki. Jasny pas przerwy zasłonił cień. - Niepotrzebnie się tak zasłaniasz, Ye Lian.
Kliknął mechanizm wskakującego na swoje miejsce zamka; zniknęła luka słonecznej smugi. Został tylko dźwięk słów z przeplatanym, szeptliwie jadowitym: i tak wszyscy się dowiedzą.

użycie mocy (katachi ga warui); 1/1. Czas odnowy: 2/7.


従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Nie 19 Lis - 2:37
Traktował przeszłość i przyszłość jak dwa wymiary, które oddzielała od siebie jedynie gruba linia teraźniejszości — wątpliwa i niebywale podstępna. Nie żył ani po jednej, ani po drugiej stronie. Istniał gdzieś w kleju, który je ze sobą łączył. Dlatego gdy przywołany pod nos zapach wilgotnej ściółki zatarł się w unoszącym aromacie kosmetyków, kiedy palenisko wygasło w ciemności powiek, kiedy zagubiony pośród niezrozumiałej pustki umysł oczekiwał wstydliwego werdyktu, miał już pewność, że przegrał. Przegrał praktycznie na samym początku — gdy słowa niosące niepasującą do niego prośbę zapieczętowały usta, a ramiona uniosły się sztywno, przypominając cnotliwy ruch wykonywany podczas pierwszego wolnego tańca; kiedy wrzący oddech dosięgnął szyi, w zawieszeniu między zamiarem ucieczki a pozostaniem, między wstrętem do samego siebie a dreszczem rodzącego się napięcia, na samej granicy ciekawości. Nie poczuł jednak jego dotyku. Żadne palce nie tknęły miękkiego materiału okrywającego ciało, nie doświadczył niczego — a zwłaszcza tego, co sam bezwstydnie tak od niego chciał. Czyżby zabrakło w tym wszystkim uległej prośby? Będąc głównym powodem do łamania ram przyzwoitości, nie mógł go przecież winić za utrzymywany dystans. Chłopak nie miał przecież powodu, aby go słuchać. Mógł liczyć na bezruch. Na ledwie dotyk szorstkich warg powoli dosięgających pulsującej żyły, wywołując w nim komplikujący chłód wkradający na zesztywniały kark. Odsunięty w końcu od młodzieńczego ciała poczuł mrowienie na arystokratycznych bladych kościach policzkowych; zaszemrała też woda. Nie była jednak jedynie reakcją na nerwowe drgnięcie zespolonych dotychczas ze sobą ciał. Szelest nie ucichł — stał się początkiem do skromnego skraplania się wody; do formowania się coraz to większych kropel, które z brzękiem uderzały o wypełnione zwierciadło akrylu, aż do podnoszącej się nagości, od której odwrócił wzrok.

Z łatwością zarejestrował przekleństwo. Rozchyliły się pogryzione i zsiniałe wargi. I choć mogły wypełnić wnętrze cierpkim ostrzeżeniem (jak na co dzień miały to w zwyczaju), nie osiadł na języku żaden ton — nawet ostrości. Ye Lian nie przeklinał, ale za to czuł osobistą potrzebę korygowania towarzystwa, bo przecież to brzmiało źle; jakby za każdym razem znajdowali się w świętej kapliczce, gdzie najczystszy byt spoglądał na nich zza wentylatora i oceniał wagę przewinień, spisując wszystkie grzechy na zakurzonej ścianie. W tej chwili nie potrafił skupić się na złamanej etykiecie dobrego wychowania, nieposzanowania dla słów, które były dla niego tak ważne. Zdominował go powstrzymywany grymas. Zmętniałe spojrzenie błądziło gdzieś po tafli, okryte gęstą kotarą rzęs, tak dobrze pasującą do powierzchownej łagodności i rycerskości jego urody. Teraz gdy przytrzymywany przy piersi mokry materiał szlafroka kleił się do skóry, kiedy kołnierz osłaniał wielorakie ślady zachłannych nocnych ust pożądania, którym nie szło przemówić do rozsądku, wyglądał niesamowicie bezbronnie. Ciało, kryjące w sobie pełnie złych zamiarów, zdolnych do popełnienia najgorszych przewinień, nie mogło być przecież takie słabe, prawda? Czy wszyscy powycinani mordercy ze starych gazet, przybici szpilkami do popękanej ściany pełnej notatek na starym strychu w Karafurunaie Chiku nie mieli, choć grama fizycznej siły albo charakteryzującego sprytu? Jakiejś części osobowości, która ujawniała się swoją grozą, gdy cień przesunął się z twarzy, kiedy choć na sekundę zamigotało światło? Determinacji błyszczącej w oczach? Natomiast spojrzenie Ye Liana pozostawało niezmiennie nieruchome. Pozwolił unieść się Shin'yi — zorganizował mu więcej miejsca, odsuwając się w kontrolny i spokojny sposób, jakby...

… shénme dōu méi fāshēng. — Cisza jaka pojawiła się po tych słowach uświadomiła, że popełnił błąd; że w zamyśleniu odezwał się do chłopaka po chińsku. To zainicjowało dyskomfort. Takie językowe wpadki zdarzały się Ye Lianowi naprawdę rzadko. Nie pozostało mu jednak nic innego jak potraktować wypowiedź, jako zwykłe przejęzyczenie, nie wypadając przy tym z odgrywanej roli. — W porządku. Tak będzie najrozsądniej — skorygował półtonem.

Nie mógł pozwolić mu przy sobie zostać. Dystans był sensowną opcją. Przede wszystkim najbezpieczniejszą. Jedyne co mógł aktualnie zrobić to zachęcić go do przerwania wytworzonej między nimi fizyczności. Zastanawiał się, czy zauważył. Czy Shin'ya rozpoznał, że brzmi nieswojo. Nienaturalnie. Czy zauważył, że brakowało w spokojnych słowach tej samej sztywności, bardziej wytwornego słownictwa, które dotychczas układało się miękko na języku; stanowczości, z którą zdawał się urodzić i tej nieomylności, która bez ustanku mu przypisywano? Nie unosił spojrzenia, poczekał, aż mokry odgłos stawianych stóp dotrze do jego uszu; wtedy wyprostował się lekko i odchrząknął, jakby ten prozaiczny odruch miał zdolności do wygumkowania decyzji — nakładania korekt co do zdarzeń, które pociągnęły za sobą lawinę konsekwencji, które zapisały się w obcych myślach i nie miał do nich żadnych praw. Usłyszał, jak Shin'ya sięga po ręcznik, jak szelest rozprostowującego się materiału otula biodra. Był skołowany. Parzyły go czubki uszu. Wrócił bezmyślnie do poprawiania połów szlafroka, jakby było to najbardziej fascynujące zajęcie na świecie. Skrępowany niezręcznością wiszącej między nimi ciszy, spróbował ułożyć w głowie jakąś listę pod tytułem "co dalej?", ale pierwsze co przychodziło mu na myśl, to ledwie ułożony na odbitej fioletem szyi pocałunek — wspomnienie ostre i gwałtowne niczym piorun. Wraz z szelestem wciąganego w płuca powietrza trzasnęły cicho drzwi.

