Hakuchō to elegancki hotel w ścisłym centrum miasta, zarezerwowany jedynie dla ludzi o ciężkim portfelu. Nie dziwią nikogo rozbawione stwierdzenia, że lokal ten określany jest często "Rzymem" - lokalizacja rzeczywiście sprawia, że wszystkie drogi prowadzą do niego. To liczący aż 92 piętra (z wyłączeniem czwartego, które w naturalny dla Japończyków sposób zostało wykluczone) olbrzymi wieżowiec rzuca się w oczy w każdym punkcie Fukkatsu. Wynajęcie waha się średnio od 27600 jenów do nawet 42900 za dobę, ceny gwałtownie wzrastają w okresie sezonowym i dużą rolę odgrywa widzimisię gości co do sprzętów i udogodnień*, obszerność przestrzeni oraz ilość pomieszczeń. Ze względu na wybitną rangę tego miejsca, rezerwacje składane są nawet z miesięcznym wyprzedzeniem i często zdarza się sytuacja, w której z wystudiowaną już dykcją recepcjoniści uprzejmie informują o braku wolnych loków. Personel jest tu zresztą specjalnie wyszkolony, a ochrona odpowiednio zaangażowana. Hotel spełnia również standardy kierowców, oferując strzeżony, podziemny, trzypoziomowy parking.
Nie można przy tym zapomnieć, że dwa pierwsze piętra oraz czterdzieste drugie i trzecie przeznaczone są na restauracje, zapewniające przebywającym wewnątrz osobom pełen wachlarz profesjonalnie przyrządzanych dań. Nie zabraknie opieki medycznej, miejsca na parkiet czy nawet salę kinową.
*Możliwa jest rezerwacja pokojów z balkonem, jacuzzi itp.
Z łatwością zarejestrował przekleństwo. Rozchyliły się pogryzione i zsiniałe wargi. I choć mogły wypełnić wnętrze cierpkim ostrzeżeniem (jak na co dzień miały to w zwyczaju), nie osiadł na języku żaden ton — nawet ostrości. Ye Lian nie przeklinał, ale za to czuł osobistą potrzebę korygowania towarzystwa, bo przecież to brzmiało źle; jakby za każdym razem znajdowali się w świętej kapliczce, gdzie najczystszy byt spoglądał na nich zza wentylatora i oceniał wagę przewinień, spisując wszystkie grzechy na zakurzonej ścianie. W tej chwili nie potrafił skupić się na złamanej etykiecie dobrego wychowania, nieposzanowania dla słów, które były dla niego tak ważne. Zdominował go powstrzymywany grymas. Zmętniałe spojrzenie błądziło gdzieś po tafli, okryte gęstą kotarą rzęs, tak dobrze pasującą do powierzchownej łagodności i rycerskości jego urody. Teraz gdy przytrzymywany przy piersi mokry materiał szlafroka kleił się do skóry, kiedy kołnierz osłaniał wielorakie ślady zachłannych nocnych ust pożądania, którym nie szło przemówić do rozsądku, wyglądał niesamowicie bezbronnie. Ciało, kryjące w sobie pełnie złych zamiarów, zdolnych do popełnienia najgorszych przewinień, nie mogło być przecież takie słabe, prawda? Czy wszyscy powycinani mordercy ze starych gazet, przybici szpilkami do popękanej ściany pełnej notatek na starym strychu w Karafurunaie Chiku nie mieli, choć grama fizycznej siły albo charakteryzującego sprytu? Jakiejś części osobowości, która ujawniała się swoją grozą, gdy cień przesunął się z twarzy, kiedy choć na sekundę zamigotało światło? Determinacji błyszczącej w oczach? Natomiast spojrzenie Ye Liana pozostawało niezmiennie nieruchome. Pozwolił unieść się Shin'yi — zorganizował mu więcej miejsca, odsuwając się w kontrolny i spokojny sposób, jakby...
— … shénme dōu méi fāshēng. — Cisza jaka pojawiła się po tych słowach uświadomiła, że popełnił błąd; że w zamyśleniu odezwał się do chłopaka po chińsku. To zainicjowało dyskomfort. Takie językowe wpadki zdarzały się Ye Lianowi naprawdę rzadko. Nie pozostało mu jednak nic innego jak potraktować wypowiedź, jako zwykłe przejęzyczenie, nie wypadając przy tym z odgrywanej roli. — W porządku. Tak będzie najrozsądniej — skorygował półtonem.
Nie mógł pozwolić mu przy sobie zostać. Dystans był sensowną opcją. Przede wszystkim najbezpieczniejszą. Jedyne co mógł aktualnie zrobić to zachęcić go do przerwania wytworzonej między nimi fizyczności. Zastanawiał się, czy zauważył. Czy Shin'ya rozpoznał, że brzmi nieswojo. Nienaturalnie. Czy zauważył, że brakowało w spokojnych słowach tej samej sztywności, bardziej wytwornego słownictwa, które dotychczas układało się miękko na języku; stanowczości, z którą zdawał się urodzić i tej nieomylności, która bez ustanku mu przypisywano? Nie unosił spojrzenia, poczekał, aż mokry odgłos stawianych stóp dotrze do jego uszu; wtedy wyprostował się lekko i odchrząknął, jakby ten prozaiczny odruch miał zdolności do wygumkowania decyzji — nakładania korekt co do zdarzeń, które pociągnęły za sobą lawinę konsekwencji, które zapisały się w obcych myślach i nie miał do nich żadnych praw. Usłyszał, jak Shin'ya sięga po ręcznik, jak szelest rozprostowującego się materiału otula biodra. Był skołowany. Parzyły go czubki uszu. Wrócił bezmyślnie do poprawiania połów szlafroka, jakby było to najbardziej fascynujące zajęcie na świecie. Skrępowany niezręcznością wiszącej między nimi ciszy, spróbował ułożyć w głowie jakąś listę pod tytułem "co dalej?", ale pierwsze co przychodziło mu na myśl, to ledwie ułożony na odbitej fioletem szyi pocałunek — wspomnienie ostre i gwałtowne niczym piorun. Wraz z szelestem wciąganego w płuca powietrza trzasnęły cicho drzwi.
