31 października główna sala to spełnienie marzeń wszystkich wielbicieli grozy. Ogromną przestrzeń przemodelowano na pomieszczenie pełne pajęczyn i ciężkich kotar w kolorze płynnego wina, obrazy zamieniono na malunki powykręcanych monstrów i zjaw, a stoły zastawiono potrawami wzorowanymi na częściach ciał, owadach i zwierzętach. Wokół panuje klimatyczny półmrok, mimo zdecydowanie dobrego przepływu prądu - nad głowami zebranych migają dające skąpe światło żarówki ciężkich żyrandoli, resztę ciemności rozganiają zaś liczne świeczki i świecie różnych wielkości.
W rogu gra wynajęta specjalnie na bal orkiestra, której zadaniem jest podsycenie uroku Halloween. Nie szczędzą zatem swoich sił przy odtwarzaniu najpopularniejszych utworów kojarzonych z tym świętem - w repertuarze nie zabraknie choćby Spooky Scary Skeletons Andrew Golda, ale również melodii z kultowych soundtracków kina grozy.
Zabawa rozpoczyna się o godzinie 21:00 - wtedy gargantuicznych rozmiarów wrota uchylają się, wpuszczając tłumy wiedźm, wilkołaków, wampirów i mumii, których stukot obcasów rozprzestrzenia się po pomieszczeniach jak klekot tysięcy kości. Wśród gości nietrudno wychwycić okiem poprzebieranych na zakrwawionych lekarzy i pielęgniarki kelnerów, lawirujących między ciałami z tacami.
- No proszę, cóż za romantyczne podejście - w balach, o których mówiła Eri, o tej całej otoczce, był w tym pewien romantyzm, a może bardziej w oczach Randolpha brak strachu, że zostanie się zauważonym; co było zawsze jego największym i najsilniejszym demonem. Spotkania z drugą połówką w miejscach publicznych wydawały się abstrakcyjnym pragnieniem, za którym na pewnym etapie przestał gonić. Zbyt dużo lęku, zbyt dużo obaw. Plotki, które mogą nadszarpnąć reputację, a nawet jeżeli nie ją, to poruszą świadomość popełnianego grzechu. A przecież to było jego największym problemem. Nawet jeżeli potrafiłby zmierzyć się z cierpkimi słowami bliskich, istniała siła potężniejsza, która mroczyła umysł. Lata katechez, sumiennie wysłuchiwanych kazań ze złoconej ambony, górujący nad innymi głos matki, która decydowała o tym, co jest lepsze, a co gorsze; rozdzielając plew od ziarna. Dla dobra syna. Zawsze dla jego dobra. Zawsze to powtarzała, między każdym uderzeniem niosło się matczyne zasapane zapewnienie, że to dla jego dobra, tylko i wyłącznie jego, nikogo więcej.
I tak jak ów ulotny uśmiech pojawił się przebłyskiem na wargach, tak samo szybko został wessany ponownie do oziębłego wnętrza, znikając, pozostawiając po sobie jedynie jedną, zabłąkaną, nieśmiałą iskrę tańczącą na brzegu czarnej źrenicy; bo przecież zdarzało się im być razem — między tłumem. Te ułamki sekund, muśnięcia, bliskość, kiedy była najmniej spodziewaną. Zakłopotanie, które przeplatało się z potrzebą bliższego kontaktu. Później jednak wybudzał się gniew; na samego siebie, na Siergieja, na to, w jakim zawieszeniu trwają i jak niesprawiedliwie przeznaczenie rozdzielało karty. Palący gniew... Przede wszystkim na samego siebie. Na to dziecko, które nie było nauczone, jak pokochać, jak zaufać, jak pozbyć się ze swojej głowy zapachu mszalnego kadzidła i świstu rzemienia. I była też w tym troska. Im dłużej będziesz kogoś odpychać, tym szybciej ten ktoś zrozumie, że jego miejsce jest przy kimś innym, nawet jeżeli serce starało się przemówić odmiennym głosem, bardziej tęsknym i rozżalonym. Nie odpuścił. Nigdy. Nawet w ten ostatni dzień. I kolejne po nim. Miesiące snów, koszmarów, sennych paraliży... - Tak jak powiedziałem, Haru to dobry chłopak. Nie mi decydować o tym, co robi. To nie mój syn - ramię drgnęło subtelnie, podkreślając wypowiedź, która w jakiś dziwny sposób silniej zaczepiła się o gardziel grzęznąć w niej na moment. Zaczynał go rozumieć. Z tą różnicą, że on sam miał namacalny dowód na istnienie czegoś poza stałą przyziemnością. Haru, z tego, co Varmus mógł się domyślać, istniał poza krwawym kontraktem. Kontraktem, w który Ran dał się wrobić, myśląc, że pomoże Rihito spokojnie przejść na drugą stronę.
"(...)Z jednej strony jesteś w stanie mówić, że ktoś zginął za ciebie, żeby po tym popełniać ten sam błąd?" Ciężkie echo słów zawirowało między splotami myśli. Tak było zawsze. Ślepy na zdarzenia, których nie musiał się wyuczyć na pamięć, aby sprawniej działać w pracy. Ślepy na drobne niuanse, bardziej emocjonalne, które dotyczyłyby życia, a nie tylko i wyłącznie 8 godzin z tej szarej egzystencji, które, tak czy siak, przeciągały się w szalone nadgodziny. Nie powinno go tam wtedy być. Ani jego, ani Siergieja. Nikomu nie stałaby się krzywda, gdyby potrafił powiedzieć „nie” czemuś, co stało się wyścigiem, chorą obsesją; Ran był niczym wypuszczony z boksu chart wyścigowy, który dostrzegał przed sobą sztuczne, królicze futro. Jestem już prawie na miejscu, Serg. Tak jak i on. Cień. Opiekuńczy anioł, który nigdy nie wypuścił spomiędzy ust słowa zwątpienia, ale też zapewnienia o miłości, którego Varmus tak cholernie potrzebował. Ale też po co? Jeżeli i tak zamykał go w swoich dłoniach, odseparowując ich relację od świata.
Nie potrafiły wybaczyć? Czy właśnie o to chodziło, o wybaczenie? Czy w ciele jego partnera mogła rozwijać się zawiść za to, jak zginął? Nie odczul tego, chociaż z każdym kolejny słowem Eri, myśli zaczynały rozłazić się jak mrówki spod uniesionego kamienia. Kanadyjczyk nie był jeszcze gotów na otworzenie się przed kimkolwiek w kwestii tamtej nocy. Wiedział, że każdy ruch, każdy huk i każda fala ciepła, jaka omiatała wtedy jego twarz, została zagrzebana szczelnie pod warstwą czarnej ziemi. Pożarta możliwość wymuskania choćby sylaby w kwestii świstu kul rozrywającego zimne powietrze, utonęła razem z ciałem Rusa.
Varmus pośpiesznie zagryzł wewnętrzną stronę policzka między trzonowcami, nie chcąc się roześmiać. Dwa na prędko wypite kieliszki szampana na całkowicie pusty żołądek, który zaciskał się w stresie — nie pomagały w utrzymaniu stosownej powagi. Może Eri miała rację i powinien odpuścić, chociaż na ten jeden wieczór. Co mu szkodzi? Co miało się złego wydarzyć, jeżeli większość gości na balu i tak była już martwymi. Jeden więcej, jeden mniej, chłodna kalkulacja — bez większej różnicy; co jednak piekło w piersi. Nie powinien tak myśleć. Był jednak zbyt zmęczony. Zbyt złamany. Zbyt podupadły.
- Tak, podjudzaj dzieciaki, żeby się trzaskali po mordach... - odezwał się jedynie z przekąsem, subtelnie kręcąc przy tym głową. Zaraz to subtelnie uniósł prawą brew ku górze, podchwytując kolejne słowa. - To propozycja? Z tym trzeba uważać, bo jeszcze się zgodzę. Jednak teraz mam wątpliwości, czy chciałbym ryzykować, że wrócę tutaj i będę się panoszył z kąta w kąt.