Był mu za to wdzięczny.

Zduszone kroki nadwyrężały uszy; każdy cichy odgłos budził stan największej gotowości. Zduszony ton Shin'yi zlewał się z nierytmicznym biciem serca, którego dźwięk niósł się po ściankach czaszki; miał wrażenie, że tkwi w pomieszczeniu wypełnionym tym straszliwym uczuciem niewiedzy i niepewności. Nie miał pojęcia, co zajmowało jego myśli bardziej: konfrontacja z własną kompromitacją czy potencjalne zagrożenie, czyhające zza zamkniętymi drzwiami. Każda opcja nakrycia i demaskacji ich nocnych poczynań wprowadzała Ye Liana w niekontrolowane drżenie. Ucieczkę miał przecież we krwi, tak samo, jak maja ją zrywające się na równe nogi zwierzęta, uprzednio w spokoju skubiące zieloną trawę.

Zastanawiał się, czy oby na pewno wszystkie docierające do jego uszu bodźce są prawdziwe, czy strach przed usłyszeniem obcego głosu nie manipulował i nie potęgował paranoi. A takiej doświadczył w życiu dwa razy. Pierwsza miała miejsce, gdy był jeszcze nastolatkiem. Pokonywał wtedy skąpany w ciemności pokój gościnny rozświetlany jedynie marnym snopem światła — dochodził z telewizora i wylewał błysk na czysty wypolerowany parkiet. Głos reportera zdawał się zmieniać. Z wyraźnych chińskich tonacji przekształcał się w obcy bełkot. Angażował srebrne tęczówki do skupienia na szklanej tafli, na patrzeniu się na zdjęciach rozciągniętej żółtej taśmy oddzielającej miejsce zbrodni od zebranych gapiów; w końcu na liche ściany budownictwa, w których spędził ostatnią noc. Jedną z najgorszych w swoim życiu. Trzasnęła czarka z wodą, którą niósł do pokoju. Zawartość cieczy rozlała się u stóp. Uderzenie przypominało przerwane połączenie, bezsilność i pożerającą go od środka wściekłość — zupełnie zaślepiającą. Nie sądził, że kiedykolwiek nauczy się nienawidzić, ale dokonał tego — w końcu nigdy nie znienawidził nikogo, tak jak znienawidził samego siebie. Z przerażeniem myślał, że przez to uczucie odejdzie z tego świata z sercem przepełnionym goryczą. Tamtego dnia próbował napełniać płuca powietrzem, palec nerwowo wykonywał kolejne połączenia, bał się i jednocześnie chciał, aby nagrany męski baryton zmienił formułkę, żeby nie odzywał się do niego tym wesołym tonem, pełnym pewności, którym zdobył niegdyś jego serce. Nie musiał się uśmiechać, chciał, aby był wściekły, pragnął usłyszeć słowa pełne wbitych drzazg, jego prawdziwą, autentyczną tonację. Sprzed zdarzenia. Chciał zostać nazwany obłąkanym. Szalonym. Najgorszym przyjacielem. Człowiekiem, na którego widok zaciskały się pięści. Każde wyzwisko byłoby lepsze od dziarskiego zapewniania, że oddzwoni, jak tylko znajdzie czas.

Cześć, jeśli chciałeś mnie złapać, cóż... jak widzisz, nie udało się. — Śmiech. — Najprawdopodobniej jestem zajęty i...

Jest tu kto...?

[...] zostaw wiadomość. Na pewno oddzwonię, gdy znajdę chwilę.

W otępieniu złapał za brzegi wanny. Wyglądał, jakby chciał wstać, choć przecież dopiero zanurzył się w wodzie; mięśnie ud drżały, szczypały łydki i otarcia na lędźwiach, obite pośladki. Zrobiło mu się słabo. Miał wrażenie, że woda, w której się znajduje niespodziewanie zmętniała; że nabrała gęstości, przypominająca breję — a może benzynę, która wylała się z baku i ciurkiem wtaczała się do krystalicznej wody? Zapłonął przełyk. Język wycofał się do gardła. Usta zachłysnęły się powietrzem. Spoglądnął w taflę, opierając się drażliwemu szczypaniu kącików oczu. Nie widział w wodzie swojego odbicia — mdłego blondu, tęczówek szklanych jak u pozbawionej uczuć lalki. Wszystko, co teraz dostrzegał, było rozmazane, jakby nieznana siła wepchnęła dłoń w ciecz, a pierścienie pozwoliły odgonić iluzję, ukazać w końcu najprawdziwszy obraz. Widział twarz osoby zmęczonej życiem, zmęczonej odtrąceniem, pokonująca klęskę za klęską, pozbawiającą siebie przyszłości, nadziei i marzeń, a zwłaszcza osób niestrudzenie przy niej trwających.

Gdybyś mu powiedział...

(palce ześlizgnęły się z brzegu wanny; paliczki uniosły wyniośle, kierując blade paznokcie w kierunku wiszących halogenów)

Nie mogłem.

... nie wsiadłby do tego samochodu...

(głuche chlupnięcie, a zaraz po nim pusty dźwięk wypełniającej uszy wody)

Mógł mnie odtrącić. Mógł wybrać ją.

[...] Jeżeli to żart, to nieśmieszny...

(dźwięk zduszony i niewyraźny, pochłonięty przez wodę; jego tonacja zmusiła do wypuszczenia kilku wstrzymywanych, drobnych bąbelków powietrza)

Wciąż szukasz usprawiedliwiających cię wymówek, Ye Lian. Te problemy...