Był mu za to wdzięczny.
Zduszone kroki nadwyrężały uszy; każdy cichy odgłos budził stan największej gotowości. Zduszony ton Shin'yi zlewał się z nierytmicznym biciem serca, którego dźwięk niósł się po ściankach czaszki; miał wrażenie, że tkwi w pomieszczeniu wypełnionym tym straszliwym uczuciem niewiedzy i niepewności. Nie miał pojęcia, co zajmowało jego myśli bardziej: konfrontacja z własną kompromitacją czy potencjalne zagrożenie, czyhające zza zamkniętymi drzwiami. Każda opcja nakrycia i demaskacji ich nocnych poczynań wprowadzała Ye Liana w niekontrolowane drżenie. Ucieczkę miał przecież we krwi, tak samo, jak maja ją zrywające się na równe nogi zwierzęta, uprzednio w spokoju skubiące zieloną trawę.
Zastanawiał się, czy oby na pewno wszystkie docierające do jego uszu bodźce są prawdziwe, czy strach przed usłyszeniem obcego głosu nie manipulował i nie potęgował paranoi. A takiej doświadczył w życiu dwa razy. Pierwsza miała miejsce, gdy był jeszcze nastolatkiem. Pokonywał wtedy skąpany w ciemności pokój gościnny rozświetlany jedynie marnym snopem światła — dochodził z telewizora i wylewał błysk na czysty wypolerowany parkiet. Głos reportera zdawał się zmieniać. Z wyraźnych chińskich tonacji przekształcał się w obcy bełkot. Angażował srebrne tęczówki do skupienia na szklanej tafli, na patrzeniu się na zdjęciach rozciągniętej żółtej taśmy oddzielającej miejsce zbrodni od zebranych gapiów; w końcu na liche ściany budownictwa, w których spędził ostatnią noc. Jedną z najgorszych w swoim życiu. Trzasnęła czarka z wodą, którą niósł do pokoju. Zawartość cieczy rozlała się u stóp. Uderzenie przypominało przerwane połączenie, bezsilność i pożerającą go od środka wściekłość — zupełnie zaślepiającą. Nie sądził, że kiedykolwiek nauczy się nienawidzić, ale dokonał tego — w końcu nigdy nie znienawidził nikogo, tak jak znienawidził samego siebie. Z przerażeniem myślał, że przez to uczucie odejdzie z tego świata z sercem przepełnionym goryczą. Tamtego dnia próbował napełniać płuca powietrzem, palec nerwowo wykonywał kolejne połączenia, bał się i jednocześnie chciał, aby nagrany męski baryton zmienił formułkę, żeby nie odzywał się do niego tym wesołym tonem, pełnym pewności, którym zdobył niegdyś jego serce. Nie musiał się uśmiechać, chciał, aby był wściekły, pragnął usłyszeć słowa pełne wbitych drzazg, jego prawdziwą, autentyczną tonację. Sprzed zdarzenia. Chciał zostać nazwany obłąkanym. Szalonym. Najgorszym przyjacielem. Człowiekiem, na którego widok zaciskały się pięści. Każde wyzwisko byłoby lepsze od dziarskiego zapewniania, że oddzwoni, jak tylko znajdzie czas.
Cześć, jeśli chciałeś mnie złapać, cóż... jak widzisz, nie udało się. — Śmiech. — Najprawdopodobniej jestem zajęty i...
[...] zostaw wiadomość. Na pewno oddzwonię, gdy znajdę chwilę.
W otępieniu złapał za brzegi wanny. Wyglądał, jakby chciał wstać, choć przecież dopiero zanurzył się w wodzie; mięśnie ud drżały, szczypały łydki i otarcia na lędźwiach, obite pośladki. Zrobiło mu się słabo. Miał wrażenie, że woda, w której się znajduje niespodziewanie zmętniała; że nabrała gęstości, przypominająca breję — a może benzynę, która wylała się z baku i ciurkiem wtaczała się do krystalicznej wody? Zapłonął przełyk. Język wycofał się do gardła. Usta zachłysnęły się powietrzem. Spoglądnął w taflę, opierając się drażliwemu szczypaniu kącików oczu. Nie widział w wodzie swojego odbicia — mdłego blondu, tęczówek szklanych jak u pozbawionej uczuć lalki. Wszystko, co teraz dostrzegał, było rozmazane, jakby nieznana siła wepchnęła dłoń w ciecz, a pierścienie pozwoliły odgonić iluzję, ukazać w końcu najprawdziwszy obraz. Widział twarz osoby zmęczonej życiem, zmęczonej odtrąceniem, pokonująca klęskę za klęską, pozbawiającą siebie przyszłości, nadziei i marzeń, a zwłaszcza osób niestrudzenie przy niej trwających.
Gdybyś mu powiedział...
(palce ześlizgnęły się z brzegu wanny; paliczki uniosły wyniośle, kierując blade paznokcie w kierunku wiszących halogenów)
Nie mogłem.
... nie wsiadłby do tego samochodu...
(głuche chlupnięcie, a zaraz po nim pusty dźwięk wypełniającej uszy wody)
Mógł mnie odtrącić. Mógł wybrać ją.
(dźwięk zduszony i niewyraźny, pochłonięty przez wodę; jego tonacja zmusiła do wypuszczenia kilku wstrzymywanych, drobnych bąbelków powietrza)
Wciąż szukasz usprawiedliwiających cię wymówek, Ye Lian. Te problemy...
Ciało spięło się w momencie, gdy rozległ się łoskot otwieranych drzwi. Wynurzył się gwałtownie i bezgłośnie zaczerpnął powietrza. W pierwszej chwili skierował oblicze w kierunku dźwięku, upewniając się, że chłopak nie zamierza wejść do środka. Poprawił się w siadzie, oparł niepewnie potylicę o brzeg wanny, przeciągnął po dnie jasne stopy; krople wody perliły się na nieruchomych rzęsach, serce waliło jak dzwon, wprawiając mężczyznę w przerażający stan odrętwienia. A może rozumienia? Wszystko kręciło się wokół wody. Przecież zawsze mu towarzyszyła. Kiedyś pragnął nawet w niej zniknąć. Czy właśnie dlatego garnął w jej objęcia, gdy szukał odpowiedzi dla własnych myśli?
— Gdybyś zatęsknił [...]
W jego oczach chciał pozostać twardy, nawet jeśli nie reprezentował sobą żadnej apodyktyczności. Surowość znajdowała się jedynie w głosie, w doborze słów, jakie decydował się wybierać, ale nigdy nie w myślach, nie w ciele, które z byle dotknięcia bawiło się śliwowym odcieniem fioletu.
— Dziękuję.
Półszept znanego, spokojnego głosu odbił się od wnętrza pomieszczenia; od wypolerowanych kafelek. Zignorował przemykający chłód głaszczący materiał szlafroka, powiew trącający zwisający kosmyk przy uchu. Nie był sam. Nie potrafił zrozumieć, czemu tak pomyślał, a tym bardziej czemu odczuł z tego powodu ulgę. Może odpowiedzią okazały się mało śmieszne żarty Shin'yi, które w jakimś stopniu poprawiły mu samopoczucie, choć sam nie potrafił określić, w jaki sposób mogłyby dostarczyć mu pocieszenia — zawsze uważał je za wymuszone i atencyjce. Dzisiaj znów zdawały się jedynie prześcieradłem osłaniającym coś, co być może nigdy nie miał możliwości ujrzeć.
— Niebawem wyjdę.
Chłodny odcień tęczówek dostrzegł, że na ziemi znalazła się torba. Źrenice tkwiące w subtelnym zawieszeniu zdawały się nawet nie drgnąć. Uspokoił go fakt, że Shin'ya uszanował jego prywatność. Być może przesadzał i zachowywał się jak książę, któremu przeszkadzała nawet ciepłota wody, ale tym razem letniość nie wydawała się najbardziej trapiącym problemem. Obróciwszy z powrotem głowę, włosy zafalowały giętko, ukrywając niezrozumienie przyjętych słów. Usta zaczerpnęły toksycznego dźwięku własnych myśli, uspokajając niedomówienia i jakiekolwiek domniemania. Powinien w końcu z tym przestać.
I tak wszyscy się dowiedzą.
Dłonie zagłębiły się pod taflę, a paliczki objęły opinający biodra pas, powoli rozwiązując węzeł.
… jeśli przestaniesz być nieostrożny odpowiedział — jak sądził — własnym myślom.
Wyjście z wanny i wysuszenie ciała zajęło mu mniej niż trzydzieści minut, kolejne piętnaście stracił przy porzuconej na ziemi pościeli, która wiła się na błyszczących kafelkach niczym rozrzucony atłas. Nie byłby sobą, gdyby przed prowizorycznym złożeniem nie otrzepał materiału i nie doszukiwał się w nim zaczepionych drobinek kurzu. Wielokrotnie łapał się na tym, że w taki sposób odreagowywał stres – może dlatego cała jego pokaźna garderoba mieściła w sobie ubrania ułożone niemalże od linijki; wszystkie koszule wisiały harmonijnie zgodnie z kolorystycznym wariantem.
Zadźwięczał suwak torby. Spojrzenie uniosło się na wysokość lustra, aby zaraz skupić wzrok na wydłubanym z torby (unoszonym przez same opuszki palców) szarym i pomiętym materiale koszulki. Nieestetyczne zgniecenia wywołały na twarzy Ye Liana lekki grymas. Z braku lepszych możliwości przetknął wilgotną głowę przez kołnierz i rozprostował pogięte fragmenty na wysokości brzucha, sądząc naiwnie, że jakoś poradzi sobie z tą nieatrakcyjnością. Kiedy jednak złapał za zwisający brzeg tuż przy pasie, powróciły do niego wspomniane niegdyś słowa; niczym odlegle echo. Koszulkę, właściwie. Pomyślałem, że on by tak zrobił. Trwał w zawieszeniu długą chwilę; muskał pochwycony fragment, jakby pieścił najdroższy jedwab. Nie wiedział, dlaczego postanowił to zrobić, ale kiedy unoszący się materiał wpuścił zimno, kiedy poczuł jak osiadł na płaskim, przepełnionym znaczeniami brzuchu, mógł tylko schować nos w dzianinie, napełnić wspomnieniami płuca. Użyłem perfum, które mi wysłałeś. Spodoba ci się.
Naprawdę pachniała nim. Wcale go nie okłamał.
Ye Lian wyszedł z łazienki po prawie godzinie, a dyskretny ruch jego sylwetki podkreślał wyraźny cień. Pokój zdawał się różnić — wszystko przez wpadającą do pomieszczenia jasność błękitnego nieba. Ale to nie widok spokojnej idylli skierował uspokojone oczy w kierunku wysokich okien. Była nią ułożona swobodnie na fotelu postać, ruchomy punkt osłaniający część miejskiego krajobrazu. Podejrzewał, że jest znudzony. Najprawdopodobniej wywnioskował to po ilości stojących na mobilnym barku butelek drogich win.
Nie szukał jego spojrzenia. Cicho i niemalże bezszelestnie postąpił w kierunku szafki w przedpokoju — z opróżnioną torbą, którą zmiął na najmniejszą możliwą część. Nie powinien stwarzać niezręcznych sytuacji. Powinien traktować wszystkiego w bardziej prozaiczny sposób. Bez zbędnych przemyśleń, bez obietnic; powinien zepchnąć dzisiejszą noc do zatłoczonej sali wykładowej, w której rysowało się niezliczoną ilość wykresów i rozwiązywało skomplikowane równania. Przecież nie odczuł przy nim nic — powtarzał sobie. Nie równało się to z wyobrażeniem stawianym przed zamkniętymi oczyma.
Położył torbę tuż obok okrytego tajemnica podarunku, na który zawiesił nieodgadnione grafitowe spojrzenie. Opuszki palców poruszyły się, nabrał cicho powietrza i przymknął oczy. Potarł nadgarstki, a później odchrząknął — zdawało się, że specjalnie, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
— Zanudziłeś szturmującą obławę recytowaniem informacji wyczytanych z tylnych etykiet win, czy może udało mi się uratować sytuację i zdążyć przed wielką katastrofą?
Ton Ye Liana nie zmieniał się, nawet jeśli silił się na swobodność. Zwrócił uwagę na swój pozostawiony telefon komórkowy — przychodząca wiadomość pochłonęła częściowo jego uwagę. Zaczytał się w niej, czekając aż ekran ściemnieje.
— Spotkałeś kogoś po drodze?
Zdawał się rozluźniony, jednak trudno było określić czy wpływ na to miała chwila samotności, która zmusiła go do uporządkowania myśli i ułożenia planu dalszego postępowania (przynajmniej chwilowego) czy jego wygląd. Jawiąc się w popielatej, luźnej koszulce i ciemnych, ciasnych spodniach dawał z pewnością do zrozumienia, że jest wyjątkiem sytuacji, której nie mieli okazji oglądać wszyscy. Wyglądał tak zwyczajnie, że aż wydawało się to krzywdzące dla jasnych symetrycznych rysów twarzy, dla potarganych blond włosów, lekko podwiniętych na końcach. Pełne bordowych śladów alabastrowe dłonie wyciągnęły się w kierunku pakunku. Palec wskazujący uniósł delikatnie wieko. Widać było, że nadal się wahał.
— Zapytałeś mnie wcześniej, czy to nie jest po prostu za miłe z twojej strony, czy ja nie lubię, gdy ludzie są dla mnie mili — zawiesił charakterystyczny chłodny półszept, czując jak podtrzymywane samymi opuszkami wieko, opada z powrotem na swoje miejsce. — To przyjemne uczucie. — Moment ciszy dzielił się na sekundy. — Czuję się zobowiązany, aby coś ci wytłumaczyć. Wychowałem się w dość konserwatywnej rodzinie, uznającej, że w dobrym tonie jest odrzucić podarunek, zanim się go przyjmie. W innym wypadku ktoś może uznać cię za niebywale chciwego. W Chinach zwyczajowo powinno się nalegać na przyjęcie prezentu parę razy. A jeśli jesteś odbiorcą podarunku, również powinieneś odrzucić prezent, zanim go przyjmiesz. Dokładnie trzy razy. Od wieków jest to sposób wyrażania skromności i dobrych manier. Niekoniecznie oznacza, że obdarowywanemu nie podoba się to, co dla niego przygotowałeś, nawet jeśli sprawia takie wrażenie.
Warui Shin'ya and Hecate Black szaleją za tym postem.
Zmuszenie do niemal godzinnej wegetacji w obcym miejscu wydawało się pozbawić go wszelkiej żywotności, ale nawet jeżeli gnieździł w sobie jakieś pretensje, nie dawał tego po sobie poznać. Z ociągnięciem obalił na pierś ostrożnie trzymane w palcach naczynie z gęstym, czerwonym płynem, delikatnie obracając głowę. W aureoli światła włosy wydawały się nie tylko rude, ale wręcz złociste, łagodziły ostre rysy twarzy i nadawały oczom leniwego otumanienia. Wreszcie odpowiedział na obecność mężczyzny spoglądając na jego oblicze spod przymrużonych powiek, ale dopiero po tym, jak usłyszał odchrząknięcie i postępujące po nim wyrazy. Przytulone do wnętrza dłoni usta lekko drgnęły. - Przy twoim tempie wygrzebywania się z łazienki nie zdążyłbyś ani na katastrofę, ani tym bardziej z jakimś ratunkiem. Cud, że czekając na ciebie nie dopadła mnie emerytura. - Przyglądał się jeszcze zawilgoconym kosmykom i skrawkowi odsłoniętej szyi naznaczonej bordowymi plamami. Nie pokusił się o głośny komentarz odnośnie przywdzianych przez Ye Liana ciuchów, bo dobrze zdawał sobie sprawę z jakim sceptycyzmem i niechęcią spotkałby się w rewanżu, ale nie tuszował też swojego zainteresowania. Kryło się w lisich ślepiach powoli przemykających po sylwetce, oceniających sposób, w jaki (jego własne) ubrania marszczą się na szczupłych biodrach, szukał miejsc, gdzie pojawiają się luźne załamania, wiedząc, że u niego tkanina rozciągnęłaby się płasko na zbitych mięśniach. Docierając do bladego profilu w złotym szkliwie rogówek lśniła tłamszona satysfakcja. - Nikogo nie spotkałem. - Odpowiedź padła po dłużej chwili; do tego czasu odetchnął i zmusił się, aby usiąść prościej. Opuścić stopy między butelki, kilka z nich potrącając, pozwalając na to, aby z cichym stuknięciem upadły na podłogę, tocząc się po deskach lub zatrzymując na fotelu. Nie wydawał się poruszony ewentualnym uszkodzeniem drogich trunków; ten, który obracał w palcach, odstawił z równą niewymuszoną nonszalancją kogoś, kto odkłada nieznaczący bibelot w stertę reszty nieznaczących bibelotów. - Ktoś musiał urządzić sobie żarty. Może jakiś gówniarz z pobliskiego lokum. Zostałem tylko ja, Bordeaux, Old Tawny Porto i Château Pétrus.
Zaszeleściły ocierające się o siebie materiały, kiedy dźwigał do pionu zastały organizm. W jasności poranka musiał wydawać się wyższy i młodszy niż wczorajszego wieczoru; ruchów nie krępowały też dobrana koszula i narzucona na barki marynarka, skórzany pasek i eleganckie spodnie. Zrzucając ciasną skórę obranej roli mógł odetchnąć pełną piersią; wyciągając nadgarstki ku górze i prężąc korpus wyciągnął się w ospałym geście, aż wszystkie napięte tkanki nie poczuły odprężenia. Na ogół dobrze czuł się w każdym towarzystwie, choć może nie chodziło o samą sympatię i ufność, co o beztroskie przeświadczenie, że nic mu nie grozi. Był nie tyle naiwny, co arogancki. Odwracał się plecami do cudzych noży, szczuł rozsierdzone gniewem drapieżniki lawiną niskolotnych żartów i prowokacyjnych uśmieszków. Przy Ye Liane zachowywał jednak niesłabnącą czujność. Nawet kiedy wydawał się odprężony, jak teraz, gdy opuszczał dłonie, jedną z nich nakierowując na kark, nad linią wodną ślepi tliły się ogniki. Był ciekaw. Był niecierpliwy. Był przede wszystkim o krok od zadania zbyt wielu zbyt niepotrzebnych pytań, na które, mimo wszystko, chciał poznać zdanie.
Serią głębokich wdechów i powolnych wydechów starał się jednak odroczyć ten proces. Mnąc w palcach srebrny łańcuszek przyglądał się arystokratycznie wyważonym krokom mężczyzny; jego subtelnym tknięciom, palcowi wsuniętemu pod pokrywkę owiniętego w satynową wstążkę pakunku. Rzadko był świadkiem tłumaczeń; przywykł raczej do tego, że był ich nadawcą, a nie adresatem. Stałe kajanie się za każdą decyzję. Za spóźnienie do szkoły. Za błąd w raportach. Za zbyt słaby atak podczas meczu reprezentacyjnego. Znał setki tysięcy argumentów na swoje usprawiedliwienie i ani jednego tekstu, aby dać komuś poczucie, że nie musi się spowiadać. Właściwie nie był zły na stałe odtrącanie podarunku i bardziej bawiła go zabawa w kotka i myszkę niż irytowała. Przy każdym nawiązaniu do niewielkiej paczki spotykał się z kategoryczną, mało dyskretną zmianą nurtu rozmowy, ale nie traktował tego jako absolutną odmowę.
Może naprawdę z biegiem czasu nauczył się rozczytywać sygnały wysyłane przez niewerbalną część jego osobowości. Dostroił się falami rozumowania do fal nadawanych przez Ye Liana i choć nadal potrzebował kalibrować je na potrzeby konkretnych sytuacji, częściowo wyławiał ogólny kontekst mimo zgrzytów i spięć w przekazie.
Podchodząc do niego jak raz nie wywołał katastrofalnego hałasu. Kładł bose stopy cicho, prawie bezgłośnie - wpierw pięta, potem miękko reszta podeszwy. Zatrzymał się dopiero przy szafce; w sensownej odległości do towarzysza.
Prezent nie był szczególnie spektakularny. Pudełko w barwie zimnego błękitu obiło się podczas transportu, prezentując w jednym rogu niewielkie wgniecenie. Kokarda, wcześniej wprawnie zasupłana na samym środku wieczka, lekko się przekrzywiła, nadając całości odrobiny nieporządku. Pewnie już samo to zniechęcało Ye Liana do zapoznania się z zawartością, ale mimo tego Shin'ya nie wydawał się skory do rezygnacji.
Splótł ramiona na piersi i opadł barkiem na ścianę w pozie kogoś kto jest gotów czekać kolejną katorżniczą godzinę jeżeli będzie trzeba.
- I sądzisz, że całe Chiny ci się teraz przyglądają? - Choć na wargi wpłynął zaczepny uśmiech, w głosie nie zabrzmiała ironia. Bliżej mu było do ostrożnego kuksańca niż bezlitosnego szczypania w najbardziej newralgiczne miejsca. - Mam rozumieć, że jeżeli nie będę nalegał trzy razy, podsłuchujący nas z klimatyzacji skośnooki szpieg prześle sygnał o zniszczeniu eonów tradycji Chińskiej Republiki Ludowej, rząd wszcznie postępowanie karne w sprawie, wyszydzą cię zbiorowo za chciwość, wymeldują z tego twojego Szanghaju w trybie natychmiastowym, a na końcu jako wisienka na torcie Xí Jìnpíng przerwie pochłanianie zupki instant i osobiście zatelefonuje do ciebie pełen chińskiego bulwersu z informacją o wyklęciu cię za zniewagę kraju? - Doprecyzowując uniósł brew, jakby tylko dzięki temu był w stanie podkreślić abstrakcyjność usłyszanych zasad. Łatwiej mu było jednak drwić z norm nadawanych przez tradycje. W tym zestawieniu to on był tym, którego nie uciskały szczególne zakazy i nakazy. Posiadał swoje obowiązki w domu, ale wykonywał je z wewnętrznej potrzeby, nie przez karcące reprymendy opiekunki. Myśl, że miałby zostać uformowany przez cudze opinie, ambicje i zwyczaje do teraz powodowała mechaniczny bunt. Jakby ktoś jednym słowem aktywował w nim bojowy tryb; zamknięcie palców w pięści, zwarcie szczęk, opuszczenie brody, byle chronić miękką grdykę. Różnili się jak ogień i woda i tam, gdzie Shin'ya żrącym, płomiennym temperamentem łamał belki podtrzymujące strop, zawalając całe budynki, Ye Lian potrafił dopasować się do kształtu naczynia, w którym się znajdował, podobnie jak robi to krystaliczna ciecz. Nikt nigdy nie zapytał żadnego z tych żywiołów czy ma ochotę postępować akurat w ten konkretny sposób. Było to dla nich w pewien sposób naturalne. - Proszę - wtrącił nieoczekiwanie, przypatrując się bladej dłoni muskającej gładkie wieko. - Proszę, proszę - w słowach kryło się rozbawienie, ale kiedy uniósł wzrok, szukając grafitu tęczówek, odznaczał się pewną niewymuszoną powagą. - Będzie mi cholernie miło, jeżeli przyjmiesz tę drobnostkę i ocalisz własny naród przed dyshonorem. Proszę. - Przekrzywił głowę, opierając jej bok o zimną powierzchnię ściany. Rdzawy odcień włosów odbił się na jasnej fakturze barwą nieruchomych płomieni. - W środku nie ma bomby jądrowej. - Na dolnej wardze odcisnęły się zęby, kiedy przegryzł mocniej usta, jeszcze chwilę walcząc z chęcią zatrzymania tajemnicy dla siebie. Nie potrafił jednak dłużej milczeć; nie po tym jak pół poranka zmuszony był łykać każdy napływający z umysłu wyraz niczym gorzkie, niechciane lekarstwo. - To album. Zrobiłem dopiski na każdej stronie. Dzień, który najbardziej zapadł ci w pamięci. Dzień, w którym zjadłeś ulubione danie. Dzień twojej najprzyjemniejszej wigilii i najgorszych wakacji. Dzień, w którym zrozumiałeś po co się budzisz i moment twojego zażenowania. Niektóre są uwarunkowane lokacją, inne podchodzą pod sytuacje. Jeżeli nie będziesz mieć akurat opcji, aby zrobić zdjęcie, po prostu opisz wydarzenie i włóż w folię w formie tekstu. To taki twój... - wzruszył lekko barkami - dowód, że żyjesz po swojemu. - Znów ten sam uśmiech; grymas buntowniczej aluzji. - Chiny nie mają w to wglądu.
Poczekał jeszcze chwilę.
Tylko krótką, podczas której w mimowolnym napięciu obserwował jego reakcję. Może chciał dostrzec w mętnej mgle wyrachowania tę przerwaną nitkę, pochwyconą wcześniej w łazience. Tę, której szarpnięcie przyciągnęło go bliżej, zanurzyło ciało w letniej wodzie, oparło nadgarstki o kark, wtuliło skroń w zagłębienie szyi.
Szyi, na której refleksem odbijał się cienki naszyjnik.
- Ale skoro mowa o twoim pochodzeniu. Starałem się wyczytać kilka informacji na ten temat i dorwałem gdzieś zapisek, że liczba "osiem" traktowana jest jako szczęśliwa. - Kiwnął brodą w stronę albumu. - Więc ostatnie osiem stron przebiłem od góry, boku i dołu dziurkaczem, przez luki poprzetykałem łańcuszek i złączyłem krańcowe ogniwa kłódką, żebyś nie mógł podejrzeć co jest w środku. Mam kluczyk. - Jakby na potwierdzenie swoich słów sięgnął dłonią do swetra, odchylając go przy obojczykach na tyle, by zademonstrować srebro biżuterii. - Włożyłem tam fotografie, których nie widziałeś. Pochodzą z mojego aparatu i na pewno ci się spodobają.
Jest na każdym kadrze - dodawało jego zachęcające spojrzenie. W sytuacjach, przy których cię nie było; w ujęciach przypadkowych i naturalnych.
Choć dalej przyjmował niemal ubawiony wyraz oblicza jakiś cień wkradł się czarną kurtyną nadając entuzjazmowi minimalnej niechęci. Jak nadłamanie idealnej maski; lekkie nacięcie na nowiutkiej, śliskiej nawierzchni. Shin'ya zdał sobie sprawę, że sam nie posiadał żadnych zdjęć zrobionych z cudzej potrzeby; nie przypominał sobie, aby ktokolwiek nieoczekiwanie błyskał mu fleszem po oczach, zamykając sekundę egzystencji w prostokątnej odbitce, następnie wywołanej i wsuniętej za ochronną folię. Może od początku nikt nie chciał, aby żył wiecznie. Może raz jeszcze robił wszystkim na złość.
- W każdym razie... - odchrząknięciu towarzyszył powrót do poprzedniego, niby ułożonego fasonu. W rzeczywistości nie miał już siły na szczerzenie się, kąciki ust nabrały ołowianej wagi, od której cierpło mu nawet podniebienie. Powoli wyprostował się, aby nadać postawie przynajmniej powierzchowny efekt dobrego wychowania. - Ta część prezentu wiąże się z zadaniem. Oddam ci klucz kiedy wykażesz się inicjatywą. To nie musi być nic wielkiego i uwierzę na słowo, jeżeli nie będę tego świadkiem. Starczy nawet drobny gest. - Dłoń opleciona bandażem zamarła na wysokość przyprószonej cynamonowymi piegami twarzy. Wskazujący palec postukał w powietrzu tuż przy wargach, jakby podsuwał mu jeden z wariantów. - W końcu każde takie przełamanie to jeden krok w stronę celu.
Ye Lian ubóstwia ten post.
— Pozwalam ci więc ich wyprosić. Nie mieliśmy mieć żadnych gości.
Przyjął wyprostowaną postawę, aby po chwili westchnąć cicho. Spuszczony podbródek wprawił jasną grzywkę w leciutki ruch; okryła lewe przymknięte oko. Nieraz zastanawiał się, jaką rolę w życiu pełni przypadek. Ile ich właściwie mogło być? Zawsze się zabezpieczał. Zawsze wybierał sprawdzone ścieżki. Zawsze pełne potwierdzeń. Z tej właśnie przezorności zapytał o pokój oddalony od innych lokatorów, znosząc podejrzliwe spojrzenie recepcjonistki. Miał przypuszczenia, że gdy w końcu zobaczyła Shin'ye zrozumiała, co miał na myśli. Nie chciał, aby im przeszkodzono ani, aby ktokolwiek ich usłyszał. Nie wiedział, jak skończy się ta noc. Czy właściwie miała się zacząć? W momencie, gdy ktoś pukał do drzwi i urządzał sobie żarty, budził więcej niepokoju aniżeli zlekceważenia. Właśnie w takiej chwili powracały przed jego oczy wszystkie bezwstydne odczucia sunących palców, na które nie wiedział, czy zdołał zdusić głos. Nie był pewny niczego. Zwłaszcza siebie. I chociaż zawsze starał się żyć według planu, wszystkie przełomowe momenty w jego życiu były wynikiem przypadku. Dokładnie jak teraz.
Zadrgała brew. Nos nabrał powietrza, unosząc na ledwie parę centymetrów szczupłe, ubrane w popielatą koszulkę ramiona. Usta w końcu się rozwarły. Wyróżniła się na ich wierzchu smuga błyszczącej śliny. Szarość tęczówek odkrywała bladość spokojnych powiek, a głowa przekrwiła lekko — wciąż zachowując bogate dystyngowanie — w kierunku harmidru; dostrzeżonej toczącej się samotnej butelki, przekraczającej próg miękkiego dywanu. Pokonała z brzękiem kolejny dystans drewnianych paneli. I choć spojrzenie Ye Liana pragnęło śledzić jej dalszą trasę, tak z większą racjonalnością skupiało swój srebrzysty punkt na podnoszącej się sylwetce. Na ubraniach, które nie przypominały wypolerowanych guzików i zaprasowanych mankietów. Tej sztywnej kozerki, którą łapały spragnione, mokre, drżące palce. Wszystkie najbardziej wstydliwe wspomnienia mieściły się w wolno poruszającej nastoletniej sylwetce, w tej łagodności, którą jak cień skrywała w sobie coś... niepokojącego. Kiedyś zastanawiał się, czy to przeczucie, to nie winna tego przelewanego się przy źrenicy złota. Czy nie nakłaniało ono czasem chytrze do zaprzestania logicznego myślenia? Czy nie pragnęło ogłupić, cwanie przebić się przez barierę? Może miała wspomóc w tym niespodziewana bezgłośność odbijających się płasko kroków; miękki dotyk paliczków stóp przywieranych do desek i kojący, przypominający niewinność oddźwięk odklejanych pięt. Ciało mężczyzny pragnęło się wycofać, ale umysł wiedział, że będzie to najgłupsza rzecz, jaką zrobi. Nie tak powinien odbudowywać wizerunek w jego oczach, nie tak miał zamazywać ślady wspomnień: wyślizgujących się przez dziurki guzików; lepkich palców przysłaniających pieprzyki. Pomimo pamiątek — bordowych znaczeń na ustach — wpatrywał się w dzieciaka ze zdwojoną ostrożnością, nie wstydził się nawet wciąż umniejszającego doskonałość skóry czarnego punktu; mankamentu pieprzyku.
— I sądzisz, że całe Chiny ci się teraz przyglądają?
Przyglądał się Shin'yi w zwątpieniu. Ye Lian domyślał się, że wykrzywiające kąciki ust, mają w zanadrzu coś więcej. I wcale nie czekał na skrywającą się za odsłaniającymi kłami puentę. Znów miał ochotę westchnąć. Wzdychał przy Shin'yi zdecydowanie zbyt dużo. Dziwił się, że ma w sobie jeszcze jakieś powietrze. Czego innego mógł się po nim spodziewać jak nie ironii? Jak gdyby wszystko, co mówił, nie mogło mieć według niego znaczenia. Musiało mieć jego przyklaśnięcie. Ostatnie zdanie. Pamiętał, że Shin'ya zachowywał się tak już, kiedy miał czternaście lat, jednak nigdy nie miał z tym bezpośrednio do czynienia. Zdarzało się, że siedząc w pokoju Ichiru, chłopak wchodził wyraźnie wytrącony z równowagi, mamrocząc pod nosem uwagi kierowane w kierunku swojego brata — zawsze wydawał się przejęty. Behawioralna strona Ye Lian była jednak zbyt spaczona, pozbawiona zbyt wielu wybuchów odczuć, aby mógł zastąpić mu ekspresje Kajitani. Ye Lian w odróżnieniu od wszystkich, których szczycił podobnymi uwagami, zachowywał pozory profesjonalizmu i samokontroli. Jakieś szamoczące się w węzłach opanowanie, które pragnęło wymsknąć się z uwięzi i być może obrócić plecami do rozmówcy, zlekceważyć i odejść. Przede wszystkim nie zrobił tego ze względu na dobre wychowanie, ale i z powodu czegoś innego. Czegoś, czego nie do końca rozumiał, a sprawiało, iż odważnie wytrzymywał wszystkie uderzające uwagi. Chciał się im opierać. I słyszeć kolejne odpowiedzi. I nieważne czy właśnie wywracał oczami, spoglądając w sufit, jakby prosił Izanami o pokutę za cierpienia, których musiał się dopuścić w przeszłości czy spoglądał błagalnie na chłopaka z nadzieją, że odpuści, że nie będzie musiał tego słuchać, to wciąż była jego decyzja; jego paraliż zaciskających się warg — zachowujący znany fason. Wiedział, że nie zrozumie. Podejrzewał, że nigdy nie zdałaby tego zrozumieć. Nigdy nie żył zamknięty jak skowronek w klatce. Shin'ya był wolny. Nikt go nigdy nie nadzorował. Nie w taki sposób.
— Nie, Shin'ya. — Chłopak mógł usłyszeć powolne syknięcie, tak jakby powietrze uciekało gdzieś przez szparę w okiennicy. — Masz rozumieć, że to coś, co ukształtowało moje zachowanie. Coś, co jest porównywalne do uczenia dzieci wyprostowanej sylwetki, podczas gdy na ich głowie układane są kolejne książki. Bliskie zaprowadzaniu pociech na naukę tańca czy gry na instrumentach. Kiedy patrzysz na to z zewnątrz, dzielące nasz zwyczaje wydają się nieistotne i śmieszne. Freud również wyśmiewał ludzką obsesję na punkcie tego typu kwestii, dokładnie jak ty. To miał być tylko akcent. Nie oczekuję, abyś prosił mnie teraz-
Oczy Ye Liana zawisły na podpartej sylwetce, zastygły w tym zaskoczeniu, błyszcząc zdecydowanie mocniej; przypominały wypolerowany diament. Palce jednej ręki — niczym w ratunku — złapały za brzeg szafki. Tęczówki nieustannie wpatrywały się w miękko układające na ustach prośby. Wybrzmiało w nich rozbawienie. Były ciągiem toczącego się żartu, a jednak rozległa blizna i iskrzenie niepokojących w cieniu przedpokoju ślepi, wprawiła pisarza w infantylne zawstydzenie, utwierdzając, że mało kto podchodził do niego w taki sposób — żarliwie mierząc wzorkiem, będąc przy tym równie pewnym, co niewinnie grzecznym.
Gwałtownie odchrząknął i zabrał dłoń z blatu. Dopiero jak pozbawił się podparcia, zrozumiał, że kompletnie nie wie, co powinien z nią zrobić. Nie powstrzymał chłopaka nawet marny mamrot, aby przestał, bo nie musi tego robić. Potarł dłonie o siebie, wytwarzając z ich zbliżenia dźwięk charakterystycznego tarcia. Lekko przekręcony kark ujawniał długie wklęsłe ścięgno, niknące wśród zaczerwienień aż pod brzeg luźnej odzieży. Kiedy odważył się w końcu na niego spojrzeć, drżała w nim dziwna namiastka skromności, która błagała, aby przestał robić to w ten ostentacyjny sposób. Nieważne, że twarz Ye Liana była poważniejsza — i tak zmiękczał ją wyraz zdezorientowania, jakby prosił chłopaka o gaśnice.
— Zawsze musisz mówić te wszystkie niepotrzebne rzeczy.
Paliczki wysunęły w końcu owinięty w papier prostokątny, gruby tom.
To album...
W gardle Ye Liana osiadło coś twardego, ale na szczęście zdołał to przełknąć. Poczuł jedynie, jak niezidentyfikowany ciężar opada na dno żołądka. Docierające go słowa stały się muzyką – podobną do tej granej ubiegłej nocy. Tłem pod rozpalone, zmęczone oddechy, wydobywające się z ust westchnięcia. Nie potrafił się na nich skupić. Widział jedynie, jak zaczynają drgać mu palce. Z szacunkiem do zapisanych kartek otworzył album wpół. Ciało oblazła gęsia skórka, umysł zaszedł mgłą.
Dzień, który zapamiętasz na zawsze.
Kartki zlazły się przy bardzo powolnym zespoleniu dłoni. Nie wiedział co o tym myśleć. Był sparaliżowany. Przez moment mógł wydawać się niezadowolony z prezentu, ale nie prawda. Wszystko osłaniała obawa, że to, co od niego otrzymał to zbyt wiele; zbyt niebezpieczne, zbyt osobiste. Shin'ya nie powinien zaczytywać się o jego pochodzeniu. Nie powinien zagłębiać się w żadne szczegóły. Ye Lian czuł się dziwnie, gdy jego kończyny zaczęły poruszać się bez udziału woli i gładzić tekturowy grzbiet, ale było to niczym w porównaniu z chwilą, gdy wzrok zaczął przeskakiwać z miejsca na miejsce z własnej niezobowiązującej inicjatywy. Trwały w tym niezrozumieniu pomiędzy jedną złotą tęczówką a drugą. Chciał wyczytać z nich coś więcej. Ale każdy piaskowy odcień soczewki charakteryzował inną ścieżkę — jak w labiryncie.
— Co to za zdjęcia?
I choć nie odnalazł żadnych wskazówek ani w tych zszarganych tęczówkach, ani w milczącym kontemplowaniu albumu spoczywającego kilka dni później na jego biurku (tuż obok laptopa), wiedział, że kiedy podejmie się inicjatywy i zacznie wyrażać swoje pozytywne odczucia względem trywialnych, codziennych sytuacji, postawi dobrowolną pieczęć na rzecz tego, aby spróbować rozpisać świat inaczej.
Tak, jak od zawsze — pomimo obawy — sam pragnął go widzieć.
Warui Shin'ya and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.