Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.
Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.
*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.
Obserwacja stała się więc jego głównym źródłem zasobów informacyjnych, ale te informacje nie zawsze okazywały się pasujące. Niektóre przypominały elementy spoza układanki, której obraz obejrzał wcześniej dokładnie na okładce. Chcąc nie chcąc dostrzegał jak łatwo wskakują w określone miejsca; jak mimo wszystko tworzą obszerniejsze niż na kadrze opakowania ujęcie, bo rzeczywiście są jego częścią. Po prostu, do licha, bezczelnie uciętą w detalach na pudełku.
Musiał więc stale pamiętać, że jego niechęć sama w sobie nie kreowała obiektu, wobec którego ten gniew kierował. W chwilach wzburzenia, gdy rejestrował coś, czego nie chciał, bo mogłoby zmiękczyć kanciastość, wygładzić wcześniej nieoszlifowane brzegi, odtwarzał sytuację z przeszłości - jak pewnej zimowej nocy kobiecy szept kazał mu wyjść z mieszkania; natychmiast. Bo to koniec. Grzech. A ona nie chciała grzeszyć, więc wyprosiła go, wspominając coś o Niebu.
Nie wierzył w Niebo.
To też jej powiedział, nonszalancki, młodzieńczy, rozbawiony, niemal szyderczy - ale gdy tylko skrzywił usta, pokręciła głową i warknęła, by się wynosił.
Bo to, że nie wierzył w Niebo, niespecjalnie przeszkadzało Niebu istnieć.
Choć temat dotyczył wiary - czegoś, z czego w tamtej chwili kpił, czemu ubliżał, co terroryzował na swój własny, gówniarski sposób - zasłyszane słowa zostały z nim do dziś, klejąc się do umysłu na trwałe. Rozciągnął ich znaczenie, by móc przełożyć na inne rejony życia. Tym samym, bez względu na zachcianki, wykrzywienia, na zaprzeczenia, wyszkolił w sobie umiejętność przyswajania nawet takich wiadomości, których nie chciał w układance.
Bo ignorowanie ich nie sprawiało, że znikną całkowicie. Byłoby prościej, bo czasami starczała jedna ujrzana z oddali sytuacja, aby wahliwość myśli zablokowała naturalny nurt pielęgnowanej tak długo nienawiści. Nagle przemykały mu przez palce wszystkie argumenty, które wcześniej - twarde, ciężkie, ostre jak ociosane skały - trzymał w garściach, gotów nimi cisnąć w ataku. W wyniku losowych obserwacji traciły poprzednią formę, upłynniały się, nie dawały pochwycić, nie były już bronią - jedynie wilgocią i chłodem. Samym dnem lodowatej studni, w której bezpowrotnie pogubił motywy.
Przy zwątpieniu potrzebował czasu, aby poukładać sobie wszystko w głowie.
Raz jeszcze przetworzyć dane, wyciągnąć wnioski.
Przyglądał się więc Ye Lianowi w milczeniu, ale choć spokój bijący od mężczyzny potrafił udzielić się i jemu, miał w zanadrzu jeszcze kilka sekretnych kart, mogących pomóc w wyostrzeniu poprzedniej wizji.
Nie mógł zapominać, że krew na pościeli była wciąż niczym wobec tego, ile przelał jej we wnętrzu wozu wrześniowego popołudnia.
Odetchnął powoli; niemal ostrożnie. Bez odgłosu powietrze przetoczyło się przez gardło, przedarło przez zęby.
Półszept jakim posługiwał się Ye Lian wdzierał się w jego umysł jak cienkie ostrze; sprawiał, że cierpł mu kark, że jakiś mięsień pod okiem drgał w impulsie - czego? Irytacji?
Bo najchętniej rzeczywiście by uległ, wtulił rozkwaszony nos w poduszkę, kreśląc na bieli krwawe plamy własnego, życiowego tuszu, pisząc dla porannych sprzątaczek historię makabrycznie niezrozumiałą.
- Nie położysz się obok, jeżeli będę w takim stanie - stwierdził jednak, krzywiąc wargi, wiedząc przy tym, że niezaprzeczalnie trafił w sedno. Bo obserwując go mógł dołożyć do obrazka sterylne pokoje i półki bez grama kurzu. Nawet kociej sierści próżno szukało się po podłodze zadbanego mieszkania, jakby zwierzę przechadzające się leniwie po panelach było w gruncie rzeczy sztuczne; dlatego nieliniejące. - Poza tym... - Wyciągnął się w plecach; postarał usiąść prościej. Może po to, aby mieć szansę go pochwycić, gdy wstał nieoczekiwanie, wyrywny jak nigdy.
Dotyk zamknął się na chłodzie nadgarstka; na siniakach, kładąc się na nich w identycznych miejscach, jakby w dopasowaniu, w sprawdzeniu, czy rzeczywiście to jego palce były stworzycielami ciemniejących znaków. Złapał tym razem niemocno, ale stanowczo; aby po prostu zatrzymać przy sobie, nie pozwolić oddalić się mężczyźnie.
- Nie ja mam problem z opinią tłumu.
Nie powstrzymał parsknięcia; chamskiego drgnienia ramion, wykrzywienia warg, krtani, przez którą przecisnął się zduszony, chropowato-śliski odgłos. Opuszki ześlizgnęły się z przegubu - szybko, jakby stracił czucie w nadgarstku i nie był dalej w stanie walczyć o jego obecność.
Może w swojej nieskończonej arogancji uznał, że nie musi.
Podniósł się zaraz, ale z wyraźnym trudem - bardziej dźwignął właściwie. Nie chciał jednak mówić do Ye Liana, kuląc się na skraju łóżka jak zlękniony kundel. Musiał nad nim górować, musiał spojrzeć prosto w oczy, czując przewagę choćby paru centymetrów - musiał, gdy wreszcie zdobywał się na to, co skrywał zwykle za milczącym zniechęceniem.
- Zastanawiało mnie to za każdym razem, gdy mijałem was w domu. On, z tym swoim debilnym uśmieszkiem przyklejonym do gęby jak trwała maska i zaraz obok ty, uciekający wzrokiem przy byle powodzie, jakby zerknięcie na niego cię parzyło do mięsnej, kurwa, miazgi. Wpierw sądziłem, że może sobie coś dopowiadam. Że to jakiś dziwny... - miął w ustach wyraz - dziwny rodzaj relacji, której nigdy nie poznałem, więc nie mogłem jej zrozumieć i zaakceptować. Ale twoje intencje, dla mnie, dla ciotki, dla ludzi wokół, były oczywiste. Jego nie. Przy tym on niczego nie rozumiał, ślepy - jak sądziłem - z naiwności. A wkrótce poznał Sue. Miał zostać cudownym ojcem. Wspaniałym wojskowym. Idealnym mężem. Perfekcyjnym człowiekiem. I wtedy między wami wszystko zaczęło się jebać. Stopniowo - zrobił krok; ledwie przesuwając stopę po desce - ale nieprzerwanie - patrzył - Przynajmniej dzięki temu jego obraz wreszcie nabrał konkretów. Stał się tym, czego i tak się od niego wymagało, więc usatysfakcjonowany tłum ucichł. Powiedzmy, że Ichiru wpasował się w ramy, nawet jeżeli upraszczały i deformowały jego rzeczywisty kształt. To musiało być niewygodne - o czym zdałem sobie sprawę dopiero teraz. Zmuszony, by przebywać w jego towarzystwie, słuchać wywarkiwanych pod nosem monologów... co innego miałem do roboty, Ye? Chłonąłem go i analizowałem, z dnia na dzień dochodząc do wniosków, które wcześniej nie miały żadnej gleby, aby w ogóle puścić korzenie. Czym niby miałem użyźnić swoje idiotyczne teorie? Ichiru był tak kretyńsko lojalny wojsku, tak niesamowicie zaangażowany w protekcję Sue. Był przyjacielem, którego można sobie tylko wymarzyć.
Zamilkł - na moment.
Skurczony hotelowy pokój dał ograniczenia dla zmysłów; bodźce docierały wyłącznie od drugiego ciała, od tych srebrnych refleksów błyskających przy każdym ruchu. Były jak stalowe ostrze.
Nie.
Jak popiół.
Efekt ognia - pierścieni ciasno otaczających jego własne źrenice.
Tym razem role musiały się odwrócić.
Trawiony wewnętrznym pożarem wzrok nieruchomo spoczywał więc na ostrej krawędzi popielatej barwy - nie odwrócił go, gdy nachylał się ku twarzy, zniżając głos. Powielając schemat.
Mówiąc półszeptem.
- Jak duży to musiał być ciężar?
Doceniam, że o mnie pomyślał...
- Naprawdę zawsze go doceniałeś?
... że wyciągnął mnie ponad własny komfort...
- Pomyślałeś choć raz o nim, nie o swojej parszywie lękliwej, gejowskiej dupie?
... powinien mi zaufać.
- Ile zaufania sam w niego włożyłeś, skoro nie poznał jednego z twoich największych sekretów?
Serie żartów, ciepłych uśmiechów, przyjaznych poklepywań po napiętych w nerwach barkach - jak egotyczny był charakter każdego z nich? Ile posiadali w sobie chorej niepewności, aby nie móc wystosować najprostszej broni? Szczerość raniła, ale - w porównaniu do kul - obrażenia po niej potrafiły uleczyć zmasakrowane atakiem miejsce.
Shin zdawał się nieść tę prawdę w przekazie zbyt dosadnym; możliwe, że również zbyt wrogo wypowiedzianym. Ale użyte sformułowania, nawet jeżeli mogły wywołać w rozmówcy natychmiastową defensywę, nie współgrały z powagą młodzieńczego oblicza. Z twarzą, na której migało przytłumione światło lampy; tańczyły półmroczne cienie; z twarzą, która nie miała w sobie krzty charakterystycznej dla niego szumnej waleczności.
- To tylko moje przypuszczenia. Mogę się mylić. A on, oczywiście, może działać z zupełnie innych pobudek. A jednak pozbył się mnie przy pierwszej lepszej okazji. Nie po to, abym doglądał ciotki, dla której przelewał pot na treningach, i nie ze względu na siostrę, z którą się wychował. Nawet nie po to, abym skrył się gdzieś, ratując własne gardło. Wtedy do mnie dotarło, że może to prostsze. Może wypadek w pewien sposób był mu na rękę, bo rozwiązał dużo kłopotów. Wykreślił oczekiwania. Wymagania, którym musiał sprostać, bo bał się, podobnie jak ty, co powiedzą pozostali, gdy nieodwracalnie ich zawiedzie. Z braku lepszych opcji, oceniałem go ostatnie cztery lata. I doszedłem do wniosku, że - być może - cały czas istniała inna droga; ciemna, dokładnie ta, w którą sam nie chciałeś wchodzić, lękając się ślepego zaułka. Zaułka, którego wcale tam nie wybudowano, bo może nie jesteście tak różni jak się wydawało pierwotnie. I to mnie uprzytomniło jak bardzo mnie wnerwialiście. Lgnąc do siebie i odskakując ilekroć ktoś odchrząknął, w waszej pieprzonej opinii: zbyt wymownie. Ale później wpadłem na to, że mógłbyś mi pomóc; wyświadczyłbyś przysługę, bo gdyby okazało się, że mam rację, gdyby wyszło, że obydwoje byliście jedynie za głupi, a zbyt wiele na to wskazuje, zbyt dużo irracjonalnych odruchów ze strony tego cholernego matoła... może wtedy mógłbym wrócić. Bo on nie wróciłby z pewnością. Nie mógłby dalej wciskać się w ramy, z góry przestałby do nich pasować. Nie spełniłby oczekiwań. Mrzonek, od których tchórzliwie uciekał - w stronę wojska, Sue, roli żywiciela rodziny. Ty jednak wiesz wszystko o tchórzliwej ucieczce, racja? - Aluzja przebijała się w tonie bezdusznością igieł. Czas nie grał żadnych skrzypiec w przedstawieniu; dawał się nagiąć, nadłamać. Jakby sam zegar gubił sekundy, pozwalał obrazom przeskakiwać o parę chwil naprzód - nagle, migotliwie. Dłoń Shina, szorstka i żwirowata dotknęła chłodnego czoła pisarza; wsunęła się pod blond pasma, przylegając opuszkami do skóry, przemykając nad linią w pytaniu zmarszczonych brwi. A w następnym kadrze
(kiedy dokładnie? Gdy postąpił krok, wsunął nogę między rozstawione stopy Ye Liana? Gdy pochylił się nad nim aż usta nie zawisły blisko jego ust, drażniąc wargi tkliwością oddechu?)
dłoń zakryła odcień skutego żelaza - odcięła wtyczkę wzroku, zamknęła otoczenie mężczyzny w bezgranicznej czerni.