" Masz nad nim władzę. Oddał ci siebie". Umysł Rana całkowicie pominął kwestię związaną z jego własnym ciałem i psychiką; mniej istotne co Siergiej czerpał z niego — większą wagę przykładał do tego, co on miał niby zyskać z kontraktu. Dlaczego? Po co? Czy w ten sposób mógł faktycznie przystopować to, co na co dzień targało Rusem? Może faktycznie kontrakt pozwoliłby mu utemperować rozedrgane nerwy i impulsywność, jaką zawsze się odznaczał. I znów... nie o sobie, a o nim. Co jemu, co dla niego, nie dla siebie. Jak pieprzony zbawca uciśnionych.
Ciężko było nie usłyszeć przytłumionego brzdęku szkła o metalową blachę, nawet kiedy ta była przykrywa zwałem materiału. W pierwszym zrywie chciał się zacząć tłumaczyć jak przyłapany na paleniu za garażem szczeniak. Rozsądek uderzył go jednak w łeb dostatecznie szybko, aby jedynie przechylić delikatnie głowę w bok i posłać kobiecie spojrzenie z serii „chyba sobie kurwa jaja robisz". Może jeszcze spróbowałby udawać, że bursztynowa tafla spoziera na jej twarz przyjaźnie podczas przeszukiwania, gdyby nie akcent, jakiego spróbowała użyć. - Moi rodzice byli... Ojciec był, matka jest, frankofonami. Więc Randolph Éric Varmus... - poprawił ją z głosem wypełnionym powietrzem, szarpiąc każde „r”, jakie napotkał w swojej godności, zaokrąglając końcówkę samego już nazwiska do zgrabnego „ą". Musiała uczepić się akurat tego, czegoś, co działało na Varmus jak płachta na byka. Po dziś dzień musiał poprawiać momentami Siergieja, który przecież musiał już znać poprawną wymowę jego nazwiska, a i tak drocząc się z nim, jak ze szczeniakiem, używał tej niepoprawnej.
Od środka miażdżyła go myśl, że mógłby wycelować w czaszkę niewinnej osoby, z drugiej strony, bardziej przerażający był fakt, że ów niewinna osoba mogła być yurei, które go zapamięta i później wsunie się między sny. Radził sobie z tym marnie, wypracowując przez ostatnie miesiące nękania taktykę; energetyk w ilości razy trzy i zero snu do momentu, w którym słońce nie zalśni na niebie. Fakt, faktem sprawdzało się to w dni wolne, jedynie w dni wolne... Przez co ostatnimi czasy sam snuł się jak zmora.
Opróżniając kieliszek do końca, ciało Kanadyjczyka wychyliło się na moment nad kontuar barku, sięgając bursztynowym wejrzeniem w głąb wnęki. Odnajdując ciętą źrenicą kobiecy korpus, skinął na nią subtelnie, siląc się na ujmująco ciepły uśmiech. Varmus miał to do siebie, że w relacjach z zupełnie obcymi osobami zawsze był inny. Dobry, miły, opiekuńczy; traciło się to, jednak kiedy przypadało ludziom w przykrym przydziale poznawać go bliżej. Kilka słów, kilka drobnych gestów, zmiana postawy. Bardziej otwarta, mniej spięte ramiona, wręcz wypełniony rezonem flirtu głos, a w jego dłoni pojawiła się smukła butelka odkorkowanego białego wina i dwa kryształowe kieliszki, z którymi nachylił się w kierunku Eri, brzdękając szkłem o szkło.
- Tak będzie szybciej. - skwitował, odstawiając po wypełnieniu szkieł alkoholem na niski mahoniowy stolik. Po wręczeniu towarzyszce smukłego naczynia sam od razu upił niewielki łyk z własnego. Półwytrawne. Lekko cierpkie, ale nadal posiadające w sobie subtelną słodycz. Może faktycznie wziął sobie do serca jej słowa.- Co do dokumentów... - rozpoczął, spoglądając na nią jednoznacznym, nieco karcącym spojrzeniem - przydadzą mi się pojutrze. Więc nie przyzwyczajaj się do nich za bardzo. Chyba że chciałabyś dołączyć znów do policji, zapraszamy... - I ponownie wargi przylgnęły do ciętego szkła kieliszka, a w gardło wlała się porcja alkoholu. - Dodatkowo - podjął, wracając do głównego nurtu ich rozmowy - Mówiłaś o mocach. Każde yurei zdaje sobie sprawę, że je posiada? Tak, jak ze wzrokiem. Akceptujemy to, co widzimy, że widzimy, nie zadajemy sobie pytań dlaczego. Czy raczej zderzają się z tym z czasem? - Chciał znać jak najwięcej szczegółów. - Plus czy ta "moc" może zostać użyta przeciwko osobie, z którą mają nawiązany kontrakt? - Następny łyk. Szkło do połowy puste. Krew powoli pulsująca w żyłach, teraz zdawała się przyśpieszać.
@Kitamuro Eri
Czasem żałowała tego, że nie skupili się na niczym innym. Może myśleli, że mieli czas? Może niczym żołnierz wysyłany dzień w dzień na front piekła, mieli nadzieję, że pewnego razu nadejdzie rozkaz o spoczynku - ale przecież powinni wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że z tego frontu nie było ucieczki ani odwrotu innego niż śmierć. Nie chcieli sobie tego uświadomić? Nie chcieli wierzyć w coś, co było niewygodne?
Chcieli w tym trwać - ona chciała. Potrzebowała się oszukiwać wtedy, co doprowadziło do tego, że nie miała dzisiaj już niczego. I nie będzie miała. Nowa miłość? Nowe zakochanie, nowa rodzina? Jak mogłaby o tym myśleć, kiedy wcale nie robiła się młodsza, a jej praca wiązała się z ryzykiem śmierci. Nawet nie potrafiła sprawić sobie zwierzaka, w obawie, że mogłoby dojść do sytuacji, gdzie nie może się nim opiekować.
Była niczym innym niż narzędziem.
Może stąd pojawiała się jej oschłość? Nie chciała ukrywać niewygodnej prawdy - wolała ją wyciągać na wierzch. Może wynikało to z troski? Czy gdyby jej samej ktoś uświadomił jak głupie decyzje podejmowała, zmieniłaby je? Może ktoś by ją powstrzymał, może nigdy nie byłaby na skraju śmierci? Przy czymś co...
Nie mogła tego wiedzieć. Nie powinna się nad tym nawet rozwodzić. To nie miało sensu - wiedziała o tym. Płacz nad tym, co się utraciło, nie przynosił ukojenia. Zemsta również nie. Musiała po prostu działać i przeć do celu, póki miała siły. A miała ich wciąż mnóstwo, mimo niektórych przekonań o tym, że mogło być inaczej. W końcu wyglądała jak ktoś przeżuty i wypluty przez życie - co wcale nie było kłamstwem. I może dlatego miała w sobie aż tyle siły, żeby działać i walczyć dalej?
- Och, nic im się nie... - urwała na moment, przyglądając się przez kilka chwil postaci, która wkroczyła na scenę, zwracając się do rudego. Westchnęła z lekkim zrezygnowaniem. Nie mogła dosłyszeć, co działo się na miejscu... - No proszę, proszę, kto tutaj się zjawił... - rzuciła z uśmiechem, zaraz lekko wskazując podbródkiem dla Randiego. - Tamten niski, widzisz go? Będziemy musieli cię przedstawić, chociaż może nie dzisiaj... - stwierdziła, po tym przesuwając wzrok na Randiego. - Bywasz w świątyniach? W Asakurze? - dopytała, po chwili jednak wzruszając lekko ramionami.
- Jak się zaczniesz tutaj pałętać, egzorcyzmuję cię, mój drogi. Imię znam, a jaki byłby twój powód? Cierpię katusze, bo grzeszyłem za życia? Pozwoliłem demonowi przejąć nad sobą władzę? - rzuciła z westchnieniem. Nie rozumiała jego sposoby myśli, tego jak spoglądał na świat. Zabobony, w to wierzył jej zdaniem.