... są dosłownie błoną na twoich oczach, doklejoną tam zmatowiałą warstwą, która uniemożliwia ci spoglądanie na otoczenie w normalny sposób...

Ciało spięło się w momencie, gdy rozległ się łoskot otwieranych drzwi. Wynurzył się gwałtownie i bezgłośnie zaczerpnął powietrza. W pierwszej chwili skierował oblicze w kierunku dźwięku, upewniając się, że chłopak nie zamierza wejść do środka. Poprawił się w siadzie, oparł niepewnie potylicę o brzeg wanny, przeciągnął po dnie jasne stopy; krople wody perliły się na nieruchomych rzęsach, serce waliło jak dzwon, wprawiając mężczyznę w przerażający stan odrętwienia. A może rozumienia? Wszystko kręciło się wokół wody. Przecież zawsze mu towarzyszyła. Kiedyś pragnął nawet w niej zniknąć. Czy właśnie dlatego garnął w jej objęcia, gdy szukał odpowiedzi dla własnych myśli?

— Gdybyś zatęsknił [...]

W jego oczach chciał pozostać twardy, nawet jeśli nie reprezentował sobą żadnej apodyktyczności. Surowość znajdowała się jedynie w głosie, w doborze słów, jakie decydował się wybierać, ale nigdy nie w myślach, nie w ciele, które z byle dotknięcia bawiło się śliwowym odcieniem fioletu.

Dziękuję.

Półszept znanego, spokojnego głosu odbił się od wnętrza pomieszczenia; od wypolerowanych kafelek. Zignorował przemykający chłód głaszczący materiał szlafroka, powiew trącający zwisający kosmyk przy uchu. Nie był sam. Nie potrafił zrozumieć, czemu tak pomyślał, a tym bardziej czemu odczuł z tego powodu ulgę. Może odpowiedzią okazały się mało śmieszne żarty Shin'yi, które w jakimś stopniu poprawiły mu samopoczucie, choć sam nie potrafił określić, w jaki sposób mogłyby dostarczyć mu pocieszenia — zawsze uważał je za wymuszone i atencyjce. Dzisiaj znów zdawały się jedynie prześcieradłem osłaniającym coś, co być może nigdy nie miał możliwości ujrzeć.

Niebawem wyjdę.

Chłodny odcień tęczówek dostrzegł, że na ziemi znalazła się torba. Źrenice tkwiące w subtelnym zawieszeniu zdawały się nawet nie drgnąć. Uspokoił go fakt, że Shin'ya uszanował jego prywatność. Być może przesadzał i zachowywał się jak książę, któremu przeszkadzała nawet ciepłota wody, ale tym razem letniość nie wydawała się najbardziej trapiącym problemem. Obróciwszy z powrotem głowę, włosy zafalowały giętko, ukrywając niezrozumienie przyjętych słów. Usta zaczerpnęły toksycznego dźwięku własnych myśli, uspokajając niedomówienia i jakiekolwiek domniemania. Powinien w końcu z tym przestać.

I tak wszyscy się dowiedzą.

Dłonie zagłębiły się pod taflę, a paliczki objęły opinający biodra pas, powoli rozwiązując węzeł.

… jeśli przestaniesz być nieostrożny odpowiedział  — jak sądził — własnym myślom.


Wyjście z wanny i wysuszenie ciała zajęło mu mniej niż trzydzieści minut, kolejne piętnaście stracił przy porzuconej na ziemi pościeli, która wiła się na błyszczących kafelkach niczym rozrzucony atłas. Nie byłby sobą, gdyby przed prowizorycznym złożeniem nie otrzepał materiału i nie doszukiwał się w nim zaczepionych drobinek kurzu. Wielokrotnie łapał się na tym, że w taki sposób odreagowywał stres – może dlatego cała jego pokaźna garderoba mieściła w sobie ubrania ułożone niemalże od linijki; wszystkie koszule wisiały harmonijnie zgodnie z kolorystycznym wariantem.

Zadźwięczał suwak torby. Spojrzenie uniosło się na wysokość lustra, aby zaraz skupić wzrok na wydłubanym z torby (unoszonym przez same opuszki palców) szarym i pomiętym materiale koszulki. Nieestetyczne zgniecenia wywołały na twarzy Ye Liana lekki grymas. Z braku lepszych możliwości przetknął wilgotną głowę przez kołnierz i rozprostował pogięte fragmenty na wysokości brzucha, sądząc naiwnie, że jakoś poradzi sobie z tą nieatrakcyjnością. Kiedy jednak złapał za zwisający brzeg tuż przy pasie, powróciły do niego wspomniane niegdyś słowa; niczym odlegle echo. Koszulkę, właściwie. Pomyślałem, że on by tak zrobił. Trwał w zawieszeniu długą chwilę; muskał pochwycony fragment, jakby pieścił najdroższy jedwab. Nie wiedział, dlaczego postanowił to zrobić, ale kiedy unoszący się materiał wpuścił zimno, kiedy poczuł jak osiadł na płaskim, przepełnionym znaczeniami brzuchu, mógł tylko schować nos w dzianinie, napełnić wspomnieniami płuca. Użyłem perfum, które mi wysłałeś. Spodoba ci się.

Naprawdę pachniała nim. Wcale go nie okłamał.

* * *

Ye Lian wyszedł z łazienki po prawie godzinie, a dyskretny ruch jego sylwetki podkreślał wyraźny cień. Pokój zdawał się różnić — wszystko przez wpadającą do pomieszczenia jasność błękitnego nieba. Ale to nie widok spokojnej idylli skierował uspokojone oczy w kierunku wysokich okien. Była nią ułożona swobodnie na fotelu postać, ruchomy punkt osłaniający część miejskiego krajobrazu. Podejrzewał, że jest znudzony. Najprawdopodobniej wywnioskował to po ilości stojących na mobilnym barku butelek drogich win.

Nie szukał jego spojrzenia. Cicho i niemalże bezszelestnie postąpił w kierunku szafki w przedpokoju — z opróżnioną torbą, którą zmiął na najmniejszą możliwą część. Nie powinien stwarzać niezręcznych sytuacji. Powinien traktować wszystkiego w bardziej prozaiczny sposób. Bez zbędnych przemyśleń, bez obietnic; powinien zepchnąć dzisiejszą noc do zatłoczonej sali wykładowej, w której rysowało się niezliczoną ilość wykresów i rozwiązywało skomplikowane równania. Przecież nie odczuł przy nim nic — powtarzał sobie. Nie równało się to z wyobrażeniem stawianym przed zamkniętymi oczyma.

Położył torbę tuż obok okrytego tajemnica podarunku, na który zawiesił nieodgadnione grafitowe spojrzenie. Opuszki palców poruszyły się, nabrał cicho powietrza i przymknął oczy. Potarł nadgarstki, a później odchrząknął — zdawało się, że specjalnie, aby zwrócić na siebie jego uwagę.

Zanudziłeś szturmującą obławę recytowaniem informacji wyczytanych z tylnych etykiet win, czy może udało mi się uratować sytuację i zdążyć przed wielką katastrofą?

Ton Ye Liana nie zmieniał się, nawet jeśli silił się na swobodność. Zwrócił uwagę na swój pozostawiony telefon komórkowy — przychodząca wiadomość pochłonęła częściowo jego uwagę. Zaczytał się w niej, czekając aż ekran ściemnieje.

Spotkałeś kogoś po drodze?

Zdawał się rozluźniony, jednak trudno było określić czy wpływ na to miała chwila samotności, która zmusiła go do uporządkowania myśli i ułożenia planu dalszego postępowania (przynajmniej chwilowego) czy jego wygląd. Jawiąc się w popielatej, luźnej koszulce i ciemnych, ciasnych spodniach dawał z pewnością do zrozumienia, że jest wyjątkiem sytuacji, której nie mieli okazji oglądać wszyscy. Wyglądał tak zwyczajnie, że aż wydawało się to krzywdzące dla jasnych symetrycznych rysów twarzy, dla potarganych blond włosów, lekko podwiniętych na końcach. Pełne bordowych śladów alabastrowe dłonie wyciągnęły się w kierunku pakunku. Palec wskazujący uniósł delikatnie wieko. Widać było, że nadal się wahał.

Zapytałeś mnie wcześniej, czy to nie jest po prostu za miłe z twojej strony, czy ja nie lubię, gdy ludzie są dla mnie mili — zawiesił charakterystyczny chłodny półszept, czując jak podtrzymywane samymi opuszkami wieko, opada z powrotem na swoje miejsce. — To przyjemne uczucie. — Moment ciszy dzielił się na sekundy. — Czuję się zobowiązany, aby coś ci wytłumaczyć. Wychowałem się w dość konserwatywnej rodzinie, uznającej, że w dobrym tonie jest odrzucić podarunek, zanim się go przyjmie. W innym wypadku ktoś może uznać cię za niebywale chciwego. W Chinach zwyczajowo powinno się nalegać na przyjęcie prezentu parę razy. A jeśli jesteś odbiorcą podarunku, również powinieneś odrzucić prezent, zanim go przyjmiesz. Dokładnie trzy razy. Od wieków jest to sposób wyrażania skromności i dobrych manier. Niekoniecznie oznacza, że obdarowywanemu ​​nie podoba się to, co dla niego przygotowałeś, nawet jeśli sprawia takie wrażenie.

Ye Lian

Warui Shin'ya and Hecate Black szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Czw 7 Gru - 13:42
Sam musiał wyglądać niecodziennie w nijakim swetrze bez żadnych nadruków, w powycieranych, dżinsowych spodniach podtrzymanych starym paskiem, ze zmierzwionymi włosami ułożonymi przez krzątaninę. Bose stopy ocieplały wpadające przez zasłony słoneczne promienie, wyszczególniając jasność blizn i zaskrzepły rozsyp zadrapań i otarć. Jedną z kostek poruszał w tylko sobie znanym rytmie; może nucił coś w głowie, może potrzebował jakiejkolwiek odskoczni od nieruchomej pozycji. Usadzony w głębokim fotelu, z długimi nogami przewieszonymi przez podłokietnik, prezentował się jak uczniak szczerze znużony wmuszoną lekturą. Mebel był wystarczająco spory, aby mógł się o niego wygodnie oprzeć, ale fizyczny relaks bez dwóch zdań nie kolaborował z psychicznym. Szczękę wsparł na zabandażowanej dłoni, której palec wskazujący wystukiwał na policzku ten sam takt co kołysząca nad parkietem noga. W drugiej ręce przytrzymywał opartą o pierś butelkę z jednym z win. Część wyposażenia barku w chaotycznym rozstawieniu widniała na mobilnym stoliku, resztą alkoholi obwarował się nierówną fortecą. Choć z całą pewnością chłopak usłyszał szczęk otwierających się łazienkowych drzwi nie pokusił się, aby spojrzeć w tamtym kierunku. Usta pozostały nieruchome, za wyłączeniem sporadycznych momentach, w których bezgłośnie wymawiał przeczytany wyraz, i tylko przemykające z linijki na linijkę źrenice dawały potwierdzenie, że naprawdę śledził tekst.
Zmuszenie do niemal godzinnej wegetacji w obcym miejscu wydawało się pozbawić go wszelkiej żywotności, ale nawet jeżeli gnieździł w sobie jakieś pretensje, nie dawał tego po sobie poznać. Z ociągnięciem obalił na pierś ostrożnie trzymane w palcach naczynie z gęstym, czerwonym płynem, delikatnie obracając głowę. W aureoli światła włosy wydawały się nie tylko rude, ale wręcz złociste, łagodziły ostre rysy twarzy i nadawały oczom leniwego otumanienia. Wreszcie odpowiedział na obecność mężczyzny spoglądając na jego oblicze spod przymrużonych powiek, ale dopiero po tym, jak usłyszał odchrząknięcie i postępujące po nim wyrazy. Przytulone do wnętrza dłoni usta lekko drgnęły. - Przy twoim tempie wygrzebywania się z łazienki nie zdążyłbyś ani na katastrofę, ani tym bardziej z jakimś ratunkiem. Cud, że czekając na ciebie nie dopadła mnie emerytura. - Przyglądał się jeszcze zawilgoconym kosmykom i skrawkowi odsłoniętej szyi naznaczonej bordowymi plamami. Nie pokusił się o głośny komentarz odnośnie przywdzianych przez Ye Liana ciuchów, bo dobrze zdawał sobie sprawę z jakim sceptycyzmem i niechęcią spotkałby się w rewanżu, ale nie tuszował też swojego zainteresowania. Kryło się w lisich ślepiach powoli przemykających po sylwetce, oceniających sposób, w jaki (jego własne) ubrania marszczą się na szczupłych biodrach, szukał miejsc, gdzie pojawiają się luźne załamania, wiedząc, że u niego tkanina rozciągnęłaby się płasko na zbitych mięśniach. Docierając do bladego profilu w złotym szkliwie rogówek lśniła tłamszona satysfakcja. - Nikogo nie spotkałem. - Odpowiedź padła po dłużej chwili; do tego czasu odetchnął i zmusił się, aby usiąść prościej. Opuścić stopy między butelki, kilka z nich potrącając, pozwalając na to, aby z cichym stuknięciem upadły na podłogę, tocząc się po deskach lub zatrzymując na fotelu. Nie wydawał się poruszony ewentualnym uszkodzeniem drogich trunków; ten, który obracał w palcach, odstawił z równą niewymuszoną nonszalancją kogoś, kto odkłada nieznaczący bibelot w stertę reszty nieznaczących bibelotów. - Ktoś musiał urządzić sobie żarty. Może jakiś gówniarz z pobliskiego lokum. Zostałem tylko ja, Bordeaux, Old Tawny Porto i Château Pétrus.
Zaszeleściły ocierające się o siebie materiały, kiedy dźwigał do pionu zastały organizm. W jasności poranka musiał wydawać się wyższy i młodszy niż wczorajszego wieczoru; ruchów nie krępowały też dobrana koszula i narzucona na barki marynarka, skórzany pasek i eleganckie spodnie. Zrzucając ciasną skórę obranej roli mógł odetchnąć pełną piersią; wyciągając nadgarstki ku górze i prężąc korpus wyciągnął się w ospałym geście, aż wszystkie napięte tkanki nie poczuły odprężenia. Na ogół dobrze czuł się w każdym towarzystwie, choć może nie chodziło o samą sympatię i ufność, co o beztroskie przeświadczenie, że nic mu nie grozi. Był nie tyle naiwny, co arogancki. Odwracał się plecami do cudzych noży, szczuł rozsierdzone gniewem drapieżniki lawiną niskolotnych żartów i prowokacyjnych uśmieszków. Przy Ye Liane zachowywał jednak niesłabnącą czujność. Nawet kiedy wydawał się odprężony, jak teraz, gdy opuszczał dłonie, jedną z nich nakierowując na kark, nad linią wodną ślepi tliły się ogniki. Był ciekaw. Był niecierpliwy. Był przede wszystkim o krok od zadania zbyt wielu zbyt niepotrzebnych pytań, na które, mimo wszystko, chciał poznać zdanie.
Serią głębokich wdechów i powolnych wydechów starał się jednak odroczyć ten proces. Mnąc w palcach srebrny łańcuszek przyglądał się arystokratycznie wyważonym krokom mężczyzny; jego subtelnym tknięciom, palcowi wsuniętemu pod pokrywkę owiniętego w satynową wstążkę pakunku. Rzadko był świadkiem tłumaczeń; przywykł raczej do tego, że był ich nadawcą, a nie adresatem. Stałe kajanie się za każdą decyzję. Za spóźnienie do szkoły. Za błąd w raportach. Za zbyt słaby atak podczas meczu reprezentacyjnego. Znał setki tysięcy argumentów na swoje usprawiedliwienie i ani jednego tekstu, aby dać komuś poczucie, że nie musi się spowiadać. Właściwie nie był zły na stałe odtrącanie podarunku i bardziej bawiła go zabawa w kotka i myszkę niż irytowała. Przy każdym nawiązaniu do niewielkiej paczki spotykał się z kategoryczną, mało dyskretną zmianą nurtu rozmowy, ale nie traktował tego jako absolutną odmowę.
Może naprawdę z biegiem czasu nauczył się rozczytywać sygnały wysyłane przez niewerbalną część jego osobowości. Dostroił się falami rozumowania do fal nadawanych przez Ye Liana i choć nadal potrzebował kalibrować je na potrzeby konkretnych sytuacji, częściowo wyławiał ogólny kontekst mimo zgrzytów i spięć w przekazie.
Podchodząc do niego jak raz nie wywołał katastrofalnego hałasu. Kładł bose stopy cicho, prawie bezgłośnie - wpierw pięta, potem miękko reszta podeszwy. Zatrzymał się dopiero przy szafce; w sensownej odległości do towarzysza.
Prezent nie był szczególnie spektakularny. Pudełko w barwie zimnego błękitu obiło się podczas transportu, prezentując w jednym rogu niewielkie wgniecenie. Kokarda, wcześniej wprawnie zasupłana na samym środku wieczka, lekko się przekrzywiła, nadając całości odrobiny nieporządku. Pewnie już samo to zniechęcało Ye Liana do zapoznania się z zawartością, ale mimo tego Shin'ya nie wydawał się skory do rezygnacji.
Splótł ramiona na piersi i opadł barkiem na ścianę w pozie kogoś kto jest gotów czekać kolejną katorżniczą godzinę jeżeli będzie trzeba.