Pozostał tylko bezosobowy szept; niski, znajomy.
I wymowne ciepło westchnienia osiągalnych nagle obietnic.
- Zdajesz sobie sprawę, kto naprawdę mógłby przed tobą teraz stać, Ye. Raz już straciłeś swoją szansę. Kolejną też planujesz przepuścić? Bo może się mylę? - Drwina obleczona w łagodność; pauza zaciągnięta tylko po to, aby pozwolić na przetrawienie nowego wyjścia, skończona jeszcze cichszym pytaniem; głoskami, w których czaił się dźwięk uśmiechu. - Co jeżeli jednak ty się mylisz?
Ye Lian ubóstwia ten post.
Trzymający go ciasno uścisk wpinał się po skórze, jak wąż, spowalniał puls, kurczył naczynia krwionośne. Kąciki warg Ye Liana drgnęły w odruchu ledwie powstrzymanego kunsztu, spojrzenie tkwiło gdzieś za szybą. Z tego punktu obserwacyjnego Warui nie widział jego twarzy. Dostrzegał tylko wyprostowaną szczupłą sylwetkę, która nie pasowała do obrazów wyidealizowanych treningów, które mogły zagościć w jego głowie. Jeśli ledwie mocniejszy ścisk zostawił na jego nadgarstku purpurowy ślad, czym był on w obliczu niezliczonych torów przeszkód raniących ciało? Przede wszystkim trudno było uwierzyć, że ktoś o tak wyrafinowanym sposobie bycia nie zrezygnował i nie podkupił ogona przy byle możliwej okazji.
— Nie ja mam problem z opinią tłumu.
Coś w jego statycznym spojrzeniu się przewaliło; jakiś cień albo iskra, bo tarcze tęczówek nabrał nowych tonów. Spoglądnął na niego — dyskretnie; ledwie odwrócił głowę o marne stopnie. Materac zaskrzypiał, a chwilę później Warui wyrósł przy nim jak toksyczny kwiat. Srebrna tęczówka z dozą ostrożności i niemego ostrzeżenia przecięła piegowatą twarz. Zabawne, że Ye Lian za każdym razem przemycał w swych oczach nóż — lekko go wysuwał, aby chwilę później schować za płaszczem, jakby ten srogi, budzący wątpliwości błysk, miał udowodnić, że gra niewarta jest starań. Z nienaganną powagą wytrzymał ciężkość, napierających nań złotych ślepi. Był zbyt oszołomiony tym, co usłyszał, aby zostać zwyczajnie spłoszony. Każde kolejne słowo przetrącało mu kręgosłup. Mimo iż żal był nie do wstrzymania, to prawda była gorsza. Shin'ya wiedział wszystko. Odkrywał każdą kartę z talii. Jedna po drugiej. Każde słowo było jak cios prosto w twarz, a nie mógł się nawet bronić, bo nie mógł udawać, że się myli. Czuł się, jakby Warui pętał go na krześle i puszczał film ze wszystkimi najokropniejszymi przewinieniami, i nie pozwalał odwracać oczu.
— Po prostu nie komentuję tego, co mówią o mnie ludzie. Nie uważam, żebym był im winien jakiekolwiek wyjaśnienia.
Chciał coś dodać, ale nagły krok go uciszył. W głowie przeniósł się na niewyobrażalnie daleką odległość, z jednego wymiaru do innego. Do takiego, w którym Ichiru znów przy nim stał, spoglądał na niego tym swoim szczerym, iskrzącym wzorkiem, który topił skamieniałe serce; które łapało za żyłki nerwów i oplatały żołądek, ściskając mocniej, ilekroć brunet wpadł na niego przypadkowo ramieniem. Widział wszystkie wspólne treningi. Widział obszerną salę pełną mat, drążków i skrzyń. Zawsze znajdował w jego towarzystwie siłę. Nawet jeśli następnego dnia nie był w stanie wstać z łóżka, kiedy wszystkie stawy w dłoniach były wybite i musiał najzwyczajniej zrezygnować z zajęć. Myślał, że pozostały mu jedynie te wspomnienia. Słodka kawa w kawiarni na rogu, powroty do domu, gdy słońce mknęło za linią horyzontu, zapach stojącej wody w jeziorze i skwierczenie ogniska, które grzało kłębiące się przy płomieniu sylwetki. Ale się mylił. Ichiru nie był wspomnieniem. Był jego zakopanym pragnieniem, którego nie potrafił zagłuszyć od lat. A kiedy Shin'ya zaczął o nim mówić, miał wrażenie, że wszystko to ożyło po stokroć. Nawet jeśli tę potworną zakazaną słodycz musiał zagryzać zębami.
— Jak duży to musiał być ciężar?
Grdyka poruszyła się, gdy twarz chłopaka zawisa nad jego obliczem. Wzrok się wyostrzył...
— Naprawdę zawsze go doceniałeś?
... przeskoczył na drugą tęczówkę...
— Pomyślałeś choć raz o nim, nie o swojej parszywie lękliwej, gejowskiej dupie?
... i coś w końcu trzasnęło, jakby wyrzucona z ust obelga nabrała fizycznej siły i grzmotnęła z impetem w zwierciadło czystych ślepi. Wargi się zwarły, przez co wyeksponowany pieprzyk uniósł się o parę minimetrów w górę. Nie spodobało mu się to. Nie spodobał mu się, że widzi go takim, jakim jest; że przebił się przez ścianę, obserwując jego walkę i zmagania, jak widzi ją widz zasiadający na przedpremierowym seansie. Nie mógł go upomnieć ani uciszyć, nie miał szesnastu lat. Nie był też jego ojcem ani bratem. Kim więc był? Czy był dla niego jedynie katem, który zniszczył mu życie?
Krok. I drugi, tym razem wycofującego się Ye Liana. Zbliżenie, które osiadło cieniem na sylwetce. Ciepły dotyk odgarniający przeszkadzające pojedyncze pasma blond kosmyków, wywołał niepowstrzymane zadarcie głowy; chciał odsunąć twarz, ale Shin'ya był szybszy. Na oczy opadła zasłona. Zimne palce Ye Liana bez zastanowienia złapały go za nadgarstek, palce oplotły się gotowe szarpnąć i zerwać niezdrowy kontakt. I może, by to zrobił, jednakże tknięcie słów, osiadających słodyczą na bladych ustach powodowały, że wcześniej zaciśnięte rozchyliły się na potrzebę, kilku wdechów.
(dźwięk poruszającego się rysika po szorstkiej kartce)
Myślisz, że brzmi... czarująco?
Nie sądzę, abym był odpowiednią osobą do udzielania ci takich ocen.
A gdybyś był kobietą, poleciałbyś na mnie po otrzymaniu takiego listu?
Krępowała go ciepła dłoń, a mimo to przymknął powieki i odetchnął, pozostawiając na oceniającym go obliczu ślad parzącego oddechu, wcale nie pasującego do codziennych zimnych manier. Kłębiący się w nim ból wyszedł naprzeciw słowom. Na myśl o Ichiru ramiona obsiadła gęsia skórka. A myślał o nim śmiało, bez zahamowania. Każda trącąca wargi tonacja Shin'yi zostawała przez niego modyfikowana, wychwytywał każdy załamany pogłos, od którego odbierało najpierw mowę, potem rozum, a na końcu oddech; wtedy dusząc się, rozumiał, że z marzeniami trzeba obchodzić się ostrożnie.
— Czemu mi o tym mówisz? — Jasna szyja osłonięta ciemnym materiałem odzienia ukazywała Shin'yi dragująca pod słowa grdykę. — Abym zawierzył w twoją teorię? Abym miał wymazać wszystkie dostrzeżone na przestrzeni lat dowody, świadczące o tym, że nikt nie miał szans jej zastąpić? Kiedy zobaczyłem cię w szpitalu — podjął niespodziewanie. Głos nabrał powagi. — Podejrzewałem, że będą z tego problemy. Patrzałeś na mnie, jakbym to ja podpiął pod niego kroplówkę i kardiomonitor, a jednak w jakimś stopniu cię to bawiło. Byłem pewny, że mu powiesz. Wiem, że czytałeś nasze wiadomości — ucichł, a język delikatnie zwilżył usta. — Każdy z nas ma głupie marzenia. Nie znaczy to jednak, że powinny zostać spełnione. A teraz się odsuń. Jesteś...
Cofnął się.
Tym razem to nie wystarczyło.
Brzeg łóżka okazał się problemem, niewiele mniejszym od utraty równowagi. Szarpnął nim w ostatniej płonnej próbie. A później... później plecy zapadły się w miękki pierz. Jasne kosmyki rozsypały się na pościeli, w powietrzu zawirował zapach drogich perfum, kryjących swą pozostałość na gładkiej skórze szyi i w delikatnym zagłębieniu za uchem. Dopóki nie otworzył oczu, nie zdawał sobie z tego sprawy — jego alabastrowe dłonie leżały przy twarzy — palce lewej dłoni odginały się do niewidzianego chwytu, prawa dłoń natomiast nie wypuszczała chłopaka z uścisku. Trzaskająca się pod żebrami niepewność podchodziła pod gardło i sięgała wyżej. Na twarz. Ciężar uniemożliwiał ruch, więc zadrżał w trawiącej go obiekcji wraz z ruchem ust, które przy próbie złapania oddechu ledwie zahaczyły o buchającą ciepłem poszarpaną, dolną wargę.
Hasegawa Jirō, Ejiri Carei and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.
Bolało go wszystko - twarz zwłaszcza, poturbowana od walki, z rozbitym nosem traktowanym jak porcelana, do której wlano ciepły płyn i modlono się, aby mimo pęknięć nie puściła wody. Poza tym jednak obite plecy, napięte nagle od przyjęcia niewygodnej, obronnej pozycji - zaokrąglone, z siniejącymi już plamami po ciosach i z wyrysowanym szlakiem kręgosłupa, widocznym nienagannie, gdy pochylony w krzywej konfiguracji, postarał się nie przygnieść ciała pod sobą. Zareagował automatycznie, pociągnięty za nadgarstek i zbyt osłabiony od przelanej w łazience krwi, aby przeciwstawić się nawet tak drobnej wadze, jaką reprezentował Ye Lian - upadając machinalnie postawił krok naprzód, zbierając kolanem fałdy pościeli, gdy zamaszyście wsunął je między nogi blondyna, dla zachowania żałośnie szczątkowej równowagi. Ramię opadło gwałtownie, łamiąc się w łokciu, który wylądował silnie tuż przy mężczyźnie, jakby w ostatniej próbie, by jednak nie przylgnąć torsem do piersi skrytej pod czarnym materiałem.
Pod golfem, który sam mu sprezentował. Co za ironia.
Wiedział przecież, że to żart, doskonale. Nie pozwolił więc, aby z ust spłynął uśmiech, sztubacki, ukazujący zęby. Sytuacja była o krok od puenty dowcipu; o jedno niewypowiedziane jeszcze słowo nadające kawałowi miarę śmieszności. A jednak gardło milczało, puste i bez dźwięku wyrazów - wyrazów w zamian kłębiących się po umyśle chaotycznym nieładem. Nie ustalił ciągłości przyczyny i skutku, bo nie potrafił skojarzyć, dlaczego wszystko pomknęło tak beznadziejnym torem. Zachwianie Ye Liana skrystalizowało się w wizji jak malutki kamyk wrzucony w szyny - tyle starczyło, by rozpędzony pociąg wybił się z żelaznych podkładów, prowadząc do katastrofy.
Czas rozciągnął sekundy do minut; wypełnił każdy pojedynczy ułamek chwili balastem oczekiwania na kulminację. Werble nieprzerwanie dudniły coraz szybciej i szybciej, do naprężenia nici niepewności - aż ta nie pękła z trzaskiem.
Krążące po odsłoniętej twarzy spojrzenie nabrało gwałtownie przytomności, gdy przypadek zetknął wargi nieznające zdań innych niż bluźnięcia i salwy rezygnacji. To ledwie muśnięcie zmroziło tkankę do żywej miazgi - unieruchomiło go wciąż milimetr od ponownej porażki, z zapartym tchem, byle nie wykonać następnego błędu. Może na tym etapie świadomość nie dopuszczała do siebie faktów. Wyparła zbędną bliskość.
A teraz się odsuń - choć prośba (komenda?) padła w przeszłości, rozmyta i osiadająca na zmyśle słuchu jak kurz po bitwie, rozkaz wypełnił czaszkę kategorycznością dopiero teraz.
Elementy układanki powpadały na swoje miejsca.
Pierwsze dotarło echo skrzypnięcia łóżka - pretensja uległego pod naporem materaca. Zaraz potem intensywne buchnięcie zapachów - posłania i perfum z najwyższej półki, jak wzniecony szurnięciem pojazdu obłok piachu.
Byłem pewny, że mu powiesz.
Wzrok nie zmieniał celu; stale wpatrywał się w migoczące rogówki mętne gęstością tafli jeziora. Szukał w nich rdzawoczerwonych plam, cętek morderstwa wobec którego władze nie wszczęły odpowiednio dokładnego dochodzenia, pozwalając sprawcy
(mężczyźnie leżącym tuż pod nim jak schwycone w sidła łowne zwierzę)
żyć pełnią wolności. Ale w głębinach płynnej rtęci odnajdował wyłącznie poblask lampki nocnej.
Strasznie przyziemna rzecz, przez którą nie potrafił się skupić.
Ociągał się jak nigdy, przeciwstawiając skamieniałym reakcjom. Drętwo oderwał rękę od pościeli, wagę ciała przekładając na wbity w materac łokieć. Naga pierś milimetrem zawisła wtedy nad tą bardziej cherlawą, zakrytą sprasowaną tkaniną bez choćby kawałka zgniecenia.
Czemu mi o tym mówisz?
Bo sprzedana historia mogła być prawdziwa. Bo przekaz, choć brutalny, posiadał silne fundamenty, stale umacniane następnymi: co jeśli?
Co jeśli ciężar, który spoczął powolnie, a jednak nieoczekiwanie, na policzku, należałby do innej, bardziej znanej, ręki? Jeśli krążący po cerze dotyk, szukający odpowiedniego oparcia, towarzyszyłby czerni wplątanej w wiecznie zmierzwione włosy i ciemności skupionych, rozweselonych oczu? Gdyby kciuk wsunął się pod brodę mniej junacko, gdyby reszta palców wplątała się w platynę włosów z naiwną, pasującą przez to do Ichiru, poczciwością? Gdyby dłoń przylgnęła wnętrzem ciaśniej do szczęki, do ciepła twarzy, z zamiarem przełamania zbudowanych na strachu barier?
Wiem, że czytałeś nasze wiadomości.
- Nie musiałem nic czytać - szept położony na nieskazitelnej twarzy, naciskiem ręki ukierunkowanych wprost na marsowe oblicze, parzył wymownością. - Jesteś prosty. Nadwrażliwy, gdy o niego chodzi. - Uchwyt, zmuszający blondyna do jednej pozycji, zelżał, zsunął się z zaczerwienionej od włożonej w to siły żuchwy, lądując na przełyku okrytym cienką warstwą golfa. - Wszyscy widzieli twoje głupie marzenia, pogódź się, że tylko ty lękliwie zamykałeś oczy. - Stwierdzeniu towarzyszyła niskość schrypniętego tonu drżeniem na myśl przywodząca warkot wilka, uwieńczona mocniejszym zwarciem palców, otaczających szczupłą szyję. Jak zadzierzgnięta na krtani lina.
- Tak ci łatwiej? - Pytanie obleczone w stop zbyt wielu sprzecznych cech - cichego ostrzeżenia, rozbawienia, intencjonalnej prowokacji. I szyderstwa zalęgłego w kącikach wykrzywionych uczniackim uśmiechem. Powinien to tu przerwać - pustym śmiechem albo ledwo zduszonym parsknięciem - w obydwu wariantach niszcząc bezpośredniość chwili, której bliskością i konspiracyjnością będzie się brzydził długie miesiące.
Lata.
A jednak nim wyprostował ramię, cofnął głowę i zsunął się znad skamieniałej sylwetki, nagłe muśnięcie przebiło barierę oddzielających ich jednostek miary. Przesunął wargami wzdłuż jego dolnej w niby następnym przypadkowym tchnięciu - i nie było to przyjemne. Pozbawione romantycznej delikatności przypominało przetarcie drucianą szorstkością po powierzchni miękkich, zwilgotniałych rosą płatków. Gotowe rozerwać ich asteniczną budowę przy jakiejkolwiek nieostrożności, zatrzymały się zaraz wraz z wydechem zniecierpliwienia - po to, by ledwie krańcem języka zbadać ciasno zamkniętą linię ust, uniemożliwiającą pogłębienie czułości.
- Nie tchórz. - Z odłamków wspomnień próbował poskładać obraz tego, co dzieje się tu i teraz, wyodrębnić skrawek płótna z powodem, dla którego ręka ciążąca na gardle zelżała, wsunęła się po krtani, by zboczyć, przekierować opuszki na spięty kark. Między palce rzeczywiście wsunęły się platynowe pasma, a kciuk - z prostym przekazem - osiadł na brodzie, napierając na nią lekko. Tylko na tyle, aby zwarte w kreskę wargi starszego mężczyzny wreszcie się rozchyliły.
- Jesteśmy podobni - przypomniał, z ustami na jego ustach, muskając je każdą sylabą w rozwydrzonej zaczepce. Ale coraz ostrożniej, przybierając rolę, której ramy wymagały bohaterstwa. Bo Ichiru we wszystko co robił ładował protekcję; protekcję, której próżno szukać u Shina, gdy w czerwonej mgiełce porywczości po raz pierwszy złączył ich w przedsmaku pocałunku. Starał się jednak obecnie. Nawet grymas złagodniał, przechodząc gradientem z bezczelnej aluzji do niepewnego sceptycyzmu. Mogę? - pytały gesty, gdy ciernistość kciuka pogładziła bok bladego policzka, w jakiejś dziwnej, niewygodnej tęsknocie. Podświadomie sięgał oszczędnością ruchów do znamiona tuż pod dolną wargą Ye Liana; w przypomnieniu, że zna i pamięta o jego indywidualności. - A później będzie prościej, gdy staniesz przed oryginałem. Nabierzesz odwagi. Zaryzykujesz. - Zapewnienie, tym razem gorliwsze, zakończył dłuższą przerwą. To ty wykonasz pierwszy krok - brzmiało jednak mimo milczenia. - Będziecie razem.
Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Zawsze planował i realizował.
Więc jak mógł popełnić taki błąd? Jak mógł tego nie przewidzieć? Jak mógł pozwolić na uszczerbek w forsowanym od lat murze? Która sekunda była kluczowa? Dlaczego reagował w ten sposób; czemu spinał się aż po czubki palców, gdy wodzony szalonym prądem, rozkojarzony bezwstydnym otarciem, znajdującym bezpieczną przystań w objęciu szczupłych ud, zwyczajnie zamierał?
„Pocałunek może zniszczyć ludzkie życie". To była prawda. W przeszłości jego uczucia mogły zniszczyć czyjeś życie, dlatego tak się wahał. Ichiru. Tylko wciągnąłby go w cały ten popaprany, wleczący się za nim od lat brud, którym się tak brzydził. Nie miał na swoja obronę absolutnie nic. W tym momencie cytat nabrał całkowicie innego wydźwięku. Miał wrażenie, że pocałunek, który obsiadł niewinnym tknięciem, zniszczył tak naprawdę jego życie. Nigdy wcześniej nie sądził, że role w tej kwestii mogą się odwrócić, ale czuł się, jakby spadał w głęboką przepaść; jakby za jego plecami nie znajdował się miękki materac, który napinał się pod wzrastającym nerwowymi odruchami ciała; który nie potrafił schować go w miękkim obiciu już bardziej. Był poddany pod ocenę rozbawionych oczu, które z tak bliskiej odległości zdawały się nabrać niezdrowego miodowego odcienia.
Wciągnął raptownie powietrze przez usta; zawtórował temu krótki syk, gdy oddech przemknął przez uparcie zaciśnięte zęby. Ramiona zabolały od bezczynności, cienkie palce wygięły się, podkreślając w padającym nań pomroku napięte ścięgna wyeksponowanego nadgarstka. Paliczki w bezowocnej próbie reakcji szarpnęły za narzutę, tworząc na tkaninie tysiące abstrakcyjnych zakrzywień, a szelest zgubił się w cichych dźwiękach mieszających się ze sobą oddechów. Cholera. Przekrzywił żałośnie głowę, a spojrzenie umknęło w bok — nienawidził siebie za tą uległość. Szorstkie trącenie nie miało jednak ku temu żadnych obiekcji, mimo prób trafiło po omacku w odpowiednie miejsce. Dmuchnęło żarem, aż zdrętwiały mu najpierw usta, później skóra na policzkach.
W momencie, gdy muśnięcie dłoni obsiadło arogancką czułością, Ye Lian patrzał na niego w zaniepokojeniu. Szare oczy pytały: „co zamierzasz zrobić?”. Strach, jaki zagościł w tych opanowanych tęczówkach, był przerażający — sam blady poblask wydawał się nie pasować do ram, które prezentował, tych, które bezustannie sprawowały pieczę nad zamkniętymi w głębi ciała emocjami. A teraz widząc te na wpół oprószone jasnością włosów, niepewne ślepia, nie dało się nie myśleć, że spogląda się na człowieka, któremu grozi niebezpieczeństwo, że z jego perspektywy, to wcale nie palce badają minimetr oblicza, a ostry zakrzywiony nóż, który przenikał poprzez rozmazany ślad brunatnej krwi, której nie zdążył dotąd zmazać. Ucisk na szyi go oprzytomnił, cały się wyprężył; uleciał z niego zduszony protest w postaci (nieznanego nawet jemu) dźwięku oporu. Dość. Jedna z nóg zgięła się w kolanie, burząc — już i tak — naruszona przez Shin'ye elegancką schludność narzuty, druga natomiast, uwięziona pomiędzy jego nogami, mogła co najwyżej naruszyć strefę prywatną, czego szybko pożałował. Jednakże naprawdę miał nadzieję, że zmusi go do nabrania dystansu.
(Nie musiałem nic czytać)
Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Każde niewinne buchniecie odczuwał tysiąc razy bardziej na poruszonej, wrażliwiej skórze. Usta znów się zacisnęły, nabierając pozornie bezwzględnych tonów.
(Wszyscy widzieli twoje głupie marzenia, pogódź się, że tylko ty lękliwie zamykałeś oczy)
Jak teraz. Na oczy opadały sypkie pasma grzywki.
(Tak ci łatwiej?)
Ye Lian wpatrywał się w niego pytającym, niepewnym wzrokiem. Ich spojrzenia się spotkały. Miał ledwie chwilę, aby pomyśleć, do czego zmierzał. Z czym było mu łatwiej? Z ukrywaną przed wszystkimi prawdą, czy może z tym, że chłopak zniżał głos, modyfikował go, badał rodzajem dotyku, którego nigdy nie poczuł, uspokajał i dawał nadzieję. Przymknął powieki, a długie rzęsy rzuciły cień na zachodząca karmazynem skórę. Poczuł, jak niewygodna pozycja zmusza go do delikatnego drgnięcia. Wtedy też uzmysłowił sobie, że przez cały ten czas wykrzywiał plecy w delikatnym łuku. Kumulujące się na szyi, uszach i policzkach ciepło było nie do wytrzymania. Marzył o Ichiru wielokrotnie, ale nigdy w ten sposób. Ilekroć to robił, czuł, że go upokarza, że pozwala swoim wyobrażeniom nadawać znajomą twarz, sprawiać, iż własny dotyk należał do niego.
Teraz — gdy tknięcie bliskie sile Ichiu, położyło swą obecność na podbitym gorącu podbródku — Shin'ya mógł wyczuć, jaką moc wkładał w zamykanie ust, jak znów porusza się pod nim niepewnie, jak narzuta została ściągnięta przez nagły odruch, wypuszczona i pozostawiona, jak palce spoczęły na jego nagim ramieniu, próbując wyznaczyć odległość. Ciepło dekoncentrowało. Wilgotne tkniecie, które znalazło miejsce w delikatnym zagłębieniu warg, sprawiło, iż kąciki warg poraził delikatny prąd.
(Nie tchórz)
To nie takie proste.
(Jesteśmy podobni)
Niestety.
Czułość wprowadziła w zamęt, wyniosła ciało na niezbadane dotąd wyżyny. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że go rani, że wbija paznokcie we wciąż w spętanym uścisku nadgarstek, że od siły rozdrapał Shin'yi skórę do czerwoności. Ciężkie ramię, które próbował w jakiś sposób powstrzymać przed bliskością, zdawał się czekać podobny finał. Rozdarcie; bo tak bardzo pragnął, aby szeptane słowa należały do niego, aby jego obecność nie była kolejnym wytworem wyobraźni. Chciał, ale nie sądził, aby był zdolny kiedykolwiek pokonać swój strach. Lęk przed bliskością. Ta od wielu lat kojarzyła mu się jedynie z zagrożeniem dla jego wolności. Zabrał rękę i okrył przedramieniem podbitą zażenowaniem twarz oraz zamknięte oczy. Nie miał w sobie tyle odwagi, aby na niego spojrzeć.
— Wystarczy.
Gdy palec powiódł po ciemnym znamieniu, coś nim wstrząsnęło. Głowa, ponownie chciała wymsknąć się, ale uścisk mu to uniemożliwiał; wrzący oddech trawił wrażliwe miejsca, które już po chwili poruszyły się w wątpliwości, dokładnie pod spadającą nań wilgoć języka:
— Nie powinieneś tego robić. Nie powinieneś chcieć nawet spróbować. Nie powinieneś robić tego z taką pewnością — bo to nie jest w porządku. — Nie potrafię — szeptał. — Byłbym cholernym egoistą, gdybym nawet spróbował.
Usta zmiękły, choć poddały się lekkiemu drgnięciu. Teraz wydawało mu się, że wszystko, co się między nami wydarzyło i nadal działo, nabrało miana niespełnionych marzeń. Spotkanie po latach, rozmowa, bliskość — wytwory jego wyobraźni, urzeczywistnione przez kogoś innego. A mimo to wypowiadając te słowa, nie patrząc mu w oczy, znacznie łatwiej było nie tyle odetchnąć w drugą twarz, co nakreślić ją wątpliwym dotykiem sylab.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Bywało przecież, że umysł płatał mu figle; poranne koszmary albo stałe osaczenie, od którego okręcał się raptownie, marszcząc nos i doszukując w niewielkich lukach między budynkami wrogich spojrzeń. Był nadwrażliwy, coraz bardziej nieostrożny i to go uświadamiało, że jak nigdy wcześniej, potrzebował wreszcie celu.
Ten obiekt okazał się o wiele drobniejszy niż zakładał; gdy przekierowywał nań celownik swoich ambicji, podejrzewał twarde, szerokie ramiona żołdaka, ale gdy palce przesunęły się ze szczęki, przemknęły wzdłuż gładkiej szyi, opadając na bark, wyczuwał - owszem - napięcie, ale napięcie otoczone miękkością, reagujące na niego z zadowalającym męskie ego chłonnym pragnieniem, jakby sylwetka Ye Liana, wbrew jego ostrzegawczym spojrzeniom, nie potrafiła oddzielić fizyczności od psychiki.
Upór był imponujący, bo gdy głowa odgięła się gwałtownym obrotem na bok, przywierając policzkiem do zmiętej narzuty, usta Shina nie natrafiły na zaciśnięte obronnie wargi; zamiast tego otarły się o kant żuchwy, od razu wyrażając niezadowolenie o oktawę za głośno wyrwanym z krtani westchnieniem; nie broń się, po prostu poddaj. Nie pozwolił sobie na zawahanie; może naprawdę doprowadził do wyłączenia umysłu, by wstręt pieczołowicie pielęgnowany latami nie dał rady powstrzymać ręki badającej sztywny bok opięty cienkim golfem, którego materiał wysunął się ze spodni wraz z celowym uniesieniem palców z powrotem pod ramię, pomiędzy paliczkami zbierając fałdy czarnego nakrycia. Uzewnętrzniony skrawek brzucha - ledwie parę centymetrów nagiej skóry - zaraz zniknął pod szorstkimi opuszkami; szukały punktu, w którym dane im będzie wemknąć się pod ubranie, tylko po to, by nadgarstek zahaczył o linię spodni, sygnalizując swoją obecność, stale dociskają mocniejszym chwytem zachłannej ręki - odnalazła oparcia na szczupłym biodrze, natychmiast wpinając w kość, zamykając się na marmurowej skórze.
Wykwitną tam nowe siniaki; kolejne dowody incydentu, zbrodni, którą obydwoje skrupulatnie przemilczą, bo nie znajdą miejsca na akceptację tego co się wydarzyło.
Wystarczy.
Gorączka trawiła spojrzenie, stale, zbyt ruchliwie, krążące po twarzy Ye Liana - teraz przykrytej przedramieniem, wąską barierą wprawiającą kąciki ust w drżenie juwenilnego rozbawienia, bo odpowiedzi ze strony mężczyzny - starszego, doświadczonego, dawniej będącego niedoścignionym autorytetem w każdej znanej światu dziedzinie - zakrawały o dziewczęcy strach, od którego coś ściskało się w trzewiach, oblewało gorącem kark, pierś i podbrzusze, napinając sylwetkę niecierpliwością. Chciał i potrzebował, by przegiąć strunę, doprowadzić do skrajności, od której nie będzie odwrotu; unieść rękę jeszcze wyżej, na jego żebra, a potem dalej, na pierś, gdzie uderzenia serca wygrywały rytmiczną szarżę.
Nie powinieneś tego robić. Nie powinieneś. Nie możesz.
Nie.
Kolano wsunęło się głębiej między ciepło ud, przylgnęło do ugiętej reakcyjnie nogi.
- Co za maruda - westchnął poddańczo, podciągając się na łokciu o tyle tylko, by sięgnąć wyżej, wsunąć żuchwę w drżącą emocją dłoń, której nadgarstek wciąż skrywał srebro spojrzenia. Kraniec języka dotknął samego centrum śródręcza Ye Liana, wilgoć wytoczyła drogę po wgłębieniach; linii życia i serca, łapiąc smak w końcu otarła się o brzeg, tuż przy małym palcu, gdzie zęby zwarły się mocniej w zwierzęcym ugryzieniu.
Odpuścił.
Ślady po obu stronach ręki - jej wewnętrznej i zewnętrznej powierzchni - pokryła barwa azorubiny; plamy rozlewały się szybko po wrażliwym kolorycie cery, zdążył raptem rozewrzeć szczęki, by mieć pewność, że nawet tak średni nacisk na następne dni nie pozwoli Ye Lianowi, by zapomnieć o sprawie. Ilekroć sięgnie w kierunku klawiatury, by wdusić następną literkę do treści nowej książki, sine znamię potowarzyszy temu widokowi.
Shin’ya usłuchał jednak ostatniej z próśb, ostatecznie przekładając ciężar ciała na prawy bark, opadając nim po boku mężczyzny prosto w zmiętą pościel. Skroń oparł o uniesioną dla wygody pięść - choć uciął to, co było między nimi, odsunął się też, przynajmniej odrobinę, pozostał dalej stosunkowo blisko, przodem do niego, wpatrzony w pobladły profil w jakimś niesprecyzowanym wyczekiwaniu - jakby na odgłos zaprzeczenia.
Było mu gorąco; zapewne od słabości po walce, jak nachalnie sobie wmawiał, ale jeżeli to był powód, nie wyjaśniał mrowienia w zabranej z talii ręce. Otarł nią o pościel, jakby wycierał jakiś brud.
Łaknienie.
- Byłeś bardzo... - szukanie odpowiedniego określenia nie przyszło mu łatwo; umilkł, nie powstrzymując aluzyjnego uśmiechu, zbyt wymownego, bezczelnego w swej nikłej odsłonie - wierny - zdecydował się - mojemu bratu.
Stwierdzenie niosło ze sobą kolejne przypomnienia - świadomość, że się zorientował, że zbyt łatwo przyszło odczytanie mowy ciała, choć to wciąż nie pełne informacje, dalej bez potwierdzenia, że rodząca się w głowie wizja ma odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Byłeś bardzo wierny mojemu bratu i dlatego zrezygnowałeś z innych.
Siedząc samemu w mieszkaniu musiało być bardzo trudno poradzić sobie z...
- Wcześniej było tak samo? - Było jakieś "wcześniej", Ye Lian? W szkole? Na uniwersytecie, nim nie poznałeś Ichiru? - Cały czas nie potrafiłeś?
Ye Lian ubóstwia ten post.
W odruchu naruszonej tkaniny, dłoń Ye Liana wyszła naprzeciw; w synchronizacji nadgonił przesuwające się paliczki, kładąc lekki dotyk na wierzchu badającej go twardej dłoni — muśnięciem zdającym się jednocześnie wyczulonym i kontrolnym. Nie chciał, aby odczucie stało się zbyt intensywne, aby sięgnęło fragmentów, do których nie powinien mieć wstępu. Każdy nacisk wywoływał myśl, że na więcej mu nie pozwoli, że to ostatnia rzecz, na jaką się godzi; że podda się jej przez chwilę, że będzie myśleć o tej dłoni, jak o tknięciu mieszczącym się dotychczas w ciasnych ramach umysłu, w wyobrażeniach, do których powracał jedynie nocami. Jeszcze chwilę temu mówił mu o egoizmie, ale czy próbował z nim w jakikolwiek sposób walczyć? Zamiast tego pozwolił zaczepić kciuk o ciasnotę opiętych spodni, dał przyzwolenie na przesunięcie ciekawskich paliczków po materiale skórzanego paska — ledwie na krótką chwilę, bo niespodziewany ruch zainicjował zamroczenie. To wprowadziło zamieszanie. Bez zastanowienia oderwał rękę. Po charakteryzujących się chłodną kalkulacją oczach pozostawała jedynie pomroka. Spomiędzy rozsuniętych szczelin paliczków spoglądały bowiem na Shin'ye oczy przypominające co najwyżej zatopione w mętnym jeziorze kryształy. Twarz miał rozgrzaną, choć sprawiał wrażenie człowieka, który nie do końca wierzył w realność całego zdarzenia. A przecież ukłucie było prawdziwe, tak samo prawdziwe, jak przeszywający go kłopotliwy, mrowiący ból.
Materac zadrżał, a Ye Lian w porównaniu do miękkiego posłania nie poruszył się nawet o minimetr. Zacisnął nadgryzioną dłoń, rozmasowując zaczerwienioną skórę. Wyrzut spojrzenia ogniskował się na swobodnie podpartej piegowatej twarzy. To było dziwne uczucie. Wpatrywał się w to szczeniackie oblicze, patrzał a właściciela palców, pod którymi napięte tkanki drgały wiedzione impulsem; obserwował twarz tak inną od tej, którą widział w myślach. Moment, w którym czar prysnął. Prawda na tyle bezwzględna, iż przechodził go wstyd, że ktoś w jego wieku mógł dostarczyć małolatowi namiastkę, tryumfalnej dominacji.
— Byłeś bardzo...
Od zawsze był przekonany, że nieodłączną częścią godności jest powściągliwość oraz chłodne podejście do emocji, dlatego odwrócił wzrok. Ale co z tego skoro wnętrze wrzało, nie pozwalając wyblaknąć zaognionym na skórze plamom? Czuł, jak drętwieje mu kark.
— ...wierny mojemu bratu.
Przemilczał to. Wzrok pognał w ciemny sufit. Z tego punktu obserwacyjnego Warui mógł zauważyć, jak usta mielą w zamkniętych wargach kryjące się słowa, ale nie wygadał na kogoś, kto zamierzał się odzywać. Przez naprawdę długą chwilę pozwalał dominować ciszy.
— Wcześniej było tak samo? Cały czas nie potrafiłeś?
Był zmęczony. Był zmęczony bólem, który pozbawił go szansy na przyszłość, który odebrał mu lata młodości. Bo kiedy Ichiru spędzał czas z Sue, on spoglądał na wyświetlacz, upewniając się, czy nie przegapił jego wiadomości. Kiedy wyjeżdżali w samotne wycieczki, Ye Lian nie potrafi znaleźć sobie miejsca, kręcił się po mieszkaniu bez celu. Każdego dnia spotykał na swojej drodze tysiące ciał; z tych tysięcy mógłbym pragnąć co najmniej kilkuset; ale z tych setek kochał tylko jedno. To destrukcyjne oddanie zniszczyło nie tylko jego życie, ale również życie tego, któremu był tak bardzo wierny. A tego nie był w stanie w sobie znieść.
— Kiedyś usłyszałem, że jestem nieprzystosowany — ton miał spokojny, nietknięty urazą i wyważony. Wierzch dłoni spoczął na czole; zawinął nieelegancko jasne kosmyki włosów. — Że nie wykazuje się inicjatywą i nie jestem konkurencyjny. Zastanawiałem się, skąd się to we mnie wzięło. Zdaje się, że największy wpływ na rozwój osobowości ma wczesne dzieciństwo. W ciągu całego naszego życia to właśnie od dzieciństwa poprzez okres dorastania nie tylko zdobywamy wiedzę i różne umiejętności, ale poszerzamy zasoby, rozbudowujemy strategie radzenia sobie w bardziej i mniej wymagających sytuacjach. Gdybyś musiał rozciąć poduszkę i wypuścić na podwórko wszystkie pióra, a następnego dnia ponownie je zebrać, byłbyś w stanie to zrobić? Pierz dawno pognałby z wiatrem, opadłby w miejscach niewidocznych albo takich, skąd nie można byłoby go wydobyć. Kiedy tracisz część infantylności, los tego nie bagatelizuje — nie wychodzi ci naprzeciw, a pozwala zasmakować błędnego myślenia. To, co utracisz, nigdy nie odzyskujesz w pełni. Dobrym przykładem jest zaufanie.
Wolna dłoń posunęła się dotykiem po klatce piersiowej, sięgając ostatecznie ukrytego pod materiałem nieśmiertelnika. Może powiedział zbyt wiele, ale tak. To była jego choroba. Ten osobliwy rodzaj choroby nerwowej. Polegał na strachu i zagrożeniu. Przed skrajnością ratowała go jedynie wrodzona dyscyplina — wiedział, że gdy tyko spróbuje ponownie na niego spojrzeć straci ją bezpowrotnie.
— Shin'ya, powiedz mi czy kiedykolwiek ci na kimś zależało? Nie mam na myśli miłostek ze szkolnych ławek, nie myślę również o zauroczeniach, które mijały po tygodniu. Czy chciałeś dbać o kogoś prawdziwie, czy byłeś w stanie zrobić dla tej osoby wszystko? Czy miałeś kiedyś kogoś takiego?
Warui Shin'ya and Hasegawa Jirō szaleją za tym postem.
To był chory, intensywny dzień, spisany nie atramentem, a juchą i zapachem stopniałego z ziemią śniegu. Do teraz w skroni wirowały podrzędne groźby napastników, słyszał tuż nad uchem chrupot ugniatanego pod butami puchu i widział zbyt wymowny, cwaniacki uśmieszek recepcjonistki życzącej dobrej nocy. Zastanawiał się, co mu strzeliło do łba, aby w przypływie głupoty dotknąć ust Ye Liana, smakując ich dziwną, niepasującą do mężczyzn miękkość i łapiąc zapach urwanego raptownie oddechu, przemieszanego z aromatem ulatujących zza uszu perfum. Pasowało to do niego - flakoniki z wyższej półki, chwytane alabastrowymi, smukłymi palcami, obracane nie po to, aby sprawdzić cenę, bo cena nie grała roli (w kwestii pieniędzy najwidoczniej nie potrzebował takiej ostrożności jak w życiu, bo małe, szklane naczynia pozwalały mu stworzyć kolejny fałszywy puzzel osobowości, tuszujący prawdziwość kryjącą się pod warstwami ubrań i kosmetyków), a jedynie w celu upewnienia się, że sięgnął po odpowiedni towar, że chodzi o markę, którą wcześniej sobie wypatrzył albo która towarzyszyła mu od lat i której nie chciał zmieniać. Pasowało to do niego tak bardzo, jak nie pasowały czerwone plamy pokrywające policzki i nerwowo ściskana w kułak dłoń. Tylko na ten widok spomiędzy sinych powiek Shina wyzierała jeszcze jakaś przytomność; obserwował i pławił się w obrazie różu rozproszonego na jasnej cerze, w braku elegancji przy chaotycznie podciągniętym golfie, który wciąż wystawał wąskim trójkątem nagości znad paska do spodni. Własna krew szumiała w całej już czaszce, piersi i udach, cierpła, drażniła, powodując to niepojęte, niskolotne naprężenie, dlatego w pewnym momencie, jakby chcąc zmyć z siebie nadciągające niebezpiecznie myśli, zsunął kant szczeki z podpierającej dłoni i wtulił twarz - choć bardzo ostrożnie, by nie naruszyć rannej strefy - w zagięcie łokcia. Jeszcze nim zdążył w dosłownym znaczeniu zetrzeć z siebie wyryty wyobraźnią obraz, zamarł w pół ruchu, z lekko przymrużonymi ślepiami i ściągniętymi nad nierozumiejącym niczego wzrokiem brwiami; bo nie spodziewał się kontynuacji.
Powoli, w przypływie czegoś, co można podpiąć pod szacunek, znieruchomiał, usadawiając się wygodniej ze skronią na przegubie zgiętej w stawie ręki i to, jak układał głowę, było jedynym drgnięciem z jego strony. Przez czas trwania monologu jedynie przypatrywał się jego profilowi, a potem, gdy ta się poruszyła, trasie ręki sięgającej serca.
Wymowność gestu dawała sporo do myślenia, ale Shin nie podjął wątku; nawet gdyby chciał, umysł miał ograniczony zmęczeniem i opadającą jak kurz bitewny adrenaliną. Zawężony rejestr zdołał jedynie chwycić się pytań, zagrzebując pod nimi jak pod tonowym blokiem. Ten balast osiadł na jego klatce piersiowej i chociaż leżał bokiem, nadal towarzyszył mu ścisk przy każdym podjętym wdechu.
Shin'ya, powiedz mi czy kiedykolwiek ci na kimś zależało?
Nie miał ochoty na uzewnętrznianie się; nie po to tutaj przyszedł. Nie to też zakładał jego plan, ale o ścianki wewnętrznego jestestwa, o ten zamknięty w czaszce punkt świadomościowy, obijał się wyłącznie głos sprzed momentu - nie docierało tam echo próbującego ocucić go rozsądku. A ten głos nawiązywał do bycia nieprzystosowanym; zahaczał o temat zbyt dobrze mu znajomy, jak wspomnienie mieszkania, z którym wiąże się zbyt dużo dobrych i zbyt dużo złych kadrów z przeszłości.
- Robimy sobie teraz kącik zwierzeń? - padło, nim zdążył przegryźć kraniec języka, hamując złośliwość, na którą przecież nie miał właściwie siły. Tak jak wcześniej założył - położenie się skutkowało natychmiastowemu przypomnieniu sobie, jak wyczerpane było ciało i jak hałaśliwie domagało się ono odprężenia. Mógłby zostawić dyskusję w tym punkcie; byłoby to całkiem w jego stylu, gdyby w znudzeniu rozciągnął się w pościeli i przekręcił na drugi bok, aż nazbyt wymownie odgradzając od drugiego mężczyzny plecami.
A jednak spojrzenie utknęło w wąskich ustach, co jakiś tylko czas pozwalając źrenicom drgnąć kilka milimetrów w dół, by wychwycić na powierzchni gładkiej cery ciemniejszy ślad - małe znamię, na którym stale ogniskował uwagę.
Aż wreszcie westchnął poddańczo - już drugi raz odpuszczając w ten sam rozdrażniony sposób - przetaczając się na plecy. Mina od razu mu skwaśniała, poczuł jak wszystko napływa mu do gardła. Krew lejąca się z nosa wprawdzie zakrzepła, ale wewnętrznie dalej stanowiła powód do ciągłej irytacji - zmiana pozycji tylko przypomniała mu o dzisiejszej bijatyce; i o jutrzejszej migrenie, z jaką będzie musiał stoczyć równie niesprawiedliwy bój.
Teraz utkwił jednak wzrok w suficie - płaskim prostokącie bez żadnej skazy, różniącym się jak niebo i ziemia, gdyby zestawić go ze sklepieniem oglądanym we własnym mieszkaniu.
- Kiedyś - zaczął w identyczny sposób, sięgając pamięcią do dawnych czasów - przyszedł wściekły trzaskając za sobą wszystkimi drzwiami na jakie natrafił. Był przemoczony do suchej nitki, ale nie deszcz wytrącił go z równowagi. Raczej rzadko rozmawialiśmy, nie sądzę zresztą, by dziesięć lat starszy typ czuł potrzebę dyskutowania z kimś, kto sięgał mu na tym etapie przed ramię.
Nie musiałem jednak drążyć kwestii, może nawet w ogóle mogło mnie tam nie być i równie energicznie wylewałby żale do pustej kuchni. Stałem tam mimo wszystko, z kubkiem dopiero zalanej kawy w jednej, nadgryzionym jabłkiem w drugiej ręce i patrzyłem na niego w osłupieniu, jak przestawia krzesła przed stołem, wyrównuje je jak jakiś psychiczny pedant, choć nigdy wcześniej nie potrzebował robić tego od linijki.
Pod nosem mamrotał coś o tym, że jest kretynem i nie potrafiłem się z tym nie zgodzić. Ale też nie przytaknąłem; po prostu oparłem się o blat i słuchałem co miał do powiedzenia, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Zdarzało się, że co parę nieskładnych zdań zerkał w moim kierunku, jakby weryfikował, czy nadal ma wiernego widza spektaklu, ale nie miałem pewności, czy faktycznie mnie widział. Rozumiesz? Po prostu łaził nerwowo w tę i z powrotem i coś gadał, bardziej właściwie mamrotał pod nosem, i tylko raz na kilka akapitów zatrzymywał się, kierował na mnie nieprzytomny wzrok, odczekiwał sekundę albo dwie i wracał do monologu. Ostatecznie poszedł spać, a gdy się obudził - przespał wtedy bite dwanaście godzin - narzekał na ból głowy. Wspominał coś o nieprzespanej nocy, tragicznym powrocie autokarem i o tym, że nie przyjechał autobus, więc resztę drogi musiał przejść pieszo w tnącej ulewie. Ale wściekły był nie na to, tylko na coś, co zdarzyło się na obozie.
Zadał mi wtedy, w sensie, w kuchni, w tym dziwnym amoku, w nerwach, które do niego nie pasowały i które wykrzywiały mu twarz w rysach dezorientacji i złości, pytanie czy rozumiem w ogóle jak ważne jest, by nic nie spierdolić. Użył tego słowa, pamiętam dokładnie, bo ciotka zawsze zakazywała nam przekleństw - i mimowolnie się uśmiechnąłem, co najwidoczniej uznał za odpowiedź.
Uśmiech odpowiedzią nie był, ale pewnie nieistotne, co bym zrobił - i czy cokolwiek - i tak wszystko by sobie ustalił po swojemu. Zaczął pytaniem czy pojmuję ideę kontaktów międzyludzkich i trochę, w jakiś sposób, jego bełkot przypomina mi teraz twój.
Pomyślałem, że relacje burzą ludzi; cały ich autorytet, bo starczy, by coś poszło nie tak, a wszystkie blokady pękają i robi się harmider. Grzmiał o tym, że jeżeli błędnie go zrozumiałeś, to wszystko skończone. Znowu cedził przez zęby, że jest idiotą. Potem machnął ręką w stronę jabłka, o którym zdążyłem zapomnieć i mamrotał, że przynajmniej spróbował, ale może jeszcze nie dojrzało. I wtedy poszedł spać.
Wiesz, że rzadko używał metafor, chyba nawet nie wiedział, że coś takiego istnieje. Ja też nie zrozumiałem o co mu chodziło; po prostu stałem jeszcze jakiś czas w kuchni, z echem jego pretensji wobec żarcia, które trzymałem w garści i zastanawiałem się nad tym, o co, do licha, chodziło w tej scenie.
Później wyszło, że na obozie się posprzeczaliście. To chyba i tak za dużo powiedziane, ale przynajmniej on był święcie przekonany, że lada moment piękny obrazek może prysnąć, bo dzieliliście namiot, a ty kazałeś mu się odsunąć, co według jego pokrętnej logiki miało oznaczać, że już się nie przyjaźnicie, a on jest obrzydliwym natrętem.
Przez tydzień zaraz po zajęciach bunkrował się w pokoju i pił sam ze sobą. Plus, że nawet po alkoholu trzymały się go te same irytujące standardy, więc gdy wychylał się ze swojej jamy, prawie nie było po nim widać, że jest nieźle wstawiony. Chwiał się lekko i jedynie raz przypadkiem go złapałem. Szedł do łazienki, potknął się i wpadł na mnie. Odruchowo chwyciłem go pod ramię, by w podzięce usłyszeć, że trzeba uważać, bo niedojrzałe są cierpkie, ale przejrzałe są jeszcze gorsze, bo słodko pachną, ale po zjedzeniu czuć mdlącą kwaskowatość i chce się wymiotować.
Potem znowu był cały w skowronkach, bo najwidoczniej się pogodziliście. Od razu przestał pić, bo i tak zawsze robił to tylko po to, by dramatyczniej pogrążać się w swoim żałosnym smutku. Za mną dalej jednak chodził ten pijacki absurd i wreszcie skojarzyłem o co chodziło. Uparł się, że to wszystko działa na zasadzie podobnej do owoców albo roślin; w każdym razie dajesz glebę i patrzysz, co wyrośnie. Jeżeli zerwiesz za szybko i podarujesz komuś do posmakowania, może okazać się twarde w przegryzieniu, nie wydzielać żadnego zapachu, słowem: nic niesamowitego. Po pierwszym kęsie przechodzi ci chęć na resztę. Przegniłe owoce są z kolei pozornie dobre, ale potem je chwytasz i widzisz pleśń tam, gdzie część stykała się z miską albo wgryzasz się i natychmiast powietrze wypełnia ten paskudny, niby słodki zapach fermentacji.
Więc, słowem wstępu...
Zatrzymał się; jak zawsze, gdy zdawał sobie sprawę, że paplał przeszło kilka minut. Bezładnie, jakby sam cały czas działał na ostrym rauszu, bo słowotok wylewający się spomiędzy warg, miał swoje źródło w szumnym umyśle. Nie chciał przyznać nawet przed sobą, że za rzadko ma do kogo otworzyć gębę. Że kumuluje się w nim zbyt wiele głupich historii, spostrzeżeń albo wniosków, ale kiedy nabiera wdechu, by przekazać je światu, ten świat pozostaje pusty, a jedynymi słuchaczami okazują się bezpańskie kocury z dalekiego molo.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym zaczął bawić się wżynającą w nadgarstek bransoletką. Wolna dłoń bezmyślnie obracała uczepioną rzemyka zawieszkę z grawerem, gdy wzrok toczył się po suficie, szukając tam dalszych wyrazów do opowieści.
Kiedykolwiek ci na kimś zależało?
- Może w jakimś sensie chciałem, by tak było, ale spieszyłem się podobnie, jak on się pospieszył i zanim się orientowałem, wszystko szlag trafiał. W liceum pojawiła się dziewczyna, dla której o trzeciej w nocy potrafiłem włamać się na SOR, byle przynieść jej ulubione słodycze, podjeżdżałem po nią pod szpital, by nie musiała niepokoić nikogo innego i strasznie się denerwowałem, bo czasami nawet uważny dotyk zostawiał na jej skórze siniaki, jakbym ją tłukł do nieprzytomności. - Skrzywił się. - Wymagałem od niej, by brała wszystko, co jej oferowałem, a kiedy nie chciała, zaczynałem się irytować i to już dowód, że próbowałem wcisnąć jej coś niedojrzałego. Zaczęliśmy się kłócić, żreć właściwie, więc skończyło się jak zawsze, a ja wylądowałem - zawahał się, zaciskając zęby. Na spiętej szczęce coś drgnęło; tik nerwowy, od którego zdawał się bardziej wrogi. Gdy jednak przechylił głowę i policzek opadł na pościel, w spojrzeniu utkwionym w Ye Liana nie było złości; bardziej natarczywa potrzeba dostrzeżenia zrozumienia na pytanie: wiesz jak, kurwa, trudno być wiecznym zastępstwem? Na jedną noc, na jedno spotkanie, jedno odhaczenie, jeden telefon. "Możesz wpaść dzisiaj? Jestem akurat wolna". Więc wpadasz, bo wiesz, że z rana będzie już jej mąż, którego nienawidzi, ale z którym się nie rozstanie z powodów, których i tak nie zrozumiesz, bo ona sama ich nie pojmuje. I im też, już z przyzwyczajenia, wciskasz coś szczeniackiego, co depczą pod butem, bo nikt nie lubi łamać sobie zębów na twardej skórze z niesmacznym miąższem, ale kiedy to ma dojrzeć, skoro nie mają czasu, bo nad ranem ma cię już dawno nie być w pieprzonym mieszkaniu pieprzonego biznesmena, którego żona w równie popieprzony sposób szuka sobie nowych rozrywek, Ye Lian? - Puścił kamyk, wsuwając dłoń pod policzek, znów leniwie przekładając się bardziej na bok, by móc monitorować oblicze drugiego mężczyzny. - Ale ja przynajmniej ryzykowałem - dodał już ciszej, mrużąc szczypiące zmęczeniem ogniste ślepia. - Twoje uczucia zaraz będą przedawnione i jedyne, do czego doprowadzą, to do kolejnych chorób. Zaufanie... - Mrowienie w kąciku warg przypomniało mu o bliźnie; jej szkaradność rozciągała oblicze w stałym, cwaniackim uśmiechu, choć usta nie niosły śladu rozbawienia. - Zaufanie z każdym człowiekiem powinno być resetowane. Doświadczenie cię blokuje, rozumiem, ale to aroganckie, że mierzysz jednych ludzi miarą innych. Jesteś - nacisnął - nieprzystosowany. I nie wykazujesz się inicjatywą. Strach jest chujowy, ale bierność bardziej. Bariery, jakie sobie nałożyłeś, trzymają cię w miejscu. Jak niby chcesz komuś coś dać, jeżeli nie przerzucisz tego ponad tak wysokim murem? Czego ty w ogóle oczekujesz od świata? - Nagle, nie wiedzieć czemu, wolną ręką dotknął szramy, opuszką wskazującego rozmasowując nabrzmiałość jaśniejszych części skóry. - Gdybym jej nie miał, łatwiej byś się przełamał. Zamykając oczy głównie ona nas różniła, nie?
Ye Lian and Morrigan Sherwood szaleją za tym postem.
Ye Lian przekrzywił głowę, skupiając spojrzenie jasnych tęczówek na towarzyszącym mu słabnącym obliczu. Delikatny, mglisty poblask lampki zaglądał w ich twarze, opadając na skórę miękkością przypominającą półprzezroczysty całun. Nigdy nie lubił światła; lubił ciemność, bo nie tylko uwalniała od tych wszystkich wnikliwych, wpatrujących się w niego oczu, ale i od zgromadzonych w duszy cieni. Teraz niestety mrok opinał się na gładkich policzkach, podkreślał wybijające się wyrafinowane kości szczupłej twarzy, uwypuklał wgłębienia tuż pod cienkim pastelowym zarysem. Oblicze promieniowało dojrzałym, lecz poważnym urokiem, co tylko dodawało głębokości całej prezentującej się estetyce. Usta nie poruszyły się na usłyszane słowa. Nie były dla mężczyzny niczym obcym, stąd potraktował je znanym Shin'yi milczeniem. W tej całej przedstawianej mu ekspresji odnajdował te same szkolne, butne reakcje świadczące o nieustępliwym charakterze. Niewiele się zmienił, myśl trąciła spokój. Dzieciak nie mierzył już co prawda stu sześćdziesięciu centymetrów (a przerastał go o pół głowy), jego twarz (choć niewiele różniła się od ostatniego wspomnienia) może i nabrała męskości, jednak wciąż tkwił w nim ten sam szczeniacki duch, mający w sobie tyle samo naiwności co cwaniactwa.
Skierował twarz w sufit, jakby wiszący nad ich głowami prostokąt miał być obrazem pod przygotowaną prezentację; jakby to na nim klatka po klatce, miał zostać ujawniony każdy moment zapisanych wspomnień. Przez pierwsze chwile nie był pewny, kogo tyczyła się opowieść, jednak odpowiedź napłynęła niebawem — już po paru zdaniach:
„Wiesz, że rzadko kiedy używał metafor”.
Wiem, chciał odpowiedzieć, ale zamiast rozchylić usta pod cisnące się słowa, jedynie ukrył srebro wzroku pod oprawą ciemnych rzęs. Nigdy nie potrafił rozmawiać, dlatego głównie z tego powodu przez całe dzieciństwo i okres dorastania był sam. Trudności, jakie napotykał były dla niektórych zwyczajnie niepojęte. Rozmowa z ludźmi wymagała pielęgnacji — w głównej mierze podtrzymania tematu, a więc rzeczy, której od zawsze było mu brak. Teraz zdany na łaskę Shin'yi jednocześnie pragnął i nie pragnął usłyszeć puentę przedstawianej historii. W pewnym etapie to uważne słuchanie zaczęło przypominać rozdrapywanie swędzącego ukąszenia po komarze. Wiedział, że postępuje idiotycznie, że taki ślad stanie się bardziej widoczny, kiedy wbije paznokieć, lecz mimo wszystko odczuwał wewnętrzny przymus, aby kaleczyć się dalej, aby pozwalać Shin'yi mówić o tym wszystkim na głos, odsłaniać fragmenty ich prywatnej relacji, jedna po drugiej.
Co zaskakujące — na wiadomość czego w głównej mierze dotyczył smutek Ichiru — drgnął kącik cienkich ust. Ye Lian kulturalnie przytknął palce do warg, ukrywając powstały uśmiech. Osłaniał rozbawienie, jakby uśmiech, miał zburzyć wizerunek; okazać się zbyt nieidealny, bo przecież był grymasem twarzy i w tym okropnym grymasie człowiek nie był w stanie nad sobą zapanować, gdyż sam podlegał czemuś, co nie było ani wolą, ani rozumem. Paliczek tknął ścierpniętej wargi, ledwie wierząc w to, co właśnie usłyszał. Jakby to całe melancholijne zachowanie Ichiru, zamiast wywołać chandrę, wywoływało coś na wzór pokrzepiającego ciepła.
Swobodnie płynące słowa pełne były szczerości i zaskoczenia. Niewiele ludzi przedstawiających swój problem, rozumiało, w którym miejscu popełniło błąd. Większość zresztą podejrzewała, że nie popełniała go wcale — Warui przeanalizował tę ścieżkę bardzo dokładnie, stąd Ye Lianowi nie było trudno się z nim nie zgodzić. Poza interpretacją wprawił w osłupienie przede wszystkim wylewający się z niego spokój, dojrzałość. Przyznanie się do błędu. Coś, co w obecnych realiach, swoją niepospolitością zbliżało do wyjątkowości złotego graal. Nie przerywał mu słowem, od wielu lat udowodnił tysiącom osób, że był cierpliwym słuchaczem, ale kiedy urwał w ten niespodziewany sposób, nie mógł powstrzymać ciekawości i zwyczajnie na niego spojrzał. Wtem ich twarze wysforowały się w swoim kierunku. Rozsypane na pościeli wypłukane z koloru kosmyki niemal zlewały się z bielą pościeli, tak bladą i niepasującą do wrzących, nieułożonych pasem leżących centymetry dalej. Ye Lian wpatrywał się w czarne źrenice chłopaka, gdy wypowiadał kolejne zdania, czując się z tą wiedzą dość niezręcznie. Zdał sobie bowiem sprawę, iż otworzył się przed nim prawdziwie, a to, co zamierzał mu właśnie przekazać, wykraczało poza codzienne rozmówki mające podłoże w pytaniu o pogodę. Prawda, jaką mu podarował, spowodowała, że stał się jak cała reszta świata, mógł zacząć go oceniać.
Chłopak przekrzywił się na bok, wsunął dłoń pod policzek, a Ye Lian tkwił w jednej pozycji. Nie uciekł zlękniony jak dotychczas. Pozwolił mu badać swoją twarz, w sposób, w jaki on badał jego; analizując odpowiedź na zadane dotychczas pytanie. Wiedział coś o byciu zastępowanym, a przynajmniej się domyślał, bo on w całej swej historii znajdował się po drugiej stronie barykady. Pozwalał komuś innemu zajmować swoje miejsce, pławić się w emocjach ukochanej osoby, kiedy on mógł co najwyżej o tym słuchać, niczym mąż, który godzi się na otwarty związek.
— Ale ja chociaż ryzykowałem.
— Jesteśmy pokręconym gatunkiem. Kiedy kogoś zaakceptujemy, zdajemy się automatycznie wyznaczać mu rolę w swoim życiu. Tworzymy wokół niego oczekiwania. Czasem jednak są zbyt wielkie i trudno jest się zorientować, czy nie wykraczają poza granice ludzkich możliwości. Ledwie się odwracamy, a otrzymujemy coś innego i właśnie stąd biorą się rozczarowania. Zaczynamy od obserwacji i planowania, zakładamy najróżniejsze scenariusze, a kończymy z niepewnością, z kartką pogiętą w niekształtną kulkę. Czy okażemy się odrażający? A może będziemy jedynie chwilą mogącą rozdmuchać żar, który ostatecznie zgaśnie i wypali z nas całą nadzieję? Shin'ya... — Nie czuł, aby był odpowiednią osobą do dawania mu lekcji moralności, więc przegryzł swoje zadnie w kwestii historii, jaką usłyszał na sam koniec. Ta jednak bezustannie brzęczała mu w głowie, sprawiając, iż ilekroć na siebie spoglądali, widział, jak chłopak znika za drzwiami mieszkania dużo starszej mężatki. — Spróbujmy podejść do tego analitycznie. Jak myślisz, jaki procent niepowodzeń może czekać cię, gdy podejdziesz do przypadkowej dziewczyny i zaproponujesz jej kawę w pobliskiej kawiarni? Zakładam, że statystycznie średnia będzie mieścić się poniżej pięćdziesięciu procent, bo oczywiście któraś może być zajęta, bo będzie spieszyć się na pociąg, może być również w związku, albo zwyczajnie nie będziesz w jej typie. To się zdarza. Jednak podchodząc do samotnie stojącej dziewczyny, która odrywa spojrzenie od tarczy zegarka i spogląda ci w oczy, wpychając podwiane wiatrem, niesforne pasmo włosa za ucho, możesz mieć pewność, iż ta nie popatrzy na ciebie jak na dziwaka. Nie pomyśli, że to odrażające, niemoralne. Może co najwyżej stwierdzić, że jesteś zdesperowany. Jak myślisz, jak sprawa wyglądałaby, gdyby na miejscu samotnie stojącej dziewczyny pojawił się chłopak poprawiający w ręku sportową torbę? Jaki byłby procent, że po zadaniu takiego pytania godność nie byłaby jedyną rzeczą, jaką zbierałbyś z chodnika? — Westchnął i odsunął wzrok z jego twarzy. Złoto tęczówek bezlitośnie zaglądało w duszę. — Znalazłaby się może garstka osób, która potrafiłaby to zrozumieć. Ale czy na to przystać? W każdym razie cała reszta społeczeństwa to prości ludzie lub grupy nienawiści, pełne kompleksów i chęci odwetu za to, że w życiu im nie wyszło. Nie możesz być innym. Choć to złe określenie. Oczywiście możesz być inny, ale jedyną granicą, której nie wolno ci przekroczyć, to ujawnienie się. Musisz zachowywać się, wyglądać i wypowiadać się jak wszyscy. Tacy ludzie najpierw wytną ci z życia dzieciństwo, a potem tak zwani normalni ludzie postarają się, byś musiał ukrywać się do końca życia. Czy zdając sobie sprawę z tych paskudnych realiów, byłbym w stanie narażać na to kogokolwiek? Jak mógłbym pogrążać w to osobę, która od zawsze reprezentowała wysoki poziom? Która od zawsze wiedziała, czego chce w swoim życiu i której marzeniem nie było schodzenie ze szczytu na sam parter? Odpowiesz: „jeśli by mu zależało, to nie byłoby istotne”, ale tę pewność również trzeba mieć. Nie zdajesz sobie sprawy, ile razy chciałem spróbować mu o tym powiedzieć, ale zawsze pojawiał się moment refleksji, sytuacja, która działała lepiej niż zrzucony na głowę kubeł zimnej wody. Nie istniał pomiędzy nami żaden powód, który mógł zmienić mój sposób myślenia. Czy miałem zatem — ze względu na swoje chore fantazje — ryzykować przyjaźń? Sprawić, że spoglądnąłby na mnie inaczej, ostrożniej? Kto wie, czy nie zacząłby się mnie bać. Shin'ya, nie mogłem zaryzykować. Możesz tego nie zrozumieć, jestem tego świadomy, ale zwyczajnie cena za taką pomyłkę była dla mnie nie do pomyślenia.
Umilkł, a wraz z ostatnim słowem zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu lat poczuł w sobie taką prostotę; że po raz pierwszy nie analizował, a zwyczajnie wypuścił z siebie gnieżdżący żal. Przez tę oczywistość nie potrafił się skupić. Shin'ya posiadał dar rozmowy, zachęty do dyskusji, której bardzo blisko było katolickiej spowiedzi. Tyle że dotychczas spowiedzią Ye Liana było pisanie. W jego przypadku dokument tekstowy przypominał trochę konfesjonał, a wystukiwane litery — zadośćuczynienie. Czasami był własnym spowiednikiem, czasami spowiadanym, zależy czy decydował się na dialogi. Zawsze jednak miał pewność, że dostęp do tych myśli ma wyłącznie on i że zawsze możne zwyczajniej zamknąć dokument i nie zapisać swoich słów. Teraz nie mógł tego zrobić. I z chwilą, gdy skończył mówić, zaczął żałować swojej otwartości. Podejrzewał, jak zostanie odebrany. Palce obracające skryty pod materiałem nieśmiertelnik zacisnęły się mocniej na ostrych, poszarpanych krawędziach, a szklany, szary wzrok ponownie skierował się na młodą twarz.
— Ona nas różniła, nie?
— Nie — zaoponował. Choć samo wspomnienie tego bezwstydnego ruchu, wywołało zawahanie głosu. Warui nie chciał być porównywany, jednak bezustannie szukał usprawiedliwienia swojego zachowania, czego chyba nie był świadomy. Wyjaśniało to również kwestię odnajdowania przyjemności w objęciach osób zajętych, jakby tylko w taki sposób mógł coś sobie udowodnić. Wzrok Ye Liana przesunął się delikatnie po ledwie dostrzegalnej w półmroku szramie. — Nie mogę ocenić, co by was różniło. Nie wiem jaki nacisk miałby jego dotyk ani nie potrafię określić, z jaką intensywnością mógłby zbliżyć się do mojej twarzy. Czy patrzałby mi w oczy tak długo, aż upewniłby się, że skapituluję? A może wiedziałby, że nie może oczekiwać po mnie niczego, dlatego byłby równie zdecydowany, co zawzięty? Sam przecież nie mogłeś przewidzieć, jak będzie wyglądać mój. — Urwał, czując, że powiedział zdecydowanie zbyt wiele. Był pewny, że w ciszy dało się usłyszeć uderzenie spłoszonego serca, dlatego jakby w maniakalnej próbie ucieczki podniósł się na łokcie. Trwał tak przez chwilę, niczym człowiek, który obudził się ze snu i za wszelką cenę próbuje oprzytomnieć. Potarł skronie i osłonił oczy dłonią. — Ciężko cię zawstydzić, prawda? — Cisza. — Połóż się — ton zakrawał bardziej o troskę niż rozkaz. — Masz zaczerwienione oczy i ledwie kontaktujesz. Powinienem zająć się łazienką.
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Był niemal pewien, że jest w stanie wskazać, gdzie ujawniło się draśnięcie - i że mikroskopijna wyrwa zaczęła się rozrastać wraz z każdym wymykającym się spomiędzy strun głosowych dźwiękiem i, w efekcie, rozkorzeniać jak pnące w głąb ziemi odnogi walczącej o życie rośliny, starającej się o to, by jak najstabilniej werżnąć w sypką glebę, utrzymać dzięki temu pion i przetrwać jeszcze trochę. Ye Lian był jak targana potężnym, wichrowym wiatrem, giętka łodyga. Szarpana bezlitośnie, bez końca wystawiana na trudy otoczenia, do którego nie była przystosowana.
Patrzeć na to było zwyczajnie przykro, choć w kącikach warg yūrei kryło się coś więcej niż widoczny przy zacisku ust wyraz współczucia. Grymas mieścił w sobie jakieś roztargnienie, niezmyte nawet wtedy, gdy tafle wypełnione popielatym brokatem przekierowały się wprost na niego.
Jemu słuchanie, w porównaniu do Ye Liana, nie przychodziło wcale łatwo. Przez życie przemknął jak taran, szarżujący naprzód i obalający wszystko na swojej trasie. Nie oglądał się na wzniecone ogniem mosty, łamiące się z trzaskiem gdzieś za plecami. Nie zawieszał wzroku na cudzych obliczach na dłużej niż to konieczne. Kompletnie wyłączył się ze świata, jakby świat go wcale nie dotyczył.
Może rzeczywiście tak było. W pewien sposób zaczynał się zastanawiać nad tym który z nich był wariatem. Wsłuchując się w szeptliwy głos drugiego mężczyzny wyłapywał coraz więcej reguł, których nie myślał nawet przestrzegać. Oczywiście, zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Nie był tak prymitywnie wyłączony z polityki rządzącej społeczeństwem. Mimo tego nie przyszło mu na myśl, aby każda z zasad stawała się żelazną. Swoim ognistym temperamentem rozgrzewał metalowe pręty, by te, przeżarte gorącem, wreszcie pozwoliły na przełamanie się.
Mógł właściwie zgodzić się z tym, że byli pokręconym gatunkiem. I z faktem, że trudno zabiegać o akceptację, bo to zawsze daje dwie ścieżki: jedna oznacza dostosowanie się, asymilację z tłumem, a tłum to protekcja i bezpieczeństwo, nudny do cna spokój, zapewniający wprawdzie statyczny byt, ale zamieniający wszystkie barwy otoczenia w monochromatyczne szarości. Druga oznaczała wieczną walkę, codzienną krew obleśnym różem plamiącą zęby, oznaczała paznokcie połamane jak nadepnięte przypadkiem muszle i rwący ból tam, gdzie zebrało się baty.
Nie było nic pomiędzy.
Powinien więc przytaknąć Ye Lianowi, bo przecież dobrze rozumiał. Znał te dwie ścieżki. Wiedział, która z nich daje stabilniejsze zaplecze. Nie miał prawa winić go za pragnienie bezpieczeństwa - swojego i cudzego. A jednak słuchając jego słów coś uporczywie ćmiło mu w głowie, napierało na czaszkę tonowym ciężarem jakiegoś niewidzialnego buta, podeszwą wgniatającego łeb w niby miękkość materacu.
Brwi zmarszczyły się gdzieś w trakcie, usta, zaciśnięte, zwarły się mocniej. Przez szczękę przemknął jakiś cień, drgnienie mięśnia, który swe neurotyczne źródło czerpał z irytacji.
Czekał jednak cierpliwie; nie na wznowienie opowieści albo dodatkowe informacje. Czekał wyłącznie na to, aż Ye Lian oderwie wzrok od pustego sklepienia i spojrzy w jego kierunku. Przypomni sobie, że to nie spowiedź, żaden konfesjonał, w którym można być anonimową zjawą bez paszportu i twarzy. Wtedy właśnie, gdy głowa lekko mu opadła, a srebrne oczy raz jeszcze nawiązały kontakt z jego własnymi, wargi wreszcie się rozchyliły. Spomiędzy nich wyrwało się krótkie, wkurzone cmoknięcie.
- Spróbujmy podejść do tego - odezwał się i gdzieś między nimi, w sekundowej przerwie, zawisło wymówione przez Ye Liana: analitycznie, prędko jednak przekreślone, zepchnięte poza krawędź butnym: kurwa, po ludzku. Po prostu. Jako gej jesteś odszczepieńcem. Należysz do mniejszości, więc wiadomo, że twoje statystyki się tutaj zgadzają. Gdyby patrzeć na wszystko pod kątem - mielił słowa; widać to było, gdy poruszył żuchwą, gdy w oczach iryzował poblask mdłej żółci lampy - orientacji - zdecydował się wreszcie, wypuszczając przy tym powietrze z wyraźnym ciężarem - to twoje wnioski miałyby stuprocentową słuszność. Ale nie jesteś wyłącznie orientacją, Ye Lian. To tylko jedna z twoich cech, jakiś element, który cię charakteryzuje, ale przecież to nie tak, że składasz się wyłącznie z tego. Masz w sobie jakieś wady, jakieś zalety, jakieś talenty i jakieś chore porażki z przeszłości, które zbudowały to, kim i czym jesteś obecnie. Nie lubię bawić się w moralizowanie, średnio mi to, jak wiesz, wychodzi. Wkurza mnie tylko to twoje tchórzliwe szukanie argumentów dla swojego leniwego nieróbstwa. Wkurza, bo robisz z własnej odmienności coś, co jest na wyłączność, prawie tak, jakbyś tylko ty miał prawo wstydzić się tego, kim się okazałeś. Bo nie miałeś na to wpływu? - Język przesunął się wzdłuż górnych zębów odruchem zgłodzonego drapieżnika. Koniuszek omsknął się o kącik ust; specjalnie w chwili, w której ten rozciągnął twarz w krzywiźnie sarkastycznego uśmiechu. - Pomyśl, że niełatwo jest podejść do jakiejkolwiek dziewczyny, gdy ma się ryj deformowany bliznami. One nie wywołują współczucia. Wywołują niesmak i speszenie. Nieważne, czy ta dziewczyna byłaby sama, czy ogółem byłbyś w jej guście. Może nawet całkiem byś się jej spodobał. A potem zsunąłbyś maseczkę, odgiął materiał, i cały czar by prysł. Nie powinienem więc zagadywać? Bo jestem paskudny? Uważasz, że mam się zaszyć gdzieś cholernie daleko, do reszty pogrążając w swojej nieidealności? Co powiedziałaby moja partnerka, gdyby musiała wyjść ze mną na miasto? Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak krępowałoby ją przyznawanie się, że mnie zna. Publicznie. Do diabła, przecież spaliłaby się ze wstydu. To jakby umawiać się z jakimś zbrodniarzem. Albo, co powinno bardziej do ciebie dotrzeć: wyobraź sobie, że jesteś typem sportowca. Beztroski i silny, z tłumem wiecznie rozbawionych ludzi wokół, bo każdy ubóstwia klasowych przystojniaków o czarującym charakterze. Ale wiemy jak działa bycie pierwszym w rankingu na boisku. Tłum widzi w tobie zbite mięso, napięte tkanki, kości nie do złamania. Pracujesz na to, aby być dobrym wystarczająco, harujesz, by strzelić następną bramkę i podnieść kibiców ze wszystkich stoisk we wrzawie zwycięskich okrzyków. Tracą na tym twoje oceny. Nie wkuwasz zbytnio materiałów, bo kiedy masz znaleźć na to moment, skoro non stop musisz trenować? Zaczyna chodzić za tobą widmo plotek. Z ust do uszu dobiegają szepty, że jesteś taki przystojny i zabawny. Szkoda, że głupi. Sądzisz, że Ichiru powinien się zawahać, gdy podchodził do Sue? To idiota, niekonwencjonalny kretyn, zdurniały do stopnia, w którym nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak tępy i ślepy jest. A jednak zaryzykował, zagadując dziewczynę, na wydziale prawa szczycącą się opinią nienagannej prymuski. Mogła go odesłać z kwitkiem w sposób, od którego straciłby całą pewność siebie, mogła sprawić, że stałby się pośmiewiskiem. Mogła przy dziesiątkach zebranych rzucić kąśliwie, by do niej więcej nie podchodził. Bo zaniżał jej IQ. Źle wypadał, gdy się tak szczerzył jak bezmyślny pies. Nie zrobiła tego jednak. Nie sądzę też, by wstydziła się go na mieście, nawet jeżeli od czasu do czasu uświadamiał otoczenie, że brakuje mu wyczucia i ogłady. Wiesz dobrze, jak bezpośredni bywa. To powód, by miał się wycofywać? Między innymi za to tego gnojka pokochałeś.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Ye Lian się podniósł, a wraz z tym, jakby automatycznie, przez kark Shina przebiegł dreszcz. Po drodze zimnych impulsów napinała się skóra, aż nie dotarła do zmrożonych pod czaszką myśli. Na pół chwili, z lekko rozchylonymi ustami, przypatrywał się mężczyźnie.
- Ciężko cię zawstydzić, prawda?
Drgnął, ale krtań pozostała nieużyteczna - nie wydobył się z niej nawet szept. Brwi tylko ściągnęły się ciut mocniej, gdy wychwyciwszy troskliwe "połóż się", w pierwszym odruchu odebrał to zbyt ofensywnie. Machinalnie lekko uniósł głowę, odklejając czerwieniejący od nacisku policzek od nadgarstka. Sam chciał się wesprzeć na łokciu, nawet zareagować oburzeniem - ale wtedy zdał sobie sprawę, że źle zinterpretował Ye Liana. Nieważne, czy powodem było zmęczenie, strata krwi, coś jeszcze innego - końcowym efektem i tak okazało się nerwowe, zbyt głośne parsknięcie. Krótkie jak szczeknięcie psa, po którym zwalił się ponownie na materac, unosząc dłonie i przyciskając skrzyżowane ramiona do twarzy.
- Jezu - wychrypiał, już bez najmniejszego śladu pretensji. Wcześniej wypowiadał się w pewnym rozdrażnieniu, teraz nie pozostała po tym nawet osadowa mgiełka. Została strzepnięta zamaszystym ruchem; prawdopodobnie już wtedy, gdy z rozbawieniem zdusił w sobie śmiech. - Powiedziałeś to tak, jakbyś jednak chciał mnie pocałować. - Irracjonalność tego pomysłu nawet jemu wydawała się teraz nierealna. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że gdy przyglądał się nieporadnym podniesieniom Ye Liana, gdy padło pytanie (ciężko cię zawstydzić, prawda?), a potem nagle to niesprecyzowane połóż się, jakby potrzebował lepszej pozycji, aby się usadowić, bo poprzednia - gdy Shin znajdował się na boku, z ustami wciśniętymi we własny nadgarstek - była przecież zbyt niewygodna, zamknięta, opcja trzymała sensowny poziom.
O narzutę otarły się włosy, gdy pokręcił głową, wyrzucając z czaszki wyraźną, choć abstrakcyjną wizję. Ramiona, dotychczas osłaniające oczy, zsunęły się nieco wyżej, by mógł spod nich wyjrzeć, odszukać w półmroku oblicze blondyna. Przez chwilę tylko oddychał, z durnawym grymasem na twarzy; kpiną przemieszaną z chłopięcą zadziornością, ale gdy tak przypatrywał się Ye Lianowi, wreszcie opadła maska, ujawniając większą neutralność. Niemal powagę.
- Nie uciekaj. Zostań - nie prosił; nie miał w sobie tak wiele taktu. Nie był to też rozkaz.
Dał mu wybór.
Ye Lian, Ejiri Carei and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.
Wzrok Ye Liana skrył się pod ciemnymi długimi rzęsami, za cienkimi palcami przepuszczającymi mdłe światło lampy. Wszystko, co mówił, wywoływało ciepło. Nie miało ono nic wspólnego z zamontowanymi w pokoju termostatami, które nie pozwalały spaść temperaturze poniżej określonej liczbie stopni. Miał rację. Shin'ya i Ichiru mieli czego się wstydzić, jednak każdy z nich posiadał nienaganne poczucie własnej wartości, zazdrościł im. Kiedy oni parli naprzód, Ye Lian spoglądał na wszystko z boku, cichy, niedostępny, jakby piętno prześladowania miało przepłynąć za nim przez morze i wypełznąć na brzeg wyspy. Przyłapał się na tym, że chciał zapytać go, jakie jego zdaniem dostrzega w nim inne cechy, ale nim usta zdążyły wyjawić tę bezwstydne pytanie, złapał za kuchenny nóż i zamordował własną ciekawość.
Przy tym delikatnym szczeknięciu opuścił dłoń, która zawisła zgiętymi palcami przy ustach. Gdyby tylko wiedział, co Shin'ya zamierza powiedzieć, nie wpatrywałby się w niego tak czystym spojrzeniem, przebijającym się przez słomiane, wyblakłe pasma włosów.
— Powiedziałeś to tak, jakbyś jednak chciał mnie pocałować.
— Nie bądź głupi.
Nie odwrócił głowy i nie zamilkł na kolejne chwile celowo, po prostu skrępowanie rozpuściło słowa.
Dopiero kiedy minęła równa minuta, odłożył wcześniej zawieszoną przy wargach dłoń na materac. Długie, sztywne palce zagłębiły się w miękkość tkaniny.
— Shin'ya. — Podjął w tej przejmującej martwocie. — Chciałbym cię o coś prosić.
Jasne kosmyki rozsypały się na aksamicie, kiedy ciało objął szelest kołdry.
— Nie patrz na mnie przez ten jeden pryzmat.
(Zostań)
Jak straszne było przekonać się nagle, że z niewiadomego powodu zdradzało się własne zasady. Zamknął oczy.
— Tylko na chwilę.
Warui Shin'ya and Saga-Genji Shizuru szaleją za tym postem.