Tak samo zupełnie nie przejęła się jego niezadowolonym wzrokiem. W końcu tylko się drażniła z nim - nie miała niczego złego na myśli, a wręcz przeciwnie! Zresztą, jak tylko usłyszała coś o franoczymś, przewróciła znużona oczami.
- Randolph Éric Varmus - poprawiła się, chociaż żadne z jej "r" nie było tak szarpnięte jak te mężczyzny. Bliżej im było do "l", choć pozostałe dźwięki już były bliższe temu co sam mówił. - Żebyś tak pilnował swojego tyłka przed duchami jak tej wymowy to dzisiaj byś nie miał na głowie problemu - stwierdziła, wzruszając lekko ramionami. Obserwowała już po chwili jak mężczyzna wychylił się po butelkę alkoholu. Uśmiech zawitał na jej w połowie zabliźnionych wargach. Zauważyła, że ten mężczyzna nie mówił nie, kiedy coś miało procenty - nie był ostrożny, tracił głowę przy nim, ale może to kwestia tego, że musiał odreagowywać? A alkohol świetnie pomagał wyciszyć umysł. Był pomocny, był zbawienny, był czymś co nie mogło odmówić, a mogło wyłącznie rozumieć. Może dlatego sama, kiedy czuł jak w duszy coś ją kuje, nie sięgała po szkło? Nie chciał się stoczyć, nie mogła sobie pozwolić nad straceniem kontroli nad piciem - nie, kiedy jej praca i odpowiedzialność leżała w tym, że była gotowa w każdej chwili do podjęcia walki i działania.
Nawet dzisiaj na balu, dziwnie się czuła nie posiadając przy sobie broni. Prawdopodobnie, gdyby dostała teraz wezwanie, byłaby wściekła sama na siebie. Chociaż przesuwając wzrokiem po sali balowej, była pewna że rozpoznała również kilka znajomych twarz czy sylwetek - może nie tylko ona potrzebowała dzisiejszego dnia odpoczynku...
- Nie oponuję - stwierdziła, upijając nieco alkoholu, którym delektowała się przez moment smakiem. Może powinni pozwolić winu nieco odetchnąć, napowietrzyć się? Może marnowali dobry alkohol pijąc go w tak szybki i bestialski sposób? Ale wątpiła, żeby mogła powstrzymać teraz Randolpha przed wlewaniem go w siebie. Nie, żeby chciała.
Parsknęła głośno śmiechem, w którym tak bardzo była słyszalna drwina.
- Oh, już pędzę do tej bandy imbecyli, którzy posadzą mnie za biurkiem jak tylko przejdę próg komisariatu, a to najlepiej jeszcze gdzieś na tyłach, bo po co na widoku sekretarkę zostawiać skoro nie jest już tak młoda i ładna? - powiedziała, czując nawrót tego dziwnego ukucia w klatce piersiowej. Pamiętała jak się wtedy czuła, ten okropny żal i pustka, i złość na fakt, że przez wypadek straciła jakiekolwiek resztki poważania, które próbowała utrzymać w tak zdominowanym przez mężczyzn środowisku. Patrzyli na nią ze współczuciem, z odrazą - wiedziała o tym przecież, nie była głupia! Chociaż wtedy, dwadzieścia lat temu - była głupia. Pozwalała na to, pozwalała się zdołować im; pozwalała, żeby to wszystko ją dotknęło.
- To zależy już od ducha - odpowiedziała, wypijając na raz alkohol ze szkła, jakby to miało zagłuszyć ten dziwny żal, który miała do policji - do miejsca, w którym nie znalazła miejsca dla siebie przez wypadek, który nie był jej winą. Jej wszystkie lata pracy, które włożyła wtedy w to, żeby dostać się na posterunek...
- Śmierć jest... trudna - westchnęła, samej przecież ją przeżywając. Tak, przeżyła wtedy, chociaż miała być martwa. Może właśnie dlatego wojsko spojrzało na nią tak przychylnie? Może dlatego zaoferowali jej miejsce w szeregu, zainwestowali w nią i wyposażyli - bo nie musieli mieć na dłoniach potencjalnie kolejnej krwi. - Czasem wspomnienia nie są... tak nagłe. Nie przychodzą do ciebie, nie wiesz co się wydarzyło wokół - mówiła, wbijając chłodne spojrzenie w podłogę, zupełnie jakby sama przywoływała to co przeżyła. Za każdym razem. Adrenalina, szok, to wszystko się mieszało, a ona była w stanie ułożyć to wszystko w logiczną całość dopiero po tygodniach jak nie miesiącach później. - Dusza czasem nie wie, że nie żyje. Nie rozumieją sytuacji, popadają w rozpacz... Stracili coś, ale trzymają się tego tak silnie jakby to wciąż istniało. - Ile razy sama chwytała coś w lewą dłoń? Ile razy intuicyjnie próbowała coś podnieść, mając zajętą prawą? Ile razy nie akceptowała tego dziwnego bólu - jakby ta kończyna wciąż tam była, wciąż się znajdywała. Ile raz to on musiał ją uspokajać, kiedy padała w płaczu na ziemię, będąc tak bliska załamania? W ich małym mieszkaniu, kupionym na kredyt tuż w centrum Karafuruny...
- Są dusze bardziej i mniej świadome, swoich mocy czy tego, co powinni zrobić. Jednym zajmują lata, żeby zorientować się, że potrzebują pomocy ludzi, a po drodze zmienią się w borei, kiedy inni nie potrzebują nawet kilku tygodni, aby zmanipulować człowieka w kontrakt - wyjaśniła, odstawiając kieliszek na stoliku. Czuła mrowienie w dłoni, której dawno nie było. Rozmawiała z medykami, wiedziała co to było - bóle fantomowe. Wiedziała, że jej tam nie ma, ale ciało nie mogło się z tym godzić. Nie lubiła o tym rozmawiać, wspominać tego. Czuła się słaba, pamiętając to jak wiele wysiłku kosztowało ją, żeby podnieść broń i rozpocząć treningi do wojska. Wiedziała, że nie dałaby wtedy rady, gdyby nie on...
- Może - potwierdziła. - Duch może się zwrócić przeciwko tobie nawet, kiedy tego nie wiesz. Może cię hipnotyzować, może cię dręczyć, może spalić twój dom, kiedy będziesz w głębokim śnie, a może okraść bank, podszywając się pod ciebie - mówiła dalej, sięgając samej po butelkę i dolewając sobie alkoholu. Musiała strzepnąć to dziwne uczucie, zapomnieć o nim. Nie myśleć. - Dlatego masz pełną kontrolę nad duchem, z którym jesteś w kontrakcie. Twoje życzenie jest dla niego rozkazem, tak jak w bajkach. Ale uważaj - zawahała się, przenosząc wzrok na Randolpha. - Niektóre są sprytniejsze, niektóre są silniejsze... Są ludzie, którzy próbują używać duchów jak broni. Niektórzy dają radę, inni nie. Właśnie dlatego, celuje się w kontrahenta. Duch czerpie moc z ciebie. Jeśli będziesz w złym stanie, moce ducha będą ograniczone... będzie łatwiejszym celem - powiedziała, wzrokiem podążając powoli po sali, jakby chciała znaleźć znów Enme. Może byłby w stanie zdradzić mu więcej? Powinna zabrać go do świątyni, pokazać mu bardziej ich wierzenia tutaj...
- Myśl o tym jak o korzyściach i zyskach. W kontrakcie człowiek powinien zyskiwać więcej niż duch, i tracić mniej niż on... Inaczej, robi się niebezpiecznie - dodała, choć sama nie podjęłaby się nigdy zawarcia kontraktu. Nie w tym stanie, nie z jakimkolwiek duchem. Chciała przynajmniej w to wierzyć...
@Randolph Éric Varmus
Kiedy Noriaki zrównuje z nim krok ruszają ku wnętrzu rezydencji. Rainer ciepło hali przyjmuje z wdzięcznym westchnieniem. Sala wita ich względnym spokojem, podniesionymi przez alkohol rozmowami i przyjemną, niemal niepasującą do wcześniejszych wydarzeń atmosferą. Tylko gdzieniegdzie wychwycić można konsternację pojedynczych jednostek, których zdenerwowanie ukrywane jest pod przyodzianymi specjalnie na tę okazję maskami. Są wachlarze, ale i kamuflujące niewygodę uśmiechy. Pomiędzy stołami kręci się większa ilość kelnerów. Na ich tacach podwojone zestawy drinków i — mniej dworsko — szotów czystego alkoholu. Rainer uśmiecha się, bo najwidoczniej i tutaj alkohol stanowi remedium na agresję.
A kiedy w dłonie dostaje fikuśny, choć za uprzedzeniem bez procentów napój, wznosi do góry brwi. Upijając łyk nader słodkiego drinka uśmiecha się nikle, bo oto zstąpił z niebios boży wyznawca. Kręci głową w rozbawionej pobłażliwości, a kiedy te dwa metry z hakiem zbliżają się do jego sylwetki, kładzie na męskiej piersi rozcapierzone palce wolnej dłoni i w dziwnej, podstępnej subtelności powie:
— Ładne… ciało. Przyszedłeś nas wszystkich porozgrzeszać?
@Kariya Siergiej Rihito
Dlatego odsunął się od niego, aby dać sobie chwilę na przemyślenie tego, co zrobił. Co powiedział i czy rzeczywiście powinien zareagować tak impulsywnie. Czemu zdenerwował się w przeciągu tych kilku krótkich chwil? Czy zawsze rozmawiali w ten sposób? Nie potrafił przywołać wspomnień z tamtego okresu, przynajmniej nie tych o zwykłych rozmowach i to, w jaki sposób zachowywali się na co dzień względem siebie. Nie umiał sobie na to odpowiedzieć.
Uciekł, choć miał być przy nim. W tamtej chwili nie znał wagi słów, które wtedy rzucał. Nie zamierzał go jednak zostawić na cały wieczór, ledwie na ułamek chwili, aby móc sobie samemu poukładać zszargane nerwy i wrócić do niego jakby nigdy nic się nie stało. Taki miał właśnie zamiar, wpatrując się przez moment w scenerię, która miała miejsce na sali. Powtarzał sobie, że to nie jego problem i nie musi się w to angażować aż tak bardzo, nawet jeśli widział tam znienawidzoną Miyazaki.
W ten usłyszał delikatną oraz bardzo dobrze mu znaną barwę głosu. Dostrzegł ją tuż zza swoimi plecami. Nie miał możliwości pokazania mu, że chciał do niego wrócić, ponieważ ten postanowił wykonać do niego pierwszy krok, wyjaśniając tą sytuację. Odwrócił się, bo jakżeby nie mógł tego zrobić. Wpatrzony w jego smutne, sarnie oczy westchnął cicho w maskę, zdając sobie sprawę z tego jak impulsywnie zareagował. Ostrożnie i powoli sięgnął dłonią w stronę jego policzka. Przybliżył się do niego, a kiedy Hime nie uciekł od dotyku rękawiczki na skórze, pogładził go kciukiem. Jednocześnie pozwolił sobie na zsunięcie maski na głowę, w ten sposób ukazując swoją twarz. Chciał, aby ten widać jego ciemne spojrzenie, które żałowało tego, co miało miejsce te kilka chwil temu.
— Wiem, Hime, wiem — zaczął cicho i powoli, nabierając głębszy oddech, aby w ustach przemielić słowa, które mu się cisnęły na usta kiedy tylko zdał sobie sprawę, że znowu zawalił. Jak widać to nie w Hayami był problem, a w nim — Nie denerwuję się już. Też przepraszam, że tak impulsowanie zareagowałem — powiedział cicho, tak aby słyszał to wyłącznie on. Spoglądając mu się przez chwilę w te przestraszone i zaszklone oczy, przybliżył się jeszcze kawałeczek, aby nachylić się nad nim i ucałował w usta swojego księcia balu. Jedynego akceptowalnego. Pocałunek ten nie był długi, nasycony słowami przeprosin. Dłoni nie zdejmował z wcześniej policzka, teraz z szyi kiedy przyciągnął go do tej drobnej pieszczoty. Okazywanie takich uczuć ze strony Minoru zwykle bywało niemożliwym, chociaż czasami potrafił łamać te zasady dla chwili uniesienia takiej jak ta. Oderwał jednak od niego wyschnięte na wiór wargi, by spojrzeniem ponownie spocząć na jego oczach.
— Wiem, że bywam nagły i impulsywny. Możliwe, że jeszcze bardziej niż wcześniej. Postaram się nad tym przy Tobie pracować — wyznał, przymykając na chwilę oczy, by móc przyłożyć czoło do jego czoła (psikus, wyznanie uczuć). Tak jak robił to dawniej, gdy Hime się na niego gniewał, a on czegoś żałował. Tak naprawdę nie wiedział, czy będzie w stanie nad czymś takim popracować. Nie miał ochoty kłócić się teraz, ponieważ liczył na przyjemny wieczór w jego towarzystwie. Chciał go poznać na nowo i zobaczyć, ile tak naprawdę go ominęło.
— Możemy zacząć od początku ten wieczór? — spytał, odsuwając od niego głowę, starając się unieść kąciki ust w lekkim półuśmiechu.
@Hime Hayami
Yōzei-Genji Madhuvathi and Hime Hayami szaleją za tym postem.
— Różowa parasolka — informuje go z dumą, jakby kolor miał dla niego znaczenie — Jak ostatnie promienie zachodzącego słońca łaskoczące policzek, lekko przypalony cukier osiadający na języku, aromat kwiatów wiśni kwitnących w wiosenne południe — dodaje, opisując odcień barwy najlepiej, jak potrafiła. A potem dostrzega napięcie w męskiej sylwetce, chwilowy bezruch i Chie sądzi, że coś się w Munehirze obudziło, przekręciło brzydko i teraz ostrymi kłami za gardło chwyta, wnętrze pazurami wydrapuje, żeby tylko się wydostać. Źródło musi się brać od przybyłej pary, zajętej swoimi znajomymi i jakieś oczekiwanie mości się w piersi białowłosego dziewczęcia. Aoi każe jej uważać, iść za nim ślepo lub pozostać na tyle blisko, by wciąż mogła nań spozierać. Nie rozumie z początku, ale nie musi, wystarczy, że jest, choć i tak nie jest to wiele.
— Mhmm... — odpowiada cichutko, wiedząc, że teraz już jej nie słyszy. Że jego niewidzące oczy skupione są na kimś innym, a głód wyzierający z rysów twarzy kierowany jest ku wysokiej kobiecie. Szklanka pęka, zapowiedź nowej sceny i stojący blisko niej yūrei tęskni. Yuri nie wie, co powinna o tym sądzić, cofa się o krok, o dwa, widząc poruszenie w ich małym tłumie, a serce jej uderza o pręty żeber donośnym łup, łup, łup. Oddech zatrzymuje się gdzieś na wysokości ściśniętego gardła oraz gromadzących się w kącikach oczu łez, kiedy fragment szkła sięga szyi Miyazaki i baletnicy jest zimno, tak strasznie zimno, a zarazem niemożliwie parnie. Widzi wszystko doskonale, a jednak otoczenie wiruje. Chyba się potyka, wpadając na dziewczęcą postać. Zaszklony szafir spojrzenia styka się z miodowymi tęczówkami i chociaż w pierwszym odruchu duszka odsuwa się od nieznajomej, tak słowa Aoi sprawiają, że łapie ją za ramie, przyciągając ją do siebie. Wszystko buczy, hałasuje, zaraz lśniącą posadzkę zabrudzi karminowa krew, a jasnowłosa panienka może rzec tylko jedno.
— Jakie to niemożliwie romantyczne — wzdycha w stronę Asami, która prawdopodobnie po prostu zbiegowisko pragnęła minąć, nim wpadła na nią mała diablica — Czy nie są razem śliczni? — pyta w rozmarzeniu, trzepocąc zaraz szaleńczo rzęsami, jakby się z transu wybudzić miała. Śmieje się, uśmiechając się promiennie w stronę zakonnicy i nawet chabrowe ślepia wydają się błyszczeć od tej radości — Patrz, patrz! — zachwyca się raz jeszcze, kiedy atmosfera gęstnieje, a Tsukiko szepce coś gorączkowo do jej przyjaciela, który ku jej rozczarowaniu odsuwa szkło od jej szyi. Tylko świat się nie zatrzymuje, rudowłosy partner ukochanej — Yuri postanowiła, że jak nic Aoi swoje uczucia wyznawał w tak szczery sposób — Munehiry najwyraźniej w swej paskudnej zazdrości chciał im przeszkodzić i Chie nie wie, czy zdąży rozbić w jego twarz swoją szklankę, skoro dzieli ich lekki dystans. Jednak pragnienie umyka, bo to wszystko okazuje się przedstawieniem, kłamstwem, podłym łgarstwem i tam wcale nie ma żadnej miłości, wygłodniałego pragnienia, pożerającej żywcem tęsknoty i jest oburzona, oburzona takim obrotem spraw.
— Och — szepce w zawodzie, puszczając nieszczęsną Shirai ze swych splotów — To było udawane? — pyta dziewczyny z takim żalem, smutkiem przeogromnym na ślicznej buzi, że bardziej przypomina zranione po stokroć dziecko niźli psotliwego demona, za którego to się przebrała.
@Munehira Aoi @Shirai Asami
psikus: potrącam i wpadam na kogoś. Ale to nie mój słodki książę :c
I will not let you have me without the madness that makes me.
If our demons cannot dance, neither can we.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Mój.
Długie palce kobiety sunące przez gęste futro na ramieniu, te kościste paliczki pnące się przez kark przyprawiły go o mdłości. Nie chciał tego dotyku, a zarazem wewnętrznie łkał za nim jak skopane szczenie. Gdyby tylko potrafił, gdyby tylko udało mu się wynieść ponad gniew, mościłby się pod jej dłonią, domagając się czułości. Gdyby tylko potrafił... Gdyby tylko pamiętał, jak to zrobić; jak przeprosić, jak przyznać się do winy, jak powiedzieć, że tak, to właśnie ona znaczyła dla niego wszystko. Była wszystkim. Była warta każdej minuty jego śmierci, jeżeli to właśnie ta śmierć, ubrana w przeraźliwe cierpienie, doprowadziła go w jej ramiona.
Nienawidził jej. Kochał ją. Tak bardzo paliła go tęsknota, która była bardziej podobna do jadu żmii, który przeżerał i trawił skórę na jeszcze żyjącej ofierze, niźli do słodkiego smutku za zaginioną opiekunką. Za ciepłem, które uleciało razem z jej zniknięciem. On je utracił. Ta bliskość to wsparcie było jego. Należało mu się. Po tym wszystkim, co przeżył, przez to, co przeszedł, jak wyglądało jego życie — należało mu się jak psu buda.
Mój. Mój... mój. Byłem Twój.
Czy nie był zdolny do empatii? Czy nie był już zdolny do odczuwania ludzkich uczuć, które nie były tylko gniewem i zawiścią? Czy to właśnie nie one były najbardziej ludzkie, najbardziej prawdziwe i szczere? Przecież zależało mu na Yuri, zależało mu na tym, żeby była bezpieczna, żeby nadal przy nim trwała, ofiarowując swoje słodkie słowa, swój delikatny śmiech... Żeby była częścią niego samego; wypełniając pustkę, która trawiła tak boleśnie, dociskając rozpalone psie kły do twardej skroni. Ten warkot... Duszący smród sączący się z pysków. Czuł go teraz tak wyraźnie. Dlaczego więc nie potrafił wymuskać z siebie nawet odrobiny współczucia w kierunku Miyazaki? Jeżeli yurei, które poznał niedawno, prześlizgnęło się do jego wnętrza z taką czułością, dlaczego była przyjaciółka, mogła liczyć jedynie na pogardę i rozszalały gniew? W przeznaczeniu, o którym tyle opowiadała mu Chie, było więcej prawdy, niźli zdawało mu się na początku. Przeznaczenie nie miało połączyć go z Miyazaki, a z drobną, efemeryczną istotą baletnicy. To jej głos miał być kojącym, prowadząc go przez szaleństwo — nie te wariacko wyważone i rozsądne zdania układające się na wargach Tsukiko.
Odciągnął szklane ostrze od szyi Miyazaki, rozkoszując się w krótkim rozedrganiu dźwiękiem obijających się kryształków i koronkowej tkaniny o jednolitą taflę, kiedy z rozmysłem, powoli przesuwał nim w dół, przez jej obojczyk. Tak bardzo chciał docisnąć z całej siły wystrzępiony brzeg i poczuć jak krew sączy się na kraniec rękawiczki, zaglądając pod jej materiał gęstą strugą... To psie zawodzenie. Zwierzęcy ryk uderzający o białą kość czaszki.
” Wiesz, że przecież nigdy bym Ciebie celowo nie skrzywdziła, prawda?"
Czy aby na pewno? Czy to właśnie nie ona pokazała mu, że istnieje coś poza zapachem chloru unoszącego się nad zimnem podłogowych kafli, coś poza beznamiętnym "skończ i będziesz mógł ze mną porozmawiać."? Czy to właśnie wykreowana przez nią opiekuńczość, nie wżarła się najboleśniej w tęskną duszę niewidomego, niosąc ze sobą ból za czymś, czego nigdy nie posiadał...?
Dźwięk upadającego srebrnego narzędzia; brzdęk odbijający się o marmur i niosący się nieprzyjemnie przez eter, szamotanina, wyrywkowe ostrzeżenia i uwagi kierowane do towarzysza Miyazaki który, jak Munehira się domyślał, wystartował w jego kierunku chcąc bronić żałosną jej wysokość Tsukiko. Krótki, parszywy śmiech osadził się na wargach, prowadząc je do uśmiechu, jakby właśnie tego potrzebował. Potwierdzenia, że komuś na niej zależało. Raniąc ją, zrani kogoś jeszcze. Tak. Właśnie tego chciał. Właśnie tego teraz zapragnął.
Jushi... ona też tutaj jest. Jej cząstka.
Munehira intuicyjnie, na moment skierował twarz w kierunku Shury, trwając w krótkim zamyśleniu. Nie pomagał mu swoją obecnością. Ścielącymi się pojedynczymi włosami z grzbietu ukochanej towarzyszki. Ona również należała do niego, tak jak Miyazaki dawniej była JEGO wsparciem, opoką, nadzieją, słodkim zapachem róży sunącym po gładzonym policzku. Jego policzku. Znajomy głos, chociaż zdawał się spokojny, niósł ze sobą dojmujący ciężar groźby, z którą Aoi nigdy sobie nie radził i reagował na nią jedynie spotęgowanym gniewem.
- Shura... nie ładnie tak wtrącać się w nie swoje sprawy i wyciągać pochopne wnioski. Uważam Cię za kogoś rozsądnego, więc... nie psuj tego. Dobrze? - nabierając powietrza w zaciśnięte emocjami płuca, subtelnie przechylił głowę, kierując ślepe spojrzenie na twarz znajomego, spuszczając przy tym do połowy wyblakłych tęczówek pergaminowe powieki. Z wyrazu jego twarzy ciężko było wyczytać... cokolwiek. Gładkie czoło, spokojnie przylegające do siebie wargi nabiegłe istnym rozognieniem i jedynie ten długi fragment szkła obracający się między palcami, jak moneta w dłoniach magika. Błysk za błyskiem, tafla odbijająca jałowe światło. Raz za razem. Spokojnie.
Sylwetka wycofała się nieznacznie, jednak nie na tyle, aby Miyazaki znajdowała się dalej niż na wyciągnięcie ramienia. Żachnął się krótkim śmiechem, słysząc wzmiankę o przedstawieniu. Cóż. Za. Paskudne. Kłamstwo. I to jego o to oskarżała? Doprawdy. Hipokryzja.
- Jak go nazwałaś... rudy szczeniak? Tak. Rudy szczeniak, może też powinien znać prawdę, hmm? Czy już wie? Ach tak... No tak - nagle świadomość, że mężczyzna, o którym mówiła, był prawdopodobnie pierwszą osobą, jaką odnalazła po swoim powrocie lub był pierwszym, który ją znalazł, wgryzła się boleśnie w trzewia, ale przez spokojny głos nie przebija się smutek. Nie było słychać w nim nic poza lekkim rozbawieniem. Natomiast w czaszce sączyło się smolistą cieczą i rozbijało prawdziwe piekło. Wibrujący, lepki warkot... Przez większość czasu jednostajny, jedynie chwilami szarpany świstem wciąganego w psi pysk powietrza. Aoi natomiast delikatnie układając między palcami resztkę szklanki, jeszcze czysty, niezroszony krwią odłamek, opukiwał jego ostrym koniuszkiem dolną, zaróżowioną intensywnie od buzującej w delikatnej tkance krwi dolną wargę - jest tutaj z Tobą, a przecież wiesz, gdzie mogłaś mnie znaleźć - zdanie zawisło w powietrzu wymówione głośnym, choć syczącym półszeptem.
- Czy to nie jest niesamowite, że pomimo tego, że nic nie widzę, to ze wszystkich widzę najlepiej to, jaka jesteś naprawdę, Miyazaki? Źle to ująłem... Czuję to... - palce wolnej dłoni przesunęły się przez linię górnej wargi, zahaczając o skrzydełka nozdrzy, jakby mężczyzna starał się uchronić samego siebie przed paskudnym smrodem. Krótki, niski śmiech otarł się o jego gardło, które zaciskało się w rosnących emocjach. Splunął na ziemię, ocierając ostentacyjnie kciukiem kącik ust, przeciągając opuszką okrytą skórzaną rękawiczką przez całą linię dolnej wargi, uśmiechając się przy tym powoli, rozwlekając w czasie ułożenie się na nich prowokacyjnej kpiny. Nie, nie będzie jej szanował. Na tym jej zależało; a on zrobi wszystko, aby tylko zmusić kobietę do konfrontacji na oczach wszystkich i nie przestanie, nawet jeżeli jej dłonie zagłębią się gwałtownie w jego ciele. Będzie prowokował, nęcił tak długo, aż dostanie to, czego pragnie.
- Możemy dopiero rozpocząć przedstawienie... - chrapliwa tonacja głosu nie zapowiadała niczego dobrego. Aoi szykował się do monologu, który miał zakończyć się wielkim finiszem; wspaniałym zakończeniem. Przedstawienie — tym miało być im spotkanie, a więc niech zakończy się epickim finałem godnym ich dwójki oklaskami na stojąco od całej widowni.
- Ja do niczego nie wróciłem, Miyazaki... Cały czas w tym tkwiłem, ale tak bardzo zależało mi na tym, żebyś przy mnie była, że troszkę, może troszeczkę kłamałem. Dla wspólnego dobra. Może jestem kłamcą, tak samo, jak i ty. Z tą różnicą, że moje kłamstwa nikogo nie raniły. Do czasu. Twoje odejście pomogło mi zrozumieć, jak bardzo głupi byłem, wierząc, że to, co czuje, jest złe. Że to, czym jestem, jest jedynie plugawą brutalnością, której powinienem się wyzbyć - łagodnym ruchem zwrócił ostry szpic ku swojej krtani, wodząc nim w dół, w tym samym czasie wolną dłonią rozluźniając splot aksamitnego krawatu, palcami przechodząc do pierwszych dwóch guzików koszuli, rozpinając je mozolnie. Miał czas. Usadawiając końcówkę szkła w zagłębieniu nad obojczykami, docisnął go nieco mocniej, pozwalając skórze napiąć się pod nim i wypuścić pierwszą, ospałą kroplę krwi. - Mogę Ci dać szansę na zniszczenie tego, co tak pragnęłaś ze mnie wyrwać. Teraz jest to mną, całkowicie, w sposób absolutny, tak rozkosznie... Nigdy byś mnie celowo nie skrzywdziła? Robiłaś to przez cały ten czas, oszukując mnie.
Z lewą dłonią dzierżącą szklaną brzytwę, wbitą delikatnie w skórze, przysunął się o niewielki krok ku byłej przyjaciółce, sięgając do jej ramienia, przez które przesunął skostniałe palce, wędrując ku jej nadgarstkowi. Szarpnął nim, przesuwając jej dłoń na ostrze, zmuszając ją do objęcia go tak, jak on robił to przez ostatnią chwilę. - Pchnij. Proszę. Zrób to, co robiłaś cały czas. Teraz jednak fizycznie - i najsłodszy uśmiech wykwitł na jego wargach, kiedy ślepe spojrzenie przecinało przestrzeń wokół twarzy kobiety.
@Yuri Chie @Miyazaki Żałość Tsukiko @Seiwa-Genji Enma @Hattori Heizō @Warui Shin'ya
Hasegawa Jirō and Yuri Chie szaleją za tym postem.
Przez własną nieuwagę i szczęśliwy przepadek zbiegu okoliczności, dzisiejszego wieczoru miała być pomylona z kimś innym nawet dwa razy. W tym wypadku, chociaż prawdziwa atencja miała być skierowana do kogoś innego, przyjęła rolę niemal bez zawahania, przejmując pakunek i chłonąć słowa, które wprowadzały ją do niezrozumiałych jeszcze przedsięwzięć. Nieważne. Nieznajomy w pokojowej sukience, miał się okazać dla niej bohaterem wieczoru. I tylko fakt, że ten, odezwał się do istoty znajdującej się obok sprawił, ze swoją uwagę i ciemne źrenice, przekierowała na jasne oblicze istoty, którą nieznajomy określał mianem Blotki. Na ocenę jednak i próbę odgadnięcia przebrania, niemal zaprotestowała. Dostrzegała bowiem coś zgoła innego.
- Inżynier? I to raczej anioł z mitologii zachodniej - odezwała się mrużąc ślepia, niby kotka obserwująca niezwykle interesujący obiekt. Ten w przypadku Carei, po prostu plasował się w kategoriach artystycznych wrażeń i chęci odwzorowania widoku na papierze. Ale zamilkła, wchłonięta taflą emocji. Malarskie zapędy wciąż nie umiały wygrać z emocją o wiele silniejszą, a ta - kazała jej uciekać, a pociągając nieznajomego, ścieżka do wyjścia wydawała się zdecydowanie prostsza.
Nie tak łatwo było zgadnąć, co myślał nieznajomy, kiedy twarz kryła się pod maseczką. Głos i jego ton potrafiła uźródłowić, tak jak nawet nieco mętne od alkoholu spojrzenie - Dziękuję - szept miała stłumiony, ale poruszała się płynnie na ścieżce do drzwi, tym razem, z celem - lawirując między zebranymi w pośpiesznym kroku. Z westchnieniem przyjęła powiew powietrza, gdy w końcu przekroczyli próg wyjścia. Mieli iść do auta. Gdzie był parking?
Dopiero na zewnątrz zwolniła kroku, oddychając pełniej, dając szansę, by chłód przegonił pulsujący pod skórą niepokój - Dziękuję - powtórzyła, odwracając się w stronę mężczyzny i w końcu, puszczając jego rękę - i przepraszam, nie mam prawa jazdy. Ale pomogę ci - była mu to winna. Nawet jeśli nieświadomie, uratował ją przed ...przed własną paniką. Mówiła szybko, unosząc podbródek wyżej, by uchwycić się błądzącego gdzieś spojrzenia towarzysza. Możliwe, że powinna przypisaną rolę zagrać dłużej, ale nie chciała.
zt
@Hasegawa Jirō @Nagai Blotka Kōji
Posłyszawszy możliwy cel, jaki mógłby przyjąć w momencie śmierci, usta drgnęły nad brzegiem kieliszka, spijając z niego ostatni łyk zalegający na dnie kieliszka. Uśmiech przyszedł z łatwością; nieco cieplejszy, nie tak wymuszony, wędrujący ku spokojnemu spojrzeniu. Tak, trzy kieliszki szampana i jeden kieliszek wina wypite w mniej niż godzinę, zalewające puste bebechy, to był cholernie głupi pomysł. Varmus łagodniał, pozwalając ramionom rozluźnić się, a lewej dłoni wsunąć w kieszeń spodni, odchylając przy tym nieznacznie poły marynarki. - Pewnie coś w ten deseń. Obiecuję, że sam Cię znajdę i poproszę o ekspresowe wysłanie na drugą stronę. Ale proszę delikatnie, bo to będzie mój pierwszy raz - krótkim westchnięciem zakończył swoją wypowiedź, nie chcąc już schodzić na trudniejsze, coraz trudniejsze dla niego tematy, które w sposób skrajnie niewygodny ścieliły się w klatce piersiowej, przyśpieszając bicie serca w nerwowych podrygach, jakby dzieliły go minuty od ataku paniki. Śmierć, yurei, Siergiej, tamta noc. Zbyt dużo elementów, którym karmiło się jego PTSD, zbyt dużo rzeczy, które napędzały tylko gorączkowo wirujące w głowie myśli.
- Widzisz, od razu lepiej - skłamał ze słyszalnym przekąsem, odbijając piłeczkę drażnienia się i przekomarzania - jeszcze kilka powtórzeń i pomyślę, że francuski to Twój drugi język - dłoń mężczyzny zaparła się na pustym kieliszku, obejmując go od góry wszystkimi palcami, okrągłą podstawą turlając w tę i z powrotem w formę kształtnych pół księżyców. - Nie wiem, czy to problem, Eri. Potrzebuję więcej czasu, żeby się o tym przekonać. I też Twojej pomocy w zrozumieniu tego - o wszystkie narody tego świata, powstańcie, ponieważ Randolph Éric Varmus przyznał się, że potrzebuje czyjejś pomocy. Jego głos nie zdradzał faktu, że słowa trzymały się ścian gardła i nie chciały wydostać się na powierzchnię; ujma na godność powiedzieć na głos, że czegoś się nie rozumie. Ujmą na godności było też to, że sam nie potrafił sobie pomóc, tak, jak robił to zawsze. Palce zakleszczyły się na kieliszku jedynie nieco mocniej, zatrzymując jego ruch, skupiając wszystkie swoje zmysły na chłodnej tafli, która przyjemnie uziemiała w lekkim rozprężeniu, jakiego zaczął doznawać.
- Banda imbecyli... - krótki, głęboki, acz cichy śmiech rozbił się na kilka sekund w muzyce płynącej przez gęsty eter sali balowej. Widząc, jak Eri przechyla kieliszek całkowicie go opróżniając, pokręcił subtelnie głową, z automatu porzucając myśl, że to on przesadza z tempem wypijanego alkoholu. Przynajmniej zachowywał jeszcze (JESZCZE) pozory i nie zerował alkoholu, jakby miał lat 15 i dopiero zaczynał przygodę z rozrywkowym piciem, albo pił już od 15 lat i byłoby mu obojętne, w jakim tempie wlewa w siebie procenty. Wypełnił ponownie swój kieliszek, jednak zwlekając z ponownym skosztowaniem wina. Potrzeba zapalenia papierosa zaczynała piąć się przez grzbiet, powoli wślizgując się do czaszki, a jeżeli chciał zapalić, musiał zwolnić — inaczej promil rozpędzi się niczym kierowca F1 i uderzy z potrójną siłą; a doskonale wiedział, jaki był po alkoholu. Spolegliwy, łagodny, nagle towarzyski i rozgadany. Świadomość wad nadal była silna, bardzo dobrze, więc jeszcze można spowolnić proces staczania się w kierunku braku rozwagi. - Zrobiłbym Ci miejsce przy moim biurku. Nie byłoby tak źle. Najwyżej trochę ciasno - odezwał się, przesuwając spojrzeniem przez twarz Eri, z niej płynnie przeskakując na parkiet, lawirując uważną źrenicą między bestiami, potworami, pokojówkami i lateksowym zakonnicom. Niby mu to nie przeszkadzało, niby stroje halloweenowe miały to do siebie, że całkowicie pluły na chrześcijańskie wartości — tak jak i samo święto — i z czasem każdy powinien przywyknąć do tego stanu rzeczy. Było jednak trudno. Niewygodnie. Ciężko. I cholernie ciepło... czemu zaczynało się robić tak ciepło? Varmus odstawił kieliszek na niski stolik, ściągając z ramion marynarkę i przewieszając ją przez przegub prawej ręki, na sekundę zwracając nadgarstek w kierunku oczu, zerkając na tarczę zegarka. Przyzwyczajenie. Był zmęczony, nie tylko z racji na godzinę, która byłą już bezbożna, ale też przez fakt, że nie pamiętał, kiedy ostatni raz się porządnie wyspał, a akurat w tę jedną, specyficzną noc w roku miał na to szansę, nietargany koszmarami, albo obecnością Siergieja; nie wiedział, gdzie ten się podziewa. Dał mu znać, co sam ma zamiar robić, ofiarując mu jak zawsze całkowicie wolną rękę w kwestii dysponowania czasem, jaki on posiadał, zwalając się ponownie na ten świat. Ran chciał mieć wychodne. Jeden dzień plus jedną noc dla siebie. Nie mogąc odegnać jednak zmęczenia, które faktycznie zaczynało ścielić się w umyśle, mężczyzna subtelnie przeciągnął się, napinając korpus, unosząc lewę ramie, przegub z dłonią kierując za plecy, sięgając dalej za łopatki, wzdłuż kręgosłupa; który zachrzęścił cichutko, co było najmniejszym problemem. Czerwony golf wysunął się zza linii spodni, odsłaniając kawałek smukłego, rzeźbionego brzucha. W pierwszej chwili Varmus nie poczuł subtelnego przewiewu, bo skóra nagrzewała się pod tkaniną od dłuższego czasu. Jakby kobieta nie mogła zaproponować im czegoś, co nie przylegało aż tak ciasno do skóry i może oddychało nieco bardziej. Już sam fakt, że cały strój palił gałki oczne krwistą czerwienią, był dostatecznym ciosem dla Kanadyjczyka. Cała reszta, krój, przylegająca ciasnota, dodawały tylko dodatkowe punkty wkurwienia.
I gdyby nie kelnerka, która przesuwając się przed nimi, pociągnęła za sobą tunel chłodniejszego powietrza, pewnie nie zorientowałby się, że za chwil kilka, cała sala będzie mogła zapoznać się z jego pępkiem, a później resztą torsu, jeżeli sprężysty materiał, będzie zawijał się dalej, zmieniając w crop top. Westchnąwszy ciężko, poprawił koszulkę jedną dłonią, ponownie wsuwając ją za pasek, dla pewności zaciągając go nieco mocniej, silniej spinając go na biodrach. - Naprawdę nie mogłaś wybrać czegoś innego? - bąknął, dla pewności jeszcze na moment wsuwając palce za pasmo materiału spodni, upewniając się, że górna część garderoby zostanie teraz na swoim miejscu. Chujbytojasnystrzeliłwszystkomamjużdosyć...
Nieco rozdrażniony sięgnął po kieliszek, upijając z niego większy łyk, mrużąc oczy. Potrzebował tego. Połowy kieliszka w gardzieli na raz.
- Zdajesz sobie sprawę, jak to wszystko abstrakcyjnie dla mnie brzmi, prawda? - podjął po uważnym wysłuchaniu monologu towarzyszki, w jego trakcie spoglądając to na nią, to na przestrzeń wokół nich, nie mogąc skupić spojrzenia na żadnym konkretnym punkcie. Za dużo informacji, które trafiały na zbyt niestabilny grunt, jakim było przemęczenie, alkohol zalegający na dnie pustego żołądka i napięta atmosfera na balu, którą starał się wszelkimi siłami ignorować. - Ale bardzo Ci dziękuję. Będę potrzebował sporo czasu, żeby wszystko przemielić i poukładać sobie w głowie. Nie wiem, czy w ogóle będzie to możliwe... - i ten smutny przebłysk przesuwający się przez niezmąconą zazwyczaj taflę tęczówek. Kącik ust wędrujący nieznacznie ku górze, ściągając na twarz Kanadyjczyka ponury uśmiech. Kolejny łyk wina. Już drobniejszy, mniejszy, dużo mniejszy. Mniej pewny. Może nieco stroskany.
@Kitamuro Eri
... a potem nagle to wszystko zatrzymało się, jakby ktoś ze znudzeniem wcisnął przycisk "stop" na pilocie telewizora. Shin zamarł z drżącym od dalszego nacisku przegubem tuż przy swojej skroni; ze zwiniętą do pobielenia knykci dłonią, która nie sięgnęła celu.
Spomiędzy spierzchniętych warg wyrwał się głuchy, niski dźwięk; jak warknięcie otoczonego przez drapieżników psa. Jego świadomość była rozszczepiona na dwie części. Jedna przeznaczona została na nią. Tsukiko. Była teraz najważniejsza; zabrał ją tu. Przeprowadził przez tłum. Przedstawił. Nie mógł wiedzieć, że wśród zgromadzonych zjawi się ktoś, kto rozpocznie całe to show, ale to nie miało żadnego znaczenia. Ciąg przyczynowo-skutkowy był prosty. Gdyby nie zaprosił jej na bal, nie przyszłaby.
Gdyby nie przyszła, nie byłaby w niebezpieczeństwie.
Cholera. Cholera, szlag.
Zamroczenie czarną płachtą przysłoniło cały plener; jakby na wszystko dookoła ktoś zarzucił transparentną tkaninę, tłumiącą kształty i kolory, zostawiając jedynie wyeksponowany szklany sztylet podetknięty pod wąskie gardło - z całą jego feerią kolorów i ostrych brzegów.
Spojrzenie Shina stało się opiłkami podążającymi za magnesem. Każdy ruch Żałości wywoływał w nim natychmiastowe skorygowanie obrazu. Jeżeli przesunęła się pół milimetra w lewo, gwałtownie rozszerzone źrenice przeskakiwały pół milimetra w prawo.
Niczego nie mógł przeoczyć.
Ale była też druga część świata.
Ta, w której siła jego uderzenia została zniwelowana. Jakim
do licha
cudem?
W klatce piersiowej zacisnął się szorstki węzeł, gniotąc płuca i serce. Rude kosmyki, wcześniej schludnie ułożone w odpowiednią do stroju fryzurę, zmierzwiły się pod wpływem agresywnego ruchu chłopaka. Obrócił się szybko w stronę tego, który próbował go powstrzymać...
- Shin, do cholery.
... i wciągnął powietrze.
Shin. To krótkie zdanie - jego imię wypowiadane w konkretny sposób, szczególny i znajomy - wywołało spięcie. Podobny głos, jakby odtworzony przez ledwo dychający magnetofon, dobiegł go z oddali; zza wielu warstw grubych błon zapomnienia. Ktoś coś mówił. Shin. Powstrzymywał go. Do cholery. Na samym dnie umysłu od kilku lat leżały stare kadry z przeszłości. Próbował je odkopywać; zwykle na próżno. A teraz prosto przed twarzą pojawił mu się wycinek. Twarz jak napis na tablicy starty ręką - niewyraźna, bez konkretów, drżąca niczym w zgliczowanym obrazie starego monitora.
W czaszkę wwiercał się rozżarzony do czerwoności gwóźdź.
Tego dnia padało. Wokół dudniło od kropel uderzających w powierzchnie parapetów i dach - dźwięk setek tysięcy przemykających wzdłuż trasy olbrzymich pajęczych odnóży.
Zza barier słyszał dobijający się, zniekształcony głos.
Zrobisz sobie krzywdę.
To tylko nóż. Potrzebował go, żeby...
Powieki Waruiego nagle mocno się zamknęły; na czole wyrysowała się zmarszczka, gdy ściągnął ku sobie brwi. Znów się poruszył, ale tym razem po to, aby cofnąć się pół kroku. Do uszu dotarło wyraźnie jak podeszwa buta przesuwa się po parkiecie - krótkim, prędkim ruchem.
Dość.
Otwierając oczy wbił je w twarz ciemnowłosego, ignorując przy okazji irytujące pulsowanie gdzieś w skroni.
- Puść mnie, palancie - syknął, strzepując wolną rękę - typowa czynność kogoś, kto szykuje się do walki. Rozluźnia mięśnie, by zaraz znów je naprężyć. Był jak otwarta księga, jak podkreślone zdanie w ściśniętym tekście.
Z gorącą kalkulacją trzymał wzrok na nieznajomym; ale nawet nie zarejestrował, kiedy dokładnie sięgnął do jego ubrania. Kiedy zacisnął palce na bluzie, przybliżając się, by ostrzeżenie usłyszał tylko on.
- Nie wtrącaj się. Tobie też przyjebie, jeżeli staniesz mi na drodze. Dotarło?
Spod stert wspomnień wygrzebywało się coś, czego ewidentnie nie chciał teraz wywoływać. Nie miał na to czasu. Musiał...
- Panie i panowie...
Heizo mógł poczuć, jak ręka pod jego uchwytem nagle drgnęła; cała sylwetka rudowłosego przesunęła się, w amoku szykując, by ruszyć ku Miyazaki. Puścił niespodziewanie fałdę materiału, który ściskał, dopiero co będąc gotowym do bójki. Ale sekundę później zamarł - raz jeszcze - tym razem nie kryjąc zaskoczenia. Na rozbudzonej furią twarzy pojawił się wyraz, któremu daleko do wcześniejszej butności. Usta lekko się rozchyliły, powieki rozszerzyły o te niemal niewidoczne, ale zdecydowanie zmieniające całość ćwierć cala.
Co?
Znów wśród szmerów, rozmów i mamrotu rozległo się jego imię. Shin'ya. Tym razem wypowiedziane przez znany głos, który w pełni zignorował. Nie znosił, gdy Enma nagle zmieniał się o sto osiemdziesiąt stopni.
Gdy na jaw wychodziła kolejna jego osobowość.
Zbywał to wtedy machnięciem ręki, jakby podobny proces nie miał miejsca - tym razem instynktownie też tak uczynił, zbyt zaangażowany w treść historii rozgrywanej dwa metry obok. Z niekrytym niezrozumieniem przesuwał spojrzeniem po szklanym odłamku, który niespiesznie odsunął się od krtani Miyazaki.
Przypatrywał, jak kobieta prostuje plecy, coś mówi do zebranych.
- ... jestem pewien, że byłoby jej miło, gdybyś...
Znów Minamoto.
Warui parsknął, ale choć na ustach pojawił się uśmiech, zabrakło w tym wesołości. Oczywiście. Byłoby miło, gdybyś...
Nadgarstek trzymany przez nieznajomego wreszcie został puszczony; a Shin opuścił rękę, marszcząc nieco nos, czując, jak kąciki wygiętych w uśmiechu ust jednak wracają do zdegustowania.
Nic z tego nie pojmował.
Natężenie bodźców powodowało u niego szczękościsk; z tyłu czaszki piętrzyły się wyrwane z kontekstu zdania. Byłoby miło, gdybyś zapytał jak się czuje.
JEBNIJ MU, RUDY!
Shin, do cholery.
Jak go nazwałaś... