Stosunkowo skromny plac zabaw ulokowany za osiedlami mieszkalnymi Karafuruny, który postawiono na początku lat dwutysięcznych w niewielkim, osiedlowym parku. Zainwestowano wówczas w nową zjeżdżalnię, kilka huśtawek, karuzelę, piaskownicę i specjalne drabinki. Na początku plac zabaw cieszył się znacznie większym zainteresowaniem niż obecnie, stąd miasto nie wkłada większego wysiłku w jego renowację. Od rurek drabinek do wspinania czy huśtawek stale odchodzą kawałki farby, a odsłonięty metal zdążył już porządnie zardzewieć. W czasach, gdy technologia kompletnie zawładnęła światem, a dzieci częściej spotyka się pochylone nad nowiutkimi tabletami, rzadko kiedy za dnia spotyka się tutaj matki z dziećmi. Mimo wszystko zdarzają się te nieliczne przypadki, którym jeszcze zależy na tym, by ci najmłodsi zażywali trochę ruchu na świeżym powietrzu. Znacznie częściej widuje się tu nastolatków, którzy późnymi wieczorami celowo zwlekają z powrotem do domu. Plac ukryty pomiędzy drzewami jest dość dyskretnym miejscem, które pozwala na swobodne popalanie papierosów, picie alkoholu i zażywanie wszystkiego, co niedozwolone. To im zawdzięcza się niezbyt ładne dekoracje w postaci graffiti na zjeżdżalni czy drewnianych podestach do wspinaczki, a także wyżłobione ostrymi przedmiotami napisy w ławkach w korze pobliskich drzew – te wulgarne i te, którymi koniecznie trzeba było zakomunikować mieszkańcom, że Jun czy inny Haku „tu był”.
Noc była przyjemna – w chłodnym powietrzu już dało się wyczuć namiastkę nadchodzącej wiosny. Było jeszcze za wcześnie, by zrezygnować z kurtki, ale nie na tyle zimno, by mieć ochotę znaleźć się w ciepłym mieszkaniu. Powiedziałby, że było rześko, gdy wraz z kolejnymi oddechami wdychał ten charakterystyczny, ziemisty zapach. Później zostawi otwarte okno na noc. Później, bo chociaż był już prawie środek nocy, nie wrócił jeszcze do mieszkania. Zamiast tego siedział na jednym z drewnianych podestów, na który dzieciaki za dnia wdrapywały się z trudem – dobrze, że nie miały okazji zobaczyć, że dla innych dostanie się do ich fortecy było zerowym wysiłkiem. Czubki butów zwisały tuż nad ziemią; wystarczyło lekko się osunąć, by dosięgnęły piaszczystego podłoża. Blade, słabe światło okolicznej lampy z trudem obejmowało cały plac zabaw, ale nie wybrał sobie miejsce, do którego jeszcze docierał mdły blask; trzymał się w cieniu, jak niedopasowany do tego nostalgicznego obrazka element. Jednocześnie, gdy tak siedział tu sam, wpatrując się w ustawioną na środku piaskownicę, z której wystawała szyjka porzuconej butelki, wydawało się, że gdyby nagle stąd zniknął, porwałby ze sobą całą tę nostalgię. Plac znów byłby tylko placem, a Hattori znów byłby tylko Hattorim – nie władcą przejętej fortecy, nawet jeśli nie myślał o sobie w tych kategoriach. Myślami był gdzieś daleko i chociaż zdawał sobie sprawę z dość smętnej, opustoszałej scenerii dookoła, w głowie snuł inne scenariusze, a miał wystarczająco dużo spokoju, by nic go nie rozpraszało. Wokół panowała cisza, którą jedynie co jakiś czas przerywał stłumiony dźwięk przejeżdżających samochodów. Bardzo sporadyczny, bo miasto już przymierzało się do głębokiego snu. Heizo powinien brać z niego przykład.
Położona tuż obok, szeleszcząca cicho na lekkim wietrze siatka z zakupami i dwa kubki z tanią kawą – jeden w jego ręce, a drugi postawiony tuż obok – świadczyły o tym, że nie znalazł się tutaj przez przypadek. Wystarczyło zwrócić uwagę na ten drobny detal, by w całej tej sytuacji doszukać się pewnej celowości. I może powinien czuć się źle, że wciągał kogokolwiek – zwłaszcza Rainera – w swoje spontaniczne plany zarwania nocy, choć nigdy wcześniej nie robił tego tak nagle. Powinien czuć się jeszcze gorzej, że w tak niejasny sposób zakomunikował mu, co tu właściwie robi. Nie mogę spać – tak jakby stało się coś złego; a potem już tylko wiadomość z lokalizacją, zamiast krótkiego „przyjdź”, bo i tak nie zastałby go w mieszkaniu. To nie tak że skłamał, bo faktycznie nie odczuwał zmęczenia, gdy zupełnie nowa myśl pojawiła się w jego głowie i rozrosła się tam do poziomu, w którym nie był w stanie jej zignorować. Zabawne, że dawniej to jemu spędzano sen z powiek i nigdy nie przypuszczał, że któregoś dnia zrobi dokładnie to samo, bo wreszcie znalazł się ktoś, kto był w stanie zerwać się z łóżka o każdej porze, choćby dla największej pierdoły. Choćby dla samego faktu zarwania nocy na jakimś rdzewiejącym placu zabaw. Choćby dla niego. Domyślał się, że mogło mu się nie spodobać to, że nie poczekał z tym – czymkolwiek to było – do bardziej przyzwoitej pory, ale był w stanie znieść tę chwilową niewygodę, wiedziony tym uporczywym przekonaniem, że chciał go tutaj już teraz. Teraz, bo niektóre sprawy nie mogły czekać na lepszą porę, jakby upływ czasu odbierał im znaczenie. Już teraz im dłużej czekał, tym bardziej idiotyczne wydawało mu się to, że w ogóle przyszło mu do głowy, by targać go tu po nocach, ale na razie jeszcze uśmiechał się do tej myśli – to dobrze, że jeszcze go to bawi – nawet jeśli wybór miejsca spotkania był dość nieoczekiwany. W końcu nie byli już dziećmi, by szlajać się po piaskownicach, ale nocą nie obowiązywały ich żadne reguły. Tak przynajmniej sądził.
Ale może się przeliczył?
Nad tym nie zastanawiał się zbyt długo. Nie dostał powodów, by jakiekolwiek ziarenko zwątpienia siało spustoszenie w jego głowie, choć pojedyncza myśl zawieruszyła się pośród morza jego planów, na chwilę chwiejąc ich fundamentami. Bo może to jednak głupie; może powinien odwołać to wszystko, żeby stwarzać pozory, że była to jego decyzja. Zapomnieć. Ale nie sięgnął po telefon, zamiast tego upił kolejny łyk kawy, jakby te śladowe ilości kofeiny miały nie tylko przyspieszyć jego tętno, ale i wpłynąć na czas oczekiwania; przyspieszyć go. A przecież wiedział, że dotarcie tu z Asakury – czy nawet z centrum – musiało mu zająć chwilę. Więc czekał. Jeszcze cierpliwie i jeszcze pełen naiwnej wiary, z której tylko on sam zdawał sobie sprawę. Przyjdzie.
Seiwa-Genji Rainer and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
W rezydencji bywa cicho. Za cicho, kiedy marcowe cienie wlepiają się w najczarniejsze kąty domu. Bo ciemność jest ciężka. Na świat spuszczona zostaje powoli jak kurtyna zasłaniająca teatralne przedstawienie. Tuż za nią aktorzy z opadającymi z twarzy maskami a on wśród nich, kiedy rozbawiony dołeczek wsiąka w skórę i wraz ze znikającym uśmiechem ulatnia się. Ale nie narzeka, bo dnie wypełnia przyjemna, rozleniwiająca obecność drugiego, który nie tylko ramieniem, ale obejmuje go i każdym westchnięciem. Ciepłym powietrzem wydychanym pomiędzy leniwie wyszeptanymi sylabami. Tak spędził ostatnie miesiące. Ciało swoje wtapiając w inne i wraz z rodzącą się wiosną samemu stając się lgnącym do słońca krzewem. Gdyby mógł, gdyby życie tamtego rządziło się podobnym trybem do jego funkcjonowania, już na zawsze wlepiłby się w cienką skórę chłopca. Jak wampir potrzebujący jego krwi do funkcjonowania, bo i nie widzi innego sposobu poza skropleniem całego siebie i wniknięciem w krwinki Hattoriego.
Wiosna jest przyjemna. Ma urok wczesnych miłości, które nieporadne kuleją w pochowanych niedopowiedzeniach. Tych, gdzie każdy żart poprzedzony jest zbyt długim spojrzeniem; tych, gdzie cisza wypełniona jest czymś więcej niż tylko obecnością drugiej osoby. Chciałby to dookreślić. Nazwać. Nie potrafi. Nie potrafi uchwycić definicji targających sercem niepewności, ale i ciepła, która tę niepewność tuli w ramionach. Bo boi się jak dzieciak o swojego pierwszego pupila. Że mu pod jego nieuwagę stanie się krzywda; że życie dopadnie Heizō poza jego wzrokiem i zemści się z charakterystyczną dla siebie okrutnością. Przecież to już się stało. Nie raz i nie dwa, gdy mu sprzed oczu ludzie jak zimowe lody roztapiały się przy delikatnym trzeszczeniu. Krach. Ale na to nie pora, gdy oddech na nowo rozpycha płuca. Szerzej niż zawsze, bo teraz ma dla kogo oddychać i dla kogo wysypiać się w odpowiednich porach.
Nawet nie wie, kiedy taksówka z cichym piskiem zatrzymuje się pod wrotami do rezydencji. Jest jak zahipnotyzowany, bo i oczy rwą do snu, ale ciągnie do życia siła wyższa, ważniejsza. Po witkach rozprowadzająca się przyjemnym ciepłem, bo skóra nagle chłodna jak ostatnie zimowe noce. Po karku przebiega dreszcz, kiedy wciąż w dresie i kurtce — ubraniom tak jemu niepasującym — przekracza próg samochodu. Ku kobiecie za kierownicą wydukuje o jedno słowo za mało, więc powtarza się raz jeszcze, dokładniej, ale obcesowo. Ona, chyba, wywraca oczyma jak nastolatka o urażonej duszy, ale nie pora by na ramionach jej kłaść więcej niż przelotne spojrzenie. Nie mogę spać. Wiedział, że nie odpisze, bo ta kropka kończąca zdanie zdaje się przeczyć własnej funkcji. Jest jak zbyt długi oddech we wstrzymywanej odpowiedzi, jak niedopowiedziane zdanie. Brwi Seiwy marszczą się, gdy twarz jego oświetlona zostaje niebieskawą poświatą ekranu. Krótki komunikat jest jak przywołanie psa do nogi, jak komenda wydana od niechcenia, ale z dobitnym przekazem. Przyjdź. Kim byłby, gdyby z oczyma wciąż śniętymi odmówił wykonania polecenia. Szczególnie teraz, gdy pod klatką gotuje się zdenerwowanie a knykcie w nieświadomym chwycie bieleją złością. Ciało przygotowuje się do ataku, gdyby ktoś, coś zagroziło tej jednej, jedynej osobie, dla której i dzięki której teraz funkcjonuje. Oddycha i rozmawia, śmieje się i odhacza każdą kolejną czynność, która winna go utrzymać przy życiu. Zaczął jeść regularnie i utrzymywać stały tryb dnia. Zaczął ćwiczyć intensywniej i udzielać się więcej. Wszystko po to, by przy końcu odbębniania całej listy, przy końcu dni powszednich i nudnych, zmęczonym mięśniom pozwolić wtopić się w te drugie. Pod niego przecież skonstruowane. Bo nie mogło być inaczej. Nie jest.
Miasto pachnie nagrzanym jeziorem a budynki pokrywa cienka warstwa wilgoci. Majaczy ona w ciemności lepką obietnicą ciepłego poranka. Ale teraz ku kościom bije chłód w nocy. Rozjarzony w samochodzie ekran telefonu sugeruje drugą. Powiedziałby, że jest później, ale ciężko śledzić ułożenie księżyca, gdy mijane dzielnice rozmazują się wraz z nieboskłonem. Taksówka zwalnia, gdy gęstość budynków zmniejsza się. To albo ciemność zdążyła pożreć nadprogramowe mieszkania i w zamian wlepiła pomrokę gęstą jak smoła.
— Hei — Słowo ciche niczym koci pomruk wydobywa się spomiędzy rozchylonych ust, gdy nogi przynoszą go w odpowiednią od chłopca odległość. Jedna żywsza sylwetka na tle niszczejących zabawek. Kto wie, może i sam Hattori rdzewiał razem z nimi, gdy uważne spojrzenie Rainera raz tylko i na krótką chwilę umknęło ku innym sprawom. Seiwa kręci głową, gdy powolny krok prowadzi go wprost pod nogi drugiego z chłopców. Źrenice wciąż czarne jak węgiel zerkają ku górze, ku twarzy przykrytej połowicznym mrokiem. Tak dobrze znanej. Zbadanej przez opuszki na wiele sposobów, ale to wciąż za mało. Dłonie w automacie opierają się o drewniany podest a ciało unosi się ku drugiemu, by zaraz nieporadnie w nie opaść. Nie przemyślał, bo ląduje w sylwetce wciąż śnięty. Ślamazarnie niczym uczący się chodzić źrebak.
— Co się stało? — pyta chwytając nozdrzami zapach zapewne letniej już kawy. To i plątającą się pod woń drugiego z chłopców, która wciąż nitkami podniecenia ciągnie się przez ciało. Bo gdyby mógł cały ten zapach zamknąłby w fiolce i opuszkiem oszczędnie rozprowadzał na własnym łuku kupidyna. Bo jest jego a to co jego winno być chronionym grubym szkłem. Na tyle wytrwałym, że odpornym największym sztormom. Stopy odbijają się od podłoża, gdy nogi już sprawniej oplatają drugiego z chłopców w biodrach a usta zatrzymują się tuż pod żuchwą, by wciąż śnięte oczy przykryte zostały powiekami. — Zabiję każdego. Powiedz tylko kogo.
Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi, Hime Hayami, Ejiri Carei, Murayama Hanaa, Vance Whitelaw, Rimura Sean and szaleją za tym postem.
— Obudziłem cię — zauważył równie ściszonym głosem, jakby nie chciał zakłócać tej przyjemnie sennej chwili. Czuł się winny, gdy uchwycił wzrokiem zmęczenie na chłopięcej twarzy, bo teraz nie było jedynie jednym z przewidzianych scenariuszy – było realne. Realnie odebrał mu szansę na odpoczynek; realnie zawracał mu głowę nieistniejącym problemem. I realnie ani myślał, żeby odsyłać go teraz do domu, bo z tym rozespanym wyrazem na twarzy chciał go tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Głupia zachłanność, bo i za każdym razem chciał bardziej. I jemu wiecznie było za mało, więc żeby zapełnić tę chwilową pustkę potrzebował go też tutaj – o cholernej drugiej w nocy – nie podając nawet powodu, dla którego go tutaj sprowadził. To nie na nim powinien mścić się za swoje nieprzespane noce.
Odstawił na bok opróżniony w większości kubek – nawet nie zarejestrował, kiedy pozbył się trzech czwartych napoju – by odruchowo pomóc mu wgramolić się na podest. Wsunąwszy rękę pod jego ramię, bardziej asekurował niż faktycznie wkładał w to jakąkolwiek siłę, czując, że nie ma takiej potrzeby. Upuszczone przez nos, rozbawione parsknięcie, rozdmuchało czarne kosmyki na Rainerowej skroni, gdy chłopak opadł na niego ociężale. Było coś zabawnego w tej nieporadności, jakby faktycznie cofnęli się w czasie do lat, gdy takie wspinaczki kosztowały wiele wysiłku.
„Co się stało?”
Źle to rozegrał. Bo teraz, chociaż zmartwienie wydawało mu się mało prawdopodobne, to i ono było realne. Powinien wcześniej wyjaśnić, dlaczego chce, żeby tu przyszedł, a teraz przypominał sobie, że nie było to nic naglącego. Milczał przez chwilę – może o kilka sekund za dużo – gdy szukał wiarygodnego argumentu. Ciszę tę zrekompensował jedynie ramionami, którymi luźno objął go w pasie, ale był gotów wzmocnić uścisk, gdyby Rainer chciał mu się wyrwać. I za każdym razem, gdy znajdował się tak blisko, nie wypuszczał go zbyt szybko, jakby wciąż nie wierzył, że któregoś dnia po prostu nie zniknie na dobre. Tylko tak mógł dokładnie zapamiętać ten znajomy zapach, fakturę i ciepło skóry, kształty sylwetki – wszystko, co przypominało właśnie jego.
— Nic — odpowiedział bez choćby najdrobniejszej nuty wstydu, choć wstyd było przyznać, że ściągał go tu po nic; że nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Ale było to zupełnie szczere nic; nie było w nim tego pretensjonalnego tonu, którym czasem zabarwiano to krótkie słowo, gdy jednak coś się działo. — W tym stanie prędzej sam zrobisz sobie krzywdę — wymruczał rozbawiony, ale z niemą wdzięcznością musnął wargami chłopięcą skroń. To miłe, że zakładał, że był w stanie zaatakować każdego, przez kogo nie mógłby zasnąć. I głupie, że gdyby faktycznie coś się wydarzyło, Hattori resztę nocy spędziłby tu sam. Myśl po myśli składałby wszystko w jedną całość, a później zamknął to za szczelnymi drzwiami. Nie informowałby, że nie może zasnąć, a następnego dnia jedynie cienie pod oczami zdradzałyby, że miał ciężką noc – nie pierwszą i nie ostatnią. Rozwiązałby to po swojemu – bez niepotrzebnych ofiar.
— Gdybyś zadzwonił, oszczędziłbym ci przychodzenia tutaj — stwierdził, odchylając głowę do tyłu, by w miarę możliwości dosięgnąć wzrokiem jego twarzy. W przeciwieństwie do Rainera, Heizo trzymał się dobrze – nic nie wskazywało na to, że stało się coś złego. Błyszczące spojrzenie, choć kryło w sobie widoczne przejęcie jego marnym stanem, teraz w większej mierze tliło się zadowoleniem. — Potrzebowałem towarzystwa. Twojego. Poza tym przypomniałem sobie, że obiecałem ci słynną kawę. Za to nie obiecuję, że postawi cię na nogi.
Wymownym gestem głowy wskazał na jeden z kubków postawionych obok. Trudno było uwierzyć, że wyciągał go nocą z domu dla taniej kawy z automatu, ale dla Hattoriego nie istniały złe powody, jeśli tylko miał szansę przyciągnąć go do siebie. Nie było też złej pory ani złego miejsca, ale Seiwa wcale nie musiał podzielać tego zdania, dlatego przez ten cały czas uważnie badał reakcje chłopaka, nawet jeśli półmrok stał mu na przeszkodzie. Ale przecież go słyszał, a już sam ton głosu mówił wiele, a obejmujące talię ramiona były w stanie wyczuć niespokojne ruchy ciała. Gdyby coś mu się nie spodobało, Hattori w porę wyczułby, że powinien odpuścić.
— Najwyżej uznasz to za najgorszą randkę w życiu — dodał, wzruszeniem ramion dając mu do zrozumienia, że był gotów to przełknąć. Bo może tylko on widział coś specjalnego w tym, że byli tu sami, jakby ten skrawek terenu na jakiś czas odcięto od reszty Fukkatsu i od teraz – przynajmniej na chwilę – należał tylko do nich. — Niedawno odkryłem to miejsce. Wiem, nic specjalnego, ale uznałem, że cię tu zabiorę. Nie wiem tylko, czy dasz radę usiedzieć tu jeszcze pół godziny? — ton celowo przeciągnął w formę zapytania. Dawał mu wybór, choć palce na przekór temu zacisnęły się na materiale kurtki, jakby tym gestem chciał nakierować go na właściwą odpowiedź.
— W tym stanie prędzej sam zrobisz sobie krzywdę.
— Nie przesadzaj. Jak trzeba to potrafię obudzić się w parę sekund — odpowiada teatralnie urażony; głos ma gładki, niepasujący snu, melodyjny. Taki, który w rozmowę wplatał z wcześniejszym przemyśleniem, ale teraz aromat wieczoru sam nałożył na tony słów przyjemne rozleniwienie. Tutaj byli sami. Pozornie, ale wciąż cisza kładzie się płatami wkoło, mości pomiędzy śpiącymi budynkami i tylko to zimno, przejmujące kości i myśli zimno, przeszkadza. Stara skupiać się na drugiej z sylwetek, od której bucha ciepło pompowanej przez serce krwi. To płynie szybciej, bo pobudzone kofeiną i powieki unosi wyżej, i w chwyty wciska więcej siły. I dobrze. Bo potrzebuje być teraz podtrzymywanym. Ciało wciąż jeszcze nie do życia. Skulone w półśnie, choć z nitką ożywienia już teraz idącą od mózgu. Uspokojony hasłem, że nic się nie stało a i zarazem rozbudzony dopiero kiełkująca rozmową, odsuwa twarz od zagłębienia przy chłopięcym obojczyku.
— Gdybyś napisał, żebym zadzwonił to bym zadzwonił. Chciałeś czegoś innego — mówi niby to rozbawiony, ale w drgającym na słowach śmiechu czai się i perełka niezrozumienia. Nie miał nic przeciwko byciu tutaj, z nim. Nie miał ni słowa zastrzeżenia, co do przerwanego półsnu. Zdziwiona brew drga więc niepokojąco, by zaraz uspokoić się przy wzroku spływającym ku papierowemu kubkowi z kawą. No tak, automaty. Cień skonfundowania maluje się tuż nad brwiami a on niechętnie, ale uważnie odrywa dłoń od chłopięcego karku i sięga kawy. Chwilę później ta rozlewa się na ustach. Jest dziwnie słodka, lepka, na wargach pozostawiająca posmak mokrego pergaminu. Nie krzywi się, bo i w życiu próbował gorszych rzeczy. Nie wypluwa i komplementu, bo kawa plasuje się poza granicami rozsądnej opinii. Jest bo jest. Przy drugim łyku, znacznie śmielszym, łapie szpakowate spojrzenie partnera a więc i uśmiecha się w plastikowe wieczko.
— Smakuje jak kawa z automatu — komentuje, gdy ostatnia z kropel spływa przez gardło a on wzrusza ramionami w bezwiednym geście. Zaraz jednak po białkach przelatuje lisi błysk. Cwaniactwo nastolatka, na którego spłynęła kolejna fala energii. W tym przypadku kolejna to jedynie zaczątek zabawy a ta winna być nieustającą na – spojrzenie ucieka na sąsiadującą z chłopcami zjeżdżalnię – placu zabaw. — Ale smak zawsze można poprawić.
To powiedziawszy palce jego lewej dłoni wyłaniają się z ciemności nocy i pędzą ku podbródkowi Heizo, by ująć go delikatnie, wciąż sennie. Na ustach chłopca pozostawia krótki, niesforny pocałunek, który przez niepewność nie znajduje przedłużenia w języku muskającym wargi. Jedynie oddech owiewa zwilżone miejsce.
— Będę siedział tak długo, jak tylko będzie trzeba — Dopowiada już głośniej, acz wciąż utrzymując monotonny ton głosu. Lubi rozleniwienie nocy. Lubi i zimno delikatnie nadgryzające odsłonięte fragmenty skóry. Głównie szyję. Kolejny łyk kawy. — No dobrze, a teraz mi powiedz dlaczego nie śpisz. Ładne miejsca ładnymi miejscami. Chcesz mnie zaskoczyć kolejnym sentymentem schowanym w zardzewiałych huśtawkach?
Pomimo rozbawienia pałęta się i nuta w słowach czułości. Dziwnej, nieprzystającej zawężonym oczom czułości. Kubek ląduje koło prawego uda a on po raz pierwszy rozgląda się po otoczeniu. Uważniej. Z twarzy znika śmiech a w źrenice wpisuje się charakterystyczne dla chłopca skupienie. Jakby studiował. Układał wiedzę do wiedzy i zbierał ją w całość. Z tą różnicą, że brakuje mu w rozpisywanym wkoło zdaniu podmiotu.
— Ktoś tu w ogóle jeszcze przychodzi?
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
— No to inaczej. Wolę opcje, które nie uwzględniają odwiedzania cię za kratkami — sprecyzował, wypuszczając przez usta równie teatralne westchnienie. Choć głos Hattoriego był na wpół zadowolony, z drugiej strony w kontraście dało się wychwycić szczerość płynącą z przekazu. Bo nie chciał, żeby czarnowłosy pakował się w kłopoty, a już tym bardziej nie z jego powodu. Nie, kiedy – jak Heizo zdążył zauważyć – już musiał zmagać się z niezadowolonymi spojrzeniami ludzi na ulicach.
— Mogę oddać ci kurtkę — zaoferował, nie pamiętając już, jak ostatnim razem skończyło się jego paradowanie na zimnym powietrzu. Teraz jednak, gdy senność nie przytłaczała jego ciała, miał wrażenie, że na zewnątrz było znośnie. I być może już po chwili od podzielenia się z nim tą ofertą, dotarło do niego, że Rainer odmówi. Dlatego ramiona przesunął wyżej, by w odpowiedzi na mocniejszy uścisk odwdzięczyć się tym samym. Wystarczyło jednak, by poczuł, że Seiwa jest gotów odsunąć się na tę niewielką odległość, by ręce wróciły na poprzednie miejsce, układając się luźno na jego lędźwiach.
— Jest po drugiej w nocy — zauważył w odpowiedzi na uwagę, jakby to miało wyjaśnić wszystko. Przechylił głowę z malującym się na twarzy niezrozumieniem, choć gdzieś w kącikach oczu tliła się wesołość, bo i trudno nie docenić tego, że ktoś zrobił coś, co chciałeś. — Nikt nie powiedział, że musisz spełniać każdą moją zachciankę. Nie żebym nie cieszył się, że tu jesteś — zawiesił na chwilę głos, na moment dosięgając wzrokiem papierowego kubka, po który wreszcie sięgnął. — A ta kawa to raczej marna rekompensata za nocną pobudkę.
Chociaż nie oczekiwał, że wychłodzony już napój mu zasmakuje, w skupieniu czekał na reakcję, choć doszukiwał się jej już w chwili, gdy pierwszy łyk poruszył Rainerową grdyką. Jeśli zamierzał skłamać, przynajmniej w porę by to zauważył, a gdyby to zauważył, przynajmniej już nigdy więcej nie zmusiłby go do picia tego taniego paskudztwa. Nie brał pod uwagę, że ludzie z wyższych sfer we krwi mieli udawanie, że coś im smakuje. Ale w tym wypadku nie było miejsca na aktorskie popisy z tej prostej przyczyny, że to nie Heizo przyrządzał tę kawę, dlatego nie wziął do siebie tego oczywistego komentarza.
— Kto by się spodziewał? — rzucił zgryźliwie, wyginając kącik ust w półuśmiechu. Grymas zniknął jednak, ustępując miejsca niewerbalnemu zapytaniu, gdy wyłapał nagłą zmianę w zachowaniu Seiwy, choć dobrze było widzieć, że żegnał się ze zmęczeniem. Przynajmniej na razie. Heizo za to nie czekał długo na odpowiedź na niewypowiedziane pytanie. Nie protestował, gdy palce ujęły jego podbródek, bo i już jakiś czas temu dał Rainerowi przyzwolenie na robienie z nim wszystkiego. Nie bez powodu, gdy sam postanowił ukraść ten przywilej dla siebie samego. Leniwy, ale zadowolony pomruk wślizgnął się pomiędzy przysunięte do ust wargi i znów chciał więcej, choć nie gonił za pocałunkiem, gdy chłopak się odsunął, choć łaskoczący oddech kusi swoim ciepłem. Nie gonił, bo wiedział, że zapomniałby, po co w ogóle go tu ściągnął. Choć wiedział już, że brunet przyszedłby tu i dla najdurniejszej zachcianki, jak pocałunek o drugiej w nocy na placu zabaw.
— Dzięki — powinien był powiedzieć to już wcześniej, ale przynajmniej nie wyleciało mu to z głowy całkowicie. — To nic nowego. Często nie mogę zasnąć — odparł przy wzruszeniu ramion, które tylko przypieczętowało wiarygodność tego stwierdzenia. Ale przecież Seiwa mógł o tym nie wiedzieć – po części dlatego, że przy nim zasypiało mu się dużo łatwiej. — Co ma znaczyć „kolejnym sentymentem”? Czym cię jeszcze zaskoczyłem? — Ściągnął brwi, jakby usiłował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej postawił go w podobnej sytuacji. Nie sądził, bo wydawało mu się, że był to pierwszy raz, kiedy faktycznie był gotów podzielić się z nim czymś na kształt sentymentu. W końcu była noc, a w nocy rozmawiało się o pierdołach.
„Ktoś tu w ogóle jeszcze przychodzi?”
— Tak. My — rzucił z pałętającą się w tonie nutą rozbawienia; był w pełni świadomy tego, że siłą wciągnął Rainera w pobyt tutaj. Zaraz pokręcił głową – z początku nie wiadomo, czy w geście zaprzeczenia, niewiedzy czy może dezaprobaty wobec samego siebie, bo przecież nie był to żaden wybitny żart. Wreszcie oderwawszy wzrok od czarnowłosego, ulokował go gdzieś ponad jego ramieniem, obejmując już nie jeden konkretny punkt, a całą scenerię, którą miał przed sobą i której nie przysłaniał mu widok siedzącego na nim Rainera. Nie przeszkadzał mu, bo ramiona wciąż luźno obejmowały chłopaka w pasie. — Mam nadzieję, że nie — dodał po chwili. Gdyby poza nimi pojawił się tu jeszcze ktoś inny, cała magia otaczającego ich spokoju wyparowałaby bezpowrotnie. Potrzebował zresztą tego poczucia odizolowania; tego, żeby byli tu sami, choć to głupie, gdy równie dobrze mogli zamknąć się w jego mieszkaniu – tam nikt inny nie miał wstępu.
Ale dzisiaj to tu było lepiej. To tu ożywała wyobraźnia, której nie odnajdywał w znajomych czterech ścianach.
— Poza tym martwiłbym się, gdyby o tej porze szlajało się tu jakieś dziecko — przyznał, ale tym razem głos miał spokojny, bo w pobliżu nie było żadnego przedszkolaka, więc nie było potrzeby się martwić. — Bo wiesz — zaczął, zniżając głos, gdy wraz z tymi słowami przylgnął do niego mocniej, wspierając podbródek o Rainerowe ramię. Nie było potrzeby, by mówić głośniej, gdy usta wypowiadające słowa, były na tyle blisko cudzego ucha, a chłodny policzek przylgnął do tego drugiego. Już się nie uśmiechał, ale jakikolwiek wyraz twarzy przybrał, ten był już poza zasięgiem wzroku Seiwy. — Znałem kiedyś jednego dzieciaka. Większość dnia spędzał poza domem, bo na zewnątrz było bezpieczniej niż tam, a przecież nie powinno tak być. Nie mówił wiele, właściwie przyzwyczaił się do tego, że do późna przesiadywał na świeżym powietrzu. Zazwyczaj koniec dnia spędzał na pobliskim placu zabaw. Siedział tam nawet wtedy, gdy zdążyło się już ściemnić, ale cokolwiek czaiło się w ciemnościach, nie miało wstępu tam, gdzie padało światło latarni, więc czuł się nietykalny. Myślę, że to głupie, bo nie duchy są największym zagrożeniem, ale dziecięca wyobraźnia potrafi zdziałać cuda. Wiesz, wydaje ci się, że możesz być każdym albo przenosić przedmioty siłą woli — parsknął krótko. — Może też tak miałeś? — spytał luźno, ale było to zaledwie wtrącenie, by podtrzymać jego uwagę w całym tym monologu. Pauza trwała zaledwie dwie sekundy. Kontynuował: — Może siedząc tam i wmawiając sobie, że jest odważniejszy niż przeciętny siedmiolatek, liczył na to, że stawi czoła największej zmorze – tej zamkniętej w mieszkaniu. Ale wyobraźnia nie działała na ludzi, dlatego ich nie lubił. Wolał trzymać się z dala, ale to niczego nie zmieniało. Najpóźniej o jedenastej w nocy przychodziła po niego mama. Musiał jej obiecać, że zawsze będzie czekał w tym miejscu. Rozumiał, że to przynajmniej o jedno zmartwienie mniej. Czasem wracali od razu. Czasem jeszcze jakiś czas siedzieli w milczeniu. Tak było lepiej, bo gdyby rozmawiali, nie znosiłby ludzi jeszcze bardziej. Zresztą wiedział, że nie ma mu nic do powiedzenia poza tym, że „tak już było”. Tak już było, że w domu zdarzały się wypadki. Tak już było, że następnego dnia siniaki tuszowało się toną pudru, by przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku. I to normalne, gdy przez mieszkanie przewijały się obce osoby i spały w twojej sypialni. Mógł nie rozumieć, czemu jeszcze nie dała sobie spokoju, ale rozumiał, że to nie tak, że tak po prostu było. Dlatego nic nie mówił. Był tak samo cicho, jak wtedy, gdy nocą wślizgiwali się do mieszkania i starali się nie obudzić potwora, choć po wychyleniu kilku butelek spał jak zabity. Chłopiec czasem wyobrażał sobie, że już się nie budzi, ale później nie znosił też siebie, bo miał wrażenie, że któregoś dnia będzie jeszcze gorszy. Krew z krwi. Trzymał się z daleka, żeby nie widzieć wszystkiego i tym nie przesiąkać. W każdym razie dlatego mam nadzieję, że dzieciaki przychodzą tutaj – i właściwie gdziekolwiek indziej – tylko za dnia.
Choć ucichł, po spokojnym tonie pozostawiając już jedynie ostatni ciepły oddech upuszczony na chłopięcą szyję, nie odsunął się, wciąż opierając ciężar głowy – teraz nieco lżejszy o wyrzucone z niej myśli – na ramieniu bruneta. Potrzebował jeszcze chwili, by w tym błogim bezruchu uniknąć oceniającego spojrzenia czarnych tęczówek, jakby przeczuwał, że – gdy już się wyprostuje – dostrzeże jedynie niezrozumienie. A kiedy je wychwyci, oczywistym stanie się to, że wyciągał go z domu dla jakiejś kompletnej głupoty. Dlatego już po chwili niski, krótki śmiech wprawił w wyczuwalny ruch jego barki; jak na ironię, bo w historii nie było nic żartobliwego. Żartem było to, że nie poczekał z tym do rana.
Obróciwszy lekko głowę, musnął ustami odsłonięty skrawek szyi. Pocałunek był lekki; dziwnie przepraszający. Trudno. W końcu był już gotów wyprostować się i skonfrontować spojrzenie srebrnych tęczówek z tymi czarnymi. Wypuścił go z objęć, ale tylko dlatego, by wesprzeć się rękami o podest za sobą i odchylić się nieznacznie, by przyjrzeć mu się dokładniej, choć w ciemności wiele rzeczy mogło umknąć i najuważniejszemu spojrzeniu.
— Uznałem, że chcę ci o tym opowiedzieć. Gdybyś kiedyś zastanawiał się, dlaczego niektórzy ludzie są wzorem samokontroli.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Ile już go ma? Zdaje się, że od pierwszego spotkania minęły lata a wcześniej nic a pustka przeplatana codziennymi czynnościami. Tak nieistotna, błaha, głupia. Nie wie teraz, jak mógł wtedy — bez niego — wdychać choćby krztynę powietrza bez świadomości, że to samo cyrkuluje w płucach chłopca o oczach jak małe, srebrne monety. Nie chce mu się spać, już nie teraz, bo gdyby pozwolił świadomości odpłynąć, straciłby minutę, dwie, trzydzieści. Więc choć suche zmęczeniem gałki oczne parzą, choć przykrywa je przekrwiona warstwa powiek, nie śpi. Nawet nie czuwa, bo czuwanie podobne jest medytacji, choć na linii słuchu rozgrywają się największe detale. Jest więc zwyczajnie czujnym. Na najdrobniejszą zmianę tętna, na zawieszenie głosu, na niepotrzebną przerwę między sylabami.
Nie może być przecież tak, że wezwał go na kawę. Wezwał. Rainer rozciąga usta w uśmiechu a śmieje się do tego smoka skulonego na prawej części torsu. Ten też dziwnie ospały. Nie tak jak zawsze szastający ogonem i nim też informujący o niewygodach ciała. Aktualnie bucha jedynie ciepłotą więzionego w gadzim gardle powietrza i z nozdrzy upuszcza zawiązki tlącego się w klatce ognia. Nic więcej. Żadnych gwałtownych ruchów a jedynie oddech rytmicznie podążający za tym chłopięcym. Czy to nazywają spokojem? Być może.
Wraca do kawy mechanicznym gestem. By nie uwiesić się na tamtego barkach na zbyt długo; by ręce powstrzymać przed nachalnym badaniem chłopięcego ciała. Wie, że przesadza. Matka niejednokrotnie powtarzała, że dłonie powinien trzymać bliżej ciała swojego niż innych. Ale jak, gdy te drgają zniecierpliwieniem i lgną ku fakturom jak spragnione zwierzę do wodopoju? Kawa rozlewa na podniebieniu słodkawo-kwaśny posmak a częściowo ciepły jeszcze pergamin małego, niebieskiego kubka przesyła ku skórze namiastkę rozgrzania. Paradoksalnie kark wraz z pierwszymi kręgami kręgosłupa przeszywa zimny dreszcz, ale zaraz jak kule solne w kąpieli rozpuszcza się pomiędzy mięśniami przyjemną tkliwością.
Kto by się spodziewał?
Zawiązka śmiechu krzy się w gardłowym charkocie, ale zeń nie wywiązuje się nic więcej. Jedynie powieki sięgają ciemnych brwi, by na linii wodnej popłynąć mogła wilgoć rozbawienia. Zbyt długo przymknięte powieki kształtują na gałkach warstewkę rozespanych łez, ale te wciera w kąciki szybkim ruchem prawej dłoni. Nie jest mu przecież źle, by choć jedna kropla spłynęła po którymś z policzków. Mimo to czeka, bo gdzieś ponad nimi, a sięgnąć ku tej wiedzy może jedynie Heizō, panoszy się niewygoda. Dawna, zapomniana, ale kotłująca się tuż pod niebiem jak chmura zwiastująca nagłe opady. Nie widzi jej, bo to nie jego wspomnienia, ale czuje zbliżający się grad. Powietrze zdaje się z miejsca cięższym i uwierającym. Wsuwającym w kości nagłe spięcie a pod język potrzebną wstrzemięźliwość. Nie chce go zmuszać. Nie do tego, by na siłę wytargać słowa z głębi pamięci, gdy wie, że te już prawie na wierzchu. Dryfują łagodnie, ale niebezpiecznie a choć martwe, bo zabite przez czas, to wciąż promieniujące fantomowym bólem. Jak te zabliźnione rany, pod którymi kotłuje się haust pamięci. Jak jego smok, choć wizualnie pozostający w bezruchu, to posiadający co najmniej cechy zwierzęce, jeśli nie ludzkie. Czeka. Jest dobry w czekaniu, bo przecież robi to całe życie. Do tej pory oglądał się z tą jedną, jedyną osobą, która by go wyrwała z dotychczasowego życia i wkleiła w swoje. Nie do końca czuje się jeszcze częścią życia Hattoriego, ale ma w nie potrzebny wgląd. Potrzebny, bo dający poczucie stabilności.
Mijają sekundy a uścisk Heizō nabiera na sile. To już? Jeszcze nie. Fantomowe niebo przeszywa błyskawica, ale nie dochodzi do grzmotu. Za moment. Rozświetlonemu błyskiem niebu towarzyszy wzmianka o sentymentach. Rainer wzdryga się a jest to ruch na tyle niespodziewany, że widoczny. Mimo że wciąż lgnie sylwetką do drugiej to mięśnie spinają się, acz w krótkim zrywie znowu łagodnieją. Kręci głową i przełyka ślinę, by wezbrać w głowie pałętające się wspomnienia. Jego wspomnienia. Niewygodne i na pewno nie na ten moment. Nie na dzisiaj. To na kiedy? Język przeczesuje górną linię zębów, kończy na lewym kle a on krzyżuje się wzrokiem z tym drugim. W nocy białka oczu błyszczą nadzwyczaj nieprzyjaźnie, wrogo albo to już jego filmowa nakładka. Milczy nie tak długo, jak mu się będzie zdawać kilka godzin później. Zapomina o oddychaniu, więc płuca przepełniają krótkie, urwane wdechy. Te, które na siłę podtrzymują pracę serca.
— Wciąż mnie zaskakują ludzkie sentymenty. Nie tylko twoje. Generalnie. Są dla mnie dziwnie… obce. — Przed ostatnim słowem pada wstrzymująca pauza, bo słowa jak dzieci rozpierzchły się po różnych kątach pokoju. Nie potrafi znaleźć tego odpowiedniego, ale też nie szuka zbyt długo. To, co jest tak obcym — w przypadku chłopca tęsknota za przeszłością, dawne przywiązania, sentyment jako uczucie płoche, kruche, ciężkie — ciężko zdefiniować. Kończy więc wypowiedź niepewnością, ale też twardym spojrzeniem kładącym na rozmowie widoczną kropkę. I czuje tę igłę złości, cienką jak ludzki włos, która wpija się w szyjną aortę. Nie spodziewał się, że rozmowa spadnie w tony aż tak jemu niepasujące, więc i wcześniej opadnięta garda unosi się wraz z ramionami.
Język wcześniej wbijający się w ostre kły, teraz przeczesuje dolną wargę i raz jeszcze nawilża ją pod naporem nocnego chłodu. Tak. My. Dopiwszy kawę na nowo zalega na chłopięcym ramieniu. Opada jak kwiat chylący się ku ziemi; zamykający się tuż nad gruntem. Lubi ciszę. Lubi być bez ludzi a gdy mieszka się wraz z własną rodziną o ten przywilej trudno. Dlatego chłonie z martwoty porzuconego placu zabaw każdy pierwiastek osiadłego nań spokoju. Ukryta ona głównie w szeleście wiatru przeczesującym stary metal, haczącym o zardzewiałe elementy zabawek. Zapisana w pamięci błyskawica wraca na nowo, ale tym razem w postaci dotykającego serce grzmotu. Więc to już. Porusza się niespokojnie, gdy naprzeciwko ciało drugiego z chłopców wpija się w niego mocniej. Asekuracyjnie. I dobrze. W tym był najlepszy — opiece. Może czasami zbyt ingerującej w życie, ale wciąż było to troskliwe trzymanie najważniejszych chłopcu osób od wykuratorowaną, własną egidą.
Dziwne, gdy emocje zawężają się do jednego, chłodnego pasma. Wpierw ono przewodzi ciału, które spina się w postawie ni to ofensywnej, ni defensywnej. Czymś pomiędzy. Jakby chciał Hattoriego chronić przed przeszłością a i knykciami wbić złość w teraźniejszość. Wraz z naprostowaniem się linii skrajnych emocji, gdy tak słucha — tak przecież delikatnych, łamiących się pod naporem niepotrzebnej traumy — dziecięcych wspomnień, czuje jak w ciasny splot łączą się gorejąca niczym lawa nienawiść, ale też skupienie i pewność siebie. Zlepek nagłych odczuć tworzących jedną, niebezpieczną mieszankę, która już teraz planuje przyszłe kroki. Ale to plany a plany, choć rozpisywane w detalicznych szczegółach, zostaną rozegrane za moment. Teraz pozostaje jedynie mocniej spleść ręce na tamtego plecach i ustami na wpół rozchylonymi zamknąć oddech w zagłębieniu pomiędzy chłopięcą szyją a obojczykami. Słucha będąc nieobecnym, jakby to obejmował nie dwudziestoparolatka a tego dzieciaka, którego wiek zliczyć można było na palcach obu rąk. Widzi oczyma zawężonymi do wspomnień, jak opisywanemu oprawcy — potworowi wijącemu się jak gad gorszy niż ten wpleciony w żebra samego Seiwy — za każdy rok życia syna wyłamuje palce. Zacząłby od kciuka a później piął się wyżej, przez palec wskazujący i serdeczny. Mimo to jest spokojny. Każde kolejne słowo owiewające szyję Rainera wprowadza w wyobrażenie kolejny puzzel stoicyzmu. Jak zawsze, gdy plany formowały się w konkretny a konkrety w realizację.
Dlatego aż wzdryga się, gdy ocucony skromnym pocałunkiem w szyję, zaraz odsunięciem się drugiego z ciał, zostaje wyrwanym z mroczniejszych fantazji. Głowę przekrzywia na ku lewemu barkowi, a przy tym i włosy lgną do rozgrzanego ciepłem drugiej sylwetki policzka. Krótki wydech upuszcza wywietrzałą złość. Jego spojrzenie wpada w to drugie, tak głupio jak zawsze spokojne, kontrolowane. W milczeniu kryje się zastanowienie, ale i szybkie przepracowywanie ukrytej w trzeciej osobie historii. Nadgryzienie wargi, złagodzenie bólu szybkim jej oblizaniem. Wraca do niego z dłonią na nowo lądującą w pasie, drugą na szyi, gdzie kciuk nieopatrznie muska grdykę a usta wpierw te drugie, by przy uniesieniu ciała złożyć i krótki pocałunek na chłopięcym czole. W tle mruga latarniana poświata, przy której kontury twarzy chłopców to rysują się mocniej, to gasną.
— Będę dla niego światłem. Może czuć się nietykalny — mówi, gdy dłoń z szyi wędruje za ucho Heizō, by tam też musnąć opadłe przy skórze kosmyki czarnych włosów. W końcu i nachyla się ku czujnemu spojrzeniu jasnych tęczówek, gdzie dotyk — w przeciwieństwie do pożerających ciało emocji — jest skromny, delikatny. Finalnie odsuwa się od chłopca o parę zbyt dalekich centymetrów, by spytać: — Żyje jeszcze?
Ojciec.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
„Wciąż mnie zaskakują ludzkie sentymenty.”
— Też jesteś człowiekiem, Rai — wtrącił z plączącą się w tonie nutą rozbawienia. Przechylił głowę na bok, przez chwilę przyglądając mu się podejrzliwie spod lekko przymrużonych powiek, jakby już teraz szukał na jego twarzy wyrazu zaprzeczenia. Bo może się mylił? — To nie zawsze sentymenty. W sensie… te rzeczy z przeszłości, do których się wraca. Potrafisz od tak zostawić wszystko za sobą? — spytał ze szczerą ciekawością, jakby dosadna kropka postawiona przez czarnowłosego na końcu zdania, nie podziałała jak zakręcie zawiązujące usta. Może przy bardziej bezpośrednim komunikacie, Hattori uszanowałby to, że wolał nie kontynuować tej rozmowy lub zostawić ją na później. Tylko że teraz rozmawiali, a dzisiaj zdał sobie sprawę z tego, jak niewiele jeszcze wie i może stąd brała się ledwo przebłyskująca w spojrzeniu niepewność. Chciał się jej pozbyć.
To dlatego mówił. Chciałby powiedzieć więcej, ale dzisiaj tylko to przyszło mu do głowy, choć w jego odczuciu aż to. Kroki, które stawiał, były niewielkie, bo historii w zanadrzu miał wiele – na szczęście nie każda odcisnęła na nim swoje piętno. Całe szczęście – przyszło mu na myśl, gdy w trakcie tej niedługiej retrospekcji poczuł, jak ciało oplecione jego ramionami zaczęło się spinać. Nie wiedział, czy Seiwa szykował się do ucieczki, więc trzymał go nadal palcami mimowolnie przesuwając po plecach, jakby chciał ugładzić i rozluźnić mięśnie, bo to, co było kiedyś, nie działo się teraz. Nie musiał się złościć; nie było też żadnej wojny – oprócz tej wewnętrznej – na którą musiał szykować się do ataku. Nie mówił mu tego, bo chciał, żeby robił cokolwiek i stanął do walki z cieniami przeszłości w jego imieniu. Idiotycznym byłoby oczekiwać, że Rainer zmieni bieg wydarzeń, bo wykraczało to ponad jego możliwości. Chciał tylko tego, by się dowiedział. Po co? Bo wtedy – w czasach, które spędzał na huśtawce – los stawiał pierwszą cegiełkę. Czarnowłosy mógł wyrzekać się sentymentów i ich nie rozumieć, ale przeszłość w taki czy inny sposób kształtowała. To dlatego, gdy spoglądał w srebrne tęczówki widział ten wyuczony spokój, a nie beztroską radość z życia, która w alternatywnej rzeczywistości byłaby powodem, dla którego nigdy by się nie spotkali.
To dopiero byłoby dziwne.
Czuł przyjemne mrowienie na skórze, gdy chłopięce palce z utęsknioną czułością przesuwały się po jego skórze. Wcześniejsza niepewność rozmyła się bezpowrotnie, bo każde muśnięcie tylko upewniało go w przekonaniu, że Rainer nie tylko tu był, ale chciał zostać. Może do czasu, może na zawsze – tego nie mógł przewidzieć. Zadowolony pomruk wyrwał się z jego ust, mieszając się w wszechobecnym szumem otoczenia, gdy jego czoła dosięgnął opiekuńczy pocałunek. Przymknął powieki, ale te zaraz uniosły się odsłaniając rozbawione spojrzenie, które uczepiło się widoku czarnowłosego, choć w tym momencie wolałby widzieć go wyraźniej.
— Dlatego nie musimy siedzieć pod latarnią — rzucił w odpowiedzi, jakby już wcześniej miał tego świadomość. Tylko on sam wiedział, że w rzeczywistości musiał być przygotowany na wszystko. Nie mógł zmusić nikogo do życia z jego traumami, które – choć trzymane na solidnym łańcuchu wykuwanym przez lata – mogły w jakiś sposób odbić się na ich relacji. Dlatego uprzedzał; dawał jeszcze wybór, chociaż już teraz z trudem poradziłby sobie z jego zniknięciem. Już teraz z trudem wyobrażał sobie, jakby to było.
„Żyje jeszcze?”
Wzruszeniem ramion chciałby podsumować wszystko, gdy ciepłe, ale teraz i nieco oddalone spojrzenie wpatrywało się w dwie mieniące się w mroku tęczówki. Bo i gest ten równie dobrze mógł znaczyć wszystko – niewiedzę, obojętność, zapomnienie; mógł ujmować wcześniejszą wagę przeszłych zdarzeń albo po prostu dać Rainerowi do zrozumienia, że to już nieważne. Bo czy ojciec żył czy nie – nie zajmował już miejsca w jego życiu. Nie było go fizycznie, jakby któregoś dnia przestał istnieć na tym świecie. Spoczywał tylko gdzieś na dnie jego głowy, gdzie czasem zapuszczał się, przywołując sentymentalne wspomnienia. Jak dzisiaj, gdy widok rdzewiejących konstrukcji na placu zabaw, otworzył drzwi do zatrzaśniętej tam wcześniej przeszłości.
— Nie wiem. Przez jedenaście lat mogło wydarzyć się dosłownie wszystko — stwierdził jedynie, odrywając wzrok od chłopięcych oczu, gdy uniósł go nieco wyżej. Chwilę później chłodne opuszki palców musnęły czoło Seiwy, gdy delikatnym ruchem zgarnął na bok zawinięty kosmyk czarnych włosów, jakby w tym momencie to właśnie to było ważniejsze niż wszystko, czym przed chwilą się z nim podzielił. I dla Heizo tak właśnie było, bo był pewien, że kiedyś będzie pamiętał dzisiejszego siebie znacznie lepiej niż tego, który sam wpatrywał się w ciemności nocy, przekonany o tym, że tak już było; nic się nie zmieni. A przecież dużo się zmieniło. Na ten moment to, że tu siedzieli mogło wydawać się czymś zupełnie błahym. Dookoła panował spokój, wszystko wydawało się spowolnione, senne i spokojne. Może byli jeszcze zbyt nieświadomi i nieuważni – zbyt młodzi – by zdawać sobie sprawę, że czasami to te małe rzeczy zajmowały najwięcej miejsca.
— Pewnego dnia po prostu nie wrócił do domu. Nie zastanawiałem się nad tym, gdzie zniknął. Jak teraz o tym myślę, to chyba nigdy o niego nie spytałem — kontynuował, a spojrzenie powędrowało ku niebu, gdy w głowie próbował przywołać moment, w którym mógł zainteresować się zniknięciem mężczyzny. — Wydaje mi się, że wolałem tego nie robić, żeby nie pomyśleli, że się tym przejmuję. Wiesz, może „dla mojego dobra” próbowaliby go szukać. Ale to nieważne. Już jest dobrze. — Dobrze, bo nie musieli już oddychać tym samym powietrzem. Dobrze, bo chyba całkiem nieźle radził sobie z tym, by nie obierać wydeptanych traumami ścieżek. Dobrze, bo wydawało mu się, że zrzucił z barków ten niepotrzebnie trzymany ciężar. O jeden mniej. Dobrze, bo nie siedział tu sam. — Wiem, że to nie jest idealna pora na cudowne oświecenie, ale wydaje mi się, że wiele dawnych nieporozumień wynikało z tego, że wolałem nie mówić za wiele. A kto wie? Może rano zmieniłbym zdanie.
Chwycił za swój kubek i zakręcił nim, przypominając sobie, że zostawił tam resztkę kawy; niewiele, ostatni łyk. Wystarczył, żeby zwilżyć zmęczone monologiem gardło i dać Hattoriemu jeszcze chwilę na namysł. Chwila musiała być wystarczająco długa, by zrodził się z niej kolejny pomysł. Kiedy odstawił puste, papierowe naczynie na bok, kąciki odsłoniętych już ust unosiły się wyżej, współgrając z zawadiackim błyskiem, jaśniejącym w srebrnych tęczówkach.
— A teraz chodź.
Ale nie stąd. Krótka komenda przybrała niemalże tę samą barwę, jak ta, którą rzucił wtedy – w akademiku. Ale gdy miał go na wyciągnięcie ręki, nie musiał czekać aż zdecyduje się podejść. Tym razem sam ułożył ręce na jego udach, pochylając się do przodu, by uporczywe centymetry odległości zniknęły. Wcześniej był przy nim za krótko; uciekł za szybko, by w zaczątku pocałunku poprawić smak kawy. Najpierw dosięgnął chłopięcego podbródka, zanim zębami zaczepnie zahaczył o dolną wargę chłopaka. Wreszcie przylgnął ustami do jego ust, upuszczając na nie powiew gorącego powietrza, tak kontrastującego się z zawiewającym, późnozimowym wiatrem. Palce wczepiły się mocniej w nogi, gdy naparł na nie, usiłując przyciągnąć go bliżej. To też była mała rzecz, którą chciał zapełnić karty historii.
Jarema Enatsu ubóstwia ten post.
— Nie jest tak, że potrafię czy nie. Myślę, że dzieje się to samoistnie. — Nigdy się przecież nad tym nie zastanawiał. Było jak było i jest jak jest, a on trwa w przeświadczeniu, że… — Czuję, że sentymenty zrobiłyby wiele złego. Sprawiły dużo, za dużo bólu. — Milknie. — Poza tym i tak mało pamiętam.
Wzruszyłby ramionami, gdyby te nie przygniecione były drugim ciałem. Wypuszcza więc głośniej powietrze. Tak jest dobrze.
W nocy (jak za dnia światło) po ciałach pląsają cienie. Wpadają w pagórki ramion i zagłębienia tuż pod oczyma. Rysują nienaturalne dla obłości mięśni krawędzie i szorstkim niczym grafit rysikiem dopowiadają ułożenia ścięgien. W nocy bywa przyjemniej, bo świat jakby cichszy, z wiadomych powodów zaspany niczym kocie, które wygnąwszy kręgosłup ziewa ku granacie nieboskłonu. Nie dziwi więc, że to i księżycowi powierza się najodleglejsze sekrety. Te zaległe w murach przeszłości, we wspomnieniach płynących pod zasklepioną skórą blizn. Czujne oczęta chłopca, tak teraz podobne źrenicom dzieciąt za dnia przejmujących okalający ich plac zabaw, wlepiają się w drugie tęczówki. Tamże wpadają jednak na chwilę; krótkie mrugnięcie, by zaraz zapaść się głębiej, rozleniwić tuż pod pląsająca na wierzchu niepewnością.
Chciałby mu go zabrać. Ten przeistoczony w lękliwość strach z kiedyś; z czasów, gdzie życie tkało się samo albo tkali nam je inni. Z czasów, gdy było się przecież dzieckiem. On jednak niemalże oderwany od tamtych wydarzeń. Zdają się być rysowanymi przez obce przeżycie, obce dłonie pełznące po czerpanym pergaminie. Swoje życie — bo jest jego, prawda? — ogląda jak przez rozcapierzone palce. Jak podglądacz, któremu nie wypada. Nie powinien. Odrywa się od siebie dziecka, od siebie w ogóle i najprawdziwszym Rainerem jest tylko teraz. Teraz, kiedy na miękką skórę jego policzka opadają obce sekrety. A on ujmuje je w ciepłym, opiekuńczym oddechu. Przytula gładkim ramieniem i mlecznym spojrzeniem. Tym samym, które w chwilach zawahania potrafi przejąć się trwogą bądź wręcz przeciwnie — najostrzejszą ze złości.
Przepada za momentami, gdzie w samogłoskach tamtego zdań drgają rozbawienie, czułość, erotyzm. Wszystko to, co świadczy o doświadczaniu przyjemności. Tej delikatnej jak przelotny śmiech, ale i głębszej, mięśnie rozpuszczającej w błogiej intymności. Z drugiej strony niczym warujący przy nodze pies unosi uszy przy zdaniach kiełkujących ze smutku, złości, zawodu. Kręci głową przy zagryzieniu dolnej wargi. Nie tym filmowym i długim a jedynie liźnięciu kłami spierzchniętych zimnem warg. (Po raz kolejny zwilża je językiem). Przy zawahaniu pozwala rozbawieniu wykwitnąć w reakcji na jego kolejne zdanie: dlatego nie musimy siedzieć pod latarnią. W charakterystycznym nastolatkom rozbawieniu komentuje podsumowanie krótkiej ich rozmowy, po czym z mruknięciem na nowo wpija nos na wysokość tamtego szczęki.
Bliżej.
Jedenaście lat to długo, myśli. Przez jedenaście lat zdarzyć się mogło wszystko. Wszystko, bo w przypadku dorastania, każde jedno zdarzenie może być wszystkim. Najdrobniejsze zacięcie ogromną tragedią. Krótkie wymienienie spojrzeń romansem wspominanym do końca życia. Przygląda się chłopcu tak, jakby samym wzrokiem mógł wyłowić z nieswojej przeszłości wizję ojca. Miał podobnie zapadnięte, ciche oczy? Kosmyki leniwie kręcące się tuż nad potylicą? Równie fikuśnie kąciki ust sięgające zaostrzonych krawędzi policzków? A być może nie. Być może są to cechy matki, która ze swych najlepszych cech wybrała fizjonomię, którą na koślawych dłoniach przekazała synowi.
Po czole Rainera sunie palce Heizō a wraz z nimi, z tym śladem namalowanym przez opuszkę, ale i przez niewyczuwalny ruch nocnego powietrza, zgarnięta zostaje chwilowe zamyślenie. Opadającą dłoń śledzi więc wzrokiem dużo uważniejszym, ale i przy tym wyraźnie bardziej zaciętym. Takim, które nieczęsto gotowało się na linii wodnej skupionych oczu. W lewym policzku rysik tego samego ołówka żłobi poddenerwowany dołeczek. To linie zębów zaciskają się we wnętrzu ust a wraz z językiem wędrującym po podniebieniu, i słowa ustawiają się w swoistym szeregu. Zaraz jednak rozbiegają się we wszystkie strony, kotłują tuż przy jedynkach, by zostać połkniętymi wraz z kolejnym haustem śliny. Zanim więc zdenerwowanie, to kierowane ku generalnej wizji ojców, w tym i jego własnego, uleci spomiędzy uchylonych warg, Hattori przetnie nić zdenerwowania kontynuacją skromnej odpowiedzi.
Już jest dobrze. Spięte nagle ciało chciałoby skoczyć ku przeszłości i w jednej piąstce zacisnąć wszystkie jej konsekwencje. Jest zły. Nie na historię per se, chociaż też, ale generalnie na życie, jak banalnie by to nie zabrzmiało. Na to, że ludzie, Ludzie, są jak plastelina, która poddana innym dotykom potrafi w całości zmienić swój kształt. Wzdycha w celu rozluźnienia ciała a z powietrzem ulatuje pierwsze rozeźlenie. Ma to po ojcu, który w nagłych zastojach sylwetki próbuje znaleźć ugruntowanie dla szalejących emocji. Nawet tych niewinnych.
Mija chwila zanim powróci do rozmowy, bo powroty bywają dłuższe. Trzeba je naznaczyć głębszymi wdechami i ramionami na nowo znajdującymi wyuczony spokój. Oddala się. Nie tak daleko, bo na parę centymetrów od drugiej twarzy osadza własny nos i usta zatrzymane na początku nigdy niewypowiedzianego słowa. Zapomnianą kroplę kawy, tę jeszcze niezgarniętą przez język, sam spija z tamtego warg; krótkim pocałunkiem, nawet nie — całusem, w którego intymności przemyca własne rozedrganie. Zanim jednak skomentuje cokolwiek dosadniej, bo ma zamiar, posłyszy upuszczoną komendę. I w normalnej sytuacji przypieczętowałby tę zawadiackim uśmiechem. Podobnym temu drugiemu, który gnie usta Hattoriego. Jednak nie tym razem. Tym razem pozostaje poważnym.
Przejmuje jego pocałunek jakby oddawał całego siebie. Spolegliwie. Niczym pupil ulegający dotykowi właściciela. Nie może inaczej, kiedy przygnieciony krótkim wyznaniem czuje, że poza wspomnieniem podarowano mu coś jeszcze — zaufanie. W końcu. Pozwala więc chłopcu i ugryźć dolną wargę, i językiem zabrnąć na linię górnych zębów. Wraz z wilgocią bliskości zabiera ze sobą ostatnie westchnienia przeszłości, by przysłonić je dłońmi wciskanymi w chłopięcą talię; by to, co roztrzaskanym wspomnieniem sklejone zostało się leczącą fizycznością. A gdy w końcu odrywa się od drugiego ciała podbródek opuszcza ku dekoltowi i pyta:
— Chcesz spać u mnie?
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
— W porządku — rzucił z tym samym zrozumieniem, które wcześniej wkradło się w ulatujące przez nos powietrze. Nie mógł go winić za to, że dbał o swój własny spokój. Nie mógł też domagać się, by wziął odpowiedzialność za jego spokój. Nie musiał. — Może kiedyś opowiesz mi o tym, co pamiętasz — dodał niezobowiązująco. Może to zrobi, bo to tylko jego wybór. Heizo jak zawsze nie naciskał. Niektórym to przeszkadzało, bo mylili natrętną krzykliwość i domaganie się z zaangażowaniem. Jego zaangażowanie było bardziej cierpliwe; dawało dużo przestrzeni, nawet jeśli ciałem znajdował się blisko. Gdy – tak jak teraz – ułożone na chłopięcych plecach palce wczepiły się mocniej w okrywające ciało materiały, choć gest ten był na tyle subtelny, że nie utrzymałby go w miejscu, gdyby próbował się podnieść.
Sekunda, dwie. Srebrne tęczówki w połowie przykryły powieki, gdy spojrzenie na moment umknęło gdzieś w bok, jakby nie wytrzymało uwagi czujnych oczu czarnowłosego. Wydawało mu się, że na dzisiaj powiedział już wystarczająco dużo – zbyt wiele, by przez głupi przypadek puścić w świat coś, co rozścielało się pomiędzy wierszami. Na wszystko inne jeszcze miała przyjść pora, choć i przy tej drobnej ucieczce ku widokowi nieruchomych huśtawek gubi po drodze jakąś część siebie. To takie oczywiste, że jeszcze wiele spraw zostało przemilczanych. To oczywiste, że był wycofany; przyzwyczajony do nieskarżenia się, które nigdy niczego nie zmieniało. I trwało to kolejną sekundę, zanim na nowo przeskoczył wzrokiem ku czarnym tęczówkom, bo wystarczyła chwila, by odzyskać znajomy, stonowany spokój.
— Nie myśl o tym za dużo — odezwał się, chcąc zagłuszyć tę niepokojącą ciszę. Łatwo było powiedzieć, gdy to nie jego ciało spinało się od nerwów; przynajmniej już nie. Łatwo powiedzieć, choć znał te znajome wibracje ciężkiego westchnienia. Po co o tym wszystkim mówił? Chyba po drodze zgubił puentę, ale wydawało mu się, że Rainer znalazł ją sam. Czuł to tak samo, jak czuł wiele innych rzeczy, których nie chciał czuć. To to dziwne, gdy wiesz kiedy wybuchnie emocjonalna bomba, ale nie jesteś pewien, który kabel powinieneś przeciąć, bo nikt cię tego nie nauczył. Przeciąłeś własne kable, bo to jedyna rzecz, na którą miałeś jakiś wpływ.
I to głupie, że teraz próbował mieć wpływ i na Seiwę, gdy w tej niewinnej cielesności, chciał utopić ostatnie umierające już wspomnienie o ojcu. Że pocałunkiem kończył temat, chociaż naiwnie mógł twierdzić, że ten będzie lekarstwem dla ich obojgu. A przecież była to tylko jego choroba – nie miała dosięgnąć Rainera, choć przez moment miał wrażenie, że tak było. Nie przekonywały go uśmiechy spowite milczeniem, choć może tylko mu się wydawało, że chłopak rozkłada jego życiorys na czynniki pierwsze. Część życiorysu. Ale to nieważne, bo gdy zaczął, znów nie może przestać. Pomruk wdarł się pomiędzy rozchylone językiem, chłopięce usta, gdy jeszcze przez chwilę trzymał Rainera przy sobie, wciskając palce w mięśnie jego ud. Płuca wypełnił głębszy oddech – jego własne westchnięcie, bardziej zrezygnowane – gdy brunet odsunął się na te kilka irytujących centymetrów, ale zawód nie trwał długo.
Z placu zabaw bliżej było im do jego mieszkania i z początku po tym wszystkim planował zabrać Rainera ze sobą. Tak było prościej, ale po wyciśniętym z siebie monologu nowa opcja wydała mu się dużo lepsza. Nie dlatego, że źle czuł się w swoich czterech ścianach, ale dlatego, że w przestrzeni pomiędzy nimi wciąż przewijały się niewidzialne duchy przeszłości. Mieszkały w ułamanej doniczce, w przypalonym śladzie na blacie, w pękniętym, łazienkowym kafelku czy w niepomalowanym jeszcze suficie, na którym wykwitła pożółkła plama. Na co dzień nie zwracał już na nie uwagi, ale przecież tam były, a Hattori nie potrzebował dziś starych sentymentów – chciał sięgnąć po nowe. Stworzyć je sam gdzieś indziej; w bardziej sterylnej przestrzeni. Jak to kiedyś ujął?
— Co to za pytanie? Chcę. Z tobą, a nie tylko u ciebie — doprecyzował z pląsającym na języku rozbawieniem. Ułożone na chłopięcych udach dłonie niechętnie zsunęły się na boki, by opaść na drewniany podest. Był zimny i chropowaty, więc nic dziwnego, że wolał wcześniejsze oparcie dla rąk. Był gotów zebrać się stąd od razu, chociaż na dobrą sprawę nigdzie mu się nie spieszyło, zwłaszcza że w środku nocy, gdy nic nie zakłócało ciszy, można było odnieść wrażenie, że byli jedynymi mieszkańcami na Ziemi. O tym, że kiedykolwiek był tu ktoś jeszcze przypominały jedynie wyżłobione w drewnie inicjały i kilka rozrzuconych butelek.
Nie miałby nic przeciwko.
Wątek zakończony.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.