- I sądzisz, że całe Chiny ci się teraz przyglądają? - Choć na wargi wpłynął zaczepny uśmiech, w głosie nie zabrzmiała ironia. Bliżej mu było do ostrożnego kuksańca niż bezlitosnego szczypania w najbardziej newralgiczne miejsca. - Mam rozumieć, że jeżeli nie będę nalegał trzy razy, podsłuchujący nas z klimatyzacji skośnooki szpieg prześle sygnał o zniszczeniu eonów tradycji Chińskiej Republiki Ludowej, rząd wszcznie postępowanie karne w sprawie, wyszydzą cię zbiorowo za chciwość, wymeldują z tego twojego Szanghaju w trybie natychmiastowym, a na końcu jako wisienka na torcie Xí Jìnpíng przerwie pochłanianie zupki instant i osobiście zatelefonuje do ciebie pełen chińskiego bulwersu z informacją o wyklęciu cię za zniewagę kraju? - Doprecyzowując uniósł brew, jakby tylko dzięki temu był w stanie podkreślić abstrakcyjność usłyszanych zasad. Łatwiej mu było jednak drwić z norm nadawanych przez tradycje. W tym zestawieniu to on był tym, którego nie uciskały szczególne zakazy i nakazy. Posiadał swoje obowiązki w domu, ale wykonywał je z wewnętrznej potrzeby, nie przez karcące reprymendy opiekunki. Myśl, że miałby zostać uformowany przez cudze opinie, ambicje i zwyczaje do teraz powodowała mechaniczny bunt. Jakby ktoś jednym słowem aktywował w nim bojowy tryb; zamknięcie palców w pięści, zwarcie szczęk, opuszczenie brody, byle chronić miękką grdykę. Różnili się jak ogień i woda i tam, gdzie Shin'ya żrącym, płomiennym temperamentem łamał belki podtrzymujące strop, zawalając całe budynki, Ye Lian potrafił dopasować się do kształtu naczynia, w którym się znajdował, podobnie jak robi to krystaliczna ciecz. Nikt nigdy nie zapytał żadnego z tych żywiołów czy ma ochotę postępować akurat w ten konkretny sposób. Było to dla nich w pewien sposób naturalne. - Proszę - wtrącił nieoczekiwanie, przypatrując się bladej dłoni muskającej gładkie wieko. - Proszę, proszę - w słowach kryło się rozbawienie, ale kiedy uniósł wzrok, szukając grafitu tęczówek, odznaczał się pewną niewymuszoną powagą. - Będzie mi cholernie miło, jeżeli przyjmiesz tę drobnostkę i ocalisz własny naród przed dyshonorem. Proszę. - Przekrzywił głowę, opierając jej bok o zimną powierzchnię ściany. Rdzawy odcień włosów odbił się na jasnej fakturze barwą nieruchomych płomieni. - W środku nie ma bomby jądrowej. - Na dolnej wardze odcisnęły się zęby, kiedy przegryzł mocniej usta, jeszcze chwilę walcząc z chęcią zatrzymania tajemnicy dla siebie. Nie potrafił jednak dłużej milczeć; nie po tym jak pół poranka zmuszony był łykać każdy napływający z umysłu wyraz niczym gorzkie, niechciane lekarstwo. - To album. Zrobiłem dopiski na każdej stronie. Dzień, który najbardziej zapadł ci w pamięci. Dzień, w którym zjadłeś ulubione danie. Dzień twojej najprzyjemniejszej wigilii i najgorszych wakacji. Dzień, w którym zrozumiałeś po co się budzisz i moment twojego zażenowania. Niektóre są uwarunkowane lokacją, inne podchodzą pod sytuacje. Jeżeli nie będziesz mieć akurat opcji, aby zrobić zdjęcie, po prostu opisz wydarzenie i włóż w folię w formie tekstu. To taki twój... - wzruszył lekko barkami - dowód, że żyjesz po swojemu. - Znów ten sam uśmiech; grymas buntowniczej aluzji. - Chiny nie mają w to wglądu.
Poczekał jeszcze chwilę.
Tylko krótką, podczas której w mimowolnym napięciu obserwował jego reakcję. Może chciał dostrzec w mętnej mgle wyrachowania tę przerwaną nitkę, pochwyconą wcześniej w łazience. Tę, której szarpnięcie przyciągnęło go bliżej, zanurzyło ciało w letniej wodzie, oparło nadgarstki o kark, wtuliło skroń w zagłębienie szyi.
Szyi, na której refleksem odbijał się cienki naszyjnik.
- Ale skoro mowa o twoim pochodzeniu. Starałem się wyczytać kilka informacji na ten temat i dorwałem gdzieś zapisek, że liczba "osiem" traktowana jest jako szczęśliwa. - Kiwnął brodą w stronę albumu. - Więc ostatnie osiem stron przebiłem od góry, boku i dołu dziurkaczem, przez luki poprzetykałem łańcuszek i złączyłem krańcowe ogniwa kłódką, żebyś nie mógł podejrzeć co jest w środku. Mam kluczyk. - Jakby na potwierdzenie swoich słów sięgnął dłonią do swetra, odchylając go przy obojczykach na tyle, by zademonstrować srebro biżuterii. - Włożyłem tam fotografie, których nie widziałeś. Pochodzą z mojego aparatu i na pewno ci się spodobają.
Jest na każdym kadrze - dodawało jego zachęcające spojrzenie. W sytuacjach, przy których cię nie było; w ujęciach przypadkowych i naturalnych.
Choć dalej przyjmował niemal ubawiony wyraz oblicza jakiś cień wkradł się czarną kurtyną nadając entuzjazmowi minimalnej niechęci. Jak nadłamanie idealnej maski; lekkie nacięcie na nowiutkiej, śliskiej nawierzchni. Shin'ya zdał sobie sprawę, że sam nie posiadał żadnych zdjęć zrobionych z cudzej potrzeby; nie przypominał sobie, aby ktokolwiek nieoczekiwanie błyskał mu fleszem po oczach, zamykając sekundę egzystencji w prostokątnej odbitce, następnie wywołanej i wsuniętej za ochronną folię. Może od początku nikt nie chciał, aby żył wiecznie. Może raz jeszcze robił wszystkim na złość.
- W każdym razie... - odchrząknięciu towarzyszył powrót do poprzedniego, niby ułożonego fasonu. W rzeczywistości nie miał już siły na szczerzenie się, kąciki ust nabrały ołowianej wagi, od której cierpło mu nawet podniebienie. Powoli wyprostował się, aby nadać postawie przynajmniej powierzchowny efekt dobrego wychowania. - Ta część prezentu wiąże się z zadaniem. Oddam ci klucz kiedy wykażesz się inicjatywą. To nie musi być nic wielkiego i uwierzę na słowo, jeżeli nie będę tego świadkiem. Starczy nawet drobny gest. - Dłoń opleciona bandażem zamarła na wysokość przyprószonej cynamonowymi piegami twarzy. Wskazujący palec postukał w powietrzu tuż przy wargach, jakby podsuwał mu jeden z wariantów. - W końcu każde takie przełamanie to jeden krok w stronę celu.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Wto 26 Gru - 23:37
Czemu zawsze musiał towarzyszyć mu huk? Tak jak teraz. Działo się to zawsze, gdy rozchylał te zaschnięte — doskonale już znane z faktury — wargi, niczym papier ścierny; jak gdyby wydobywający się zza nich dźwięk potrafił jedynie zakłócać spokój. Wpuszczać do pomieszczenia zamęt, doprowadzać do pulsującego bólu skroni. Z wytrwałością godną członka wpływowej, przebrzydle bogatej rodziny zniósł dosięgające go pierwsze komentarze. Ugrzeczniony przymknął nawet powieki, pozwolił zawartym, pogryzionym i sinym ustom nie zadrżeć pod żadne prowokacyjne dyktando. Pomimo wątpliwego kolorytu, nadal błyszczały kształtnym przykładem. Odbijał się w nich walor niewychylającej cnoty i powściągliwości, jakby nigdy nie miały w zwyczaju pozwolić w swojej szlachetności wtargnąć niczemu do ich wnętrza, nacisnąć wierzch języka splamionym potem palcom; jak gdyby jawiący się bordowy krwiak na dolnej wardze nigdy nie został zrobiony przez niego. Gdy w ogłupiającym bólu i oszołomieniu odbierającym oddech zastępował przerażenie namiastką skraplanej krwi. Palce Ye Liana ostatecznie przymknęły pogniecione wieko; przegładziły kąty oraz nagięte, nabrzmiałe struktury.

Pozwalam ci więc ich wyprosić. Nie mieliśmy mieć żadnych gości.

Przyjął wyprostowaną postawę, aby po chwili westchnąć cicho. Spuszczony podbródek wprawił jasną grzywkę w leciutki ruch; okryła lewe przymknięte oko. Nieraz zastanawiał się, jaką rolę w życiu pełni przypadek. Ile ich właściwie mogło być? Zawsze się zabezpieczał. Zawsze wybierał sprawdzone ścieżki. Zawsze pełne potwierdzeń. Z tej właśnie przezorności zapytał o pokój oddalony od innych lokatorów, znosząc podejrzliwe spojrzenie recepcjonistki. Miał przypuszczenia, że gdy w końcu zobaczyła Shin'ye zrozumiała, co miał na myśli. Nie chciał, aby im przeszkodzono ani, aby ktokolwiek ich usłyszał. Nie wiedział, jak skończy się ta noc. Czy właściwie miała się zacząć? W momencie, gdy ktoś pukał do drzwi i urządzał sobie żarty, budził więcej niepokoju aniżeli zlekceważenia. Właśnie w takiej chwili powracały przed jego oczy wszystkie bezwstydne odczucia sunących palców, na które nie wiedział, czy zdołał zdusić głos. Nie był pewny niczego. Zwłaszcza siebie. I chociaż zawsze starał się żyć według planu, wszystkie przełomowe momenty w jego życiu były wynikiem przypadku. Dokładnie jak teraz.

Zadrgała brew. Nos nabrał powietrza, unosząc na ledwie parę centymetrów szczupłe, ubrane w popielatą koszulkę ramiona. Usta w końcu się rozwarły. Wyróżniła się na ich wierzchu smuga błyszczącej śliny. Szarość tęczówek odkrywała bladość spokojnych powiek, a głowa przekrwiła lekko — wciąż zachowując bogate dystyngowanie — w kierunku harmidru; dostrzeżonej toczącej się samotnej butelki, przekraczającej próg miękkiego dywanu. Pokonała z brzękiem kolejny dystans drewnianych paneli. I choć spojrzenie Ye Liana pragnęło śledzić jej dalszą trasę, tak z większą racjonalnością skupiało swój srebrzysty punkt na podnoszącej się sylwetce. Na ubraniach, które nie przypominały wypolerowanych guzików i zaprasowanych mankietów. Tej sztywnej kozerki, którą łapały spragnione, mokre, drżące palce. Wszystkie najbardziej wstydliwe wspomnienia mieściły się w wolno poruszającej nastoletniej sylwetce, w tej łagodności, którą jak cień skrywała w sobie coś... niepokojącego. Kiedyś zastanawiał się, czy to przeczucie, to nie winna tego przelewanego się przy źrenicy złota. Czy nie nakłaniało ono czasem chytrze do zaprzestania logicznego myślenia? Czy nie pragnęło ogłupić, cwanie przebić się przez barierę? Może miała wspomóc w tym niespodziewana bezgłośność odbijających się płasko kroków; miękki dotyk paliczków stóp przywieranych do desek i kojący, przypominający niewinność oddźwięk odklejanych pięt. Ciało mężczyzny pragnęło się wycofać, ale umysł wiedział, że będzie to najgłupsza rzecz, jaką zrobi. Nie tak powinien odbudowywać wizerunek w jego oczach, nie tak miał zamazywać ślady wspomnień: wyślizgujących się przez dziurki guzików; lepkich palców przysłaniających pieprzyki. Pomimo pamiątek — bordowych znaczeń na ustach — wpatrywał się w dzieciaka ze zdwojoną ostrożnością, nie wstydził się nawet wciąż umniejszającego doskonałość skóry czarnego punktu; mankamentu pieprzyku.

— I sądzisz, że całe Chiny ci się teraz przyglądają?

Przyglądał się Shin'yi w zwątpieniu. Ye Lian domyślał się, że wykrzywiające kąciki ust, mają w zanadrzu coś więcej. I wcale nie czekał na skrywającą się za odsłaniającymi kłami puentę. Znów miał ochotę westchnąć. Wzdychał przy Shin'yi zdecydowanie zbyt dużo. Dziwił się, że ma w sobie jeszcze jakieś powietrze. Czego innego mógł się po nim spodziewać jak nie ironii? Jak gdyby wszystko, co mówił, nie mogło mieć według niego znaczenia. Musiało mieć jego przyklaśnięcie. Ostatnie zdanie. Pamiętał, że Shin'ya zachowywał się tak już, kiedy miał czternaście lat, jednak nigdy nie miał z tym bezpośrednio do czynienia. Zdarzało się, że siedząc w pokoju Ichiru, chłopak wchodził wyraźnie wytrącony z równowagi, mamrocząc pod nosem uwagi kierowane w kierunku swojego brata — zawsze wydawał się przejęty. Behawioralna strona Ye Lian była jednak zbyt spaczona, pozbawiona zbyt wielu wybuchów odczuć, aby mógł zastąpić mu ekspresje Kajitani. Ye Lian w odróżnieniu od wszystkich, których szczycił podobnymi uwagami, zachowywał pozory profesjonalizmu i samokontroli. Jakieś szamoczące się w węzłach opanowanie, które pragnęło wymsknąć się z uwięzi i być może obrócić plecami do rozmówcy, zlekceważyć i odejść. Przede wszystkim nie zrobił tego ze względu na dobre wychowanie, ale i z powodu czegoś innego. Czegoś, czego nie do końca rozumiał, a sprawiało, iż odważnie wytrzymywał wszystkie uderzające uwagi. Chciał się im opierać. I słyszeć kolejne odpowiedzi. I nieważne czy właśnie wywracał oczami, spoglądając w sufit, jakby prosił Izanami o pokutę za cierpienia, których musiał się dopuścić w przeszłości czy spoglądał błagalnie na chłopaka z nadzieją, że odpuści, że nie będzie musiał tego słuchać, to wciąż była jego decyzja; jego paraliż zaciskających się warg — zachowujący znany fason. Wiedział, że nie zrozumie. Podejrzewał, że nigdy nie zdałaby tego zrozumieć. Nigdy nie żył zamknięty jak skowronek w klatce. Shin'ya był wolny. Nikt go nigdy nie nadzorował. Nie w taki sposób.

Nie, Shin'ya. — Chłopak mógł usłyszeć powolne syknięcie, tak jakby powietrze uciekało gdzieś przez szparę w okiennicy. — Masz rozumieć, że to coś, co ukształtowało moje zachowanie. Coś, co jest porównywalne do uczenia dzieci wyprostowanej sylwetki, podczas gdy na ich głowie układane są kolejne książki. Bliskie zaprowadzaniu pociech na naukę tańca czy gry na instrumentach. Kiedy patrzysz na to z zewnątrz, dzielące nasz zwyczaje wydają się nieistotne i śmieszne. Freud również wyśmiewał ludzką obsesję na punkcie tego typu kwestii, dokładnie jak ty. To miał być tylko akcent. Nie oczekuję, abyś prosił mnie teraz-

Oczy Ye Liana zawisły na podpartej sylwetce, zastygły w tym zaskoczeniu, błyszcząc zdecydowanie mocniej; przypominały wypolerowany diament. Palce jednej ręki — niczym w ratunku — złapały za brzeg szafki. Tęczówki nieustannie wpatrywały się w miękko układające na ustach prośby. Wybrzmiało w nich rozbawienie. Były ciągiem toczącego się żartu, a jednak rozległa blizna i iskrzenie niepokojących w cieniu przedpokoju ślepi, wprawiła pisarza w infantylne zawstydzenie, utwierdzając, że mało kto podchodził do niego w taki sposób — żarliwie mierząc wzorkiem, będąc przy tym równie pewnym, co niewinnie grzecznym.

Gwałtownie odchrząknął i zabrał dłoń z blatu. Dopiero jak pozbawił się podparcia, zrozumiał, że kompletnie nie wie, co powinien z nią zrobić. Nie powstrzymał chłopaka nawet marny mamrot, aby przestał, bo nie musi tego robić. Potarł dłonie o siebie, wytwarzając z ich zbliżenia dźwięk charakterystycznego tarcia. Lekko przekręcony kark ujawniał długie wklęsłe ścięgno, niknące wśród zaczerwienień aż pod brzeg luźnej odzieży. Kiedy odważył się w końcu na niego spojrzeć, drżała w nim dziwna namiastka skromności, która błagała, aby przestał robić to w ten ostentacyjny sposób. Nieważne, że twarz Ye Liana była poważniejsza — i tak zmiękczał ją wyraz zdezorientowania, jakby prosił chłopaka o gaśnice.

Zawsze musisz mówić te wszystkie niepotrzebne rzeczy.

Paliczki wysunęły w końcu owinięty w papier prostokątny, gruby tom.

To album...

W gardle Ye Liana osiadło coś twardego, ale na szczęście zdołał to przełknąć. Poczuł jedynie, jak niezidentyfikowany ciężar opada na dno żołądka. Docierające go słowa stały się muzyką – podobną do tej granej ubiegłej nocy. Tłem pod rozpalone, zmęczone oddechy, wydobywające się z ust westchnięcia. Nie potrafił się na nich skupić. Widział jedynie, jak zaczynają drgać mu palce. Z szacunkiem do zapisanych kartek otworzył album wpół. Ciało oblazła gęsia skórka, umysł zaszedł mgłą.

Dzień, który zapamiętasz na zawsze.

Kartki zlazły się przy bardzo powolnym zespoleniu dłoni. Nie wiedział co o tym myśleć. Był sparaliżowany. Przez moment mógł wydawać się niezadowolony z prezentu, ale nie prawda. Wszystko osłaniała obawa, że to, co od niego otrzymał to zbyt wiele; zbyt niebezpieczne, zbyt osobiste. Shin'ya nie powinien zaczytywać się o jego pochodzeniu. Nie powinien zagłębiać się w żadne szczegóły. Ye Lian czuł się dziwnie, gdy jego kończyny zaczęły poruszać się bez udziału woli i gładzić tekturowy grzbiet, ale było to niczym w porównaniu z chwilą, gdy wzrok zaczął przeskakiwać z miejsca na miejsce z własnej niezobowiązującej inicjatywy. Trwały w tym niezrozumieniu pomiędzy jedną złotą tęczówką a drugą. Chciał wyczytać z nich coś więcej. Ale każdy piaskowy odcień soczewki charakteryzował inną ścieżkę — jak w labiryncie.

Co to za zdjęcia?

I choć nie odnalazł żadnych wskazówek ani w tych zszarganych tęczówkach, ani w milczącym kontemplowaniu albumu spoczywającego kilka dni później na jego biurku (tuż obok laptopa), wiedział, że kiedy podejmie się inicjatywy i zacznie wyrażać swoje pozytywne odczucia względem trywialnych, codziennych sytuacji, postawi dobrowolną pieczęć na rzecz tego, aby spróbować rozpisać świat inaczej.

Tak, jak od zawsze — pomimo obawy — sam pragnął go widzieć.


— zt x2
 @Warui Shin'ya
Ye Lian

Warui Shin'ya and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.

Sponsored content
maj 2038 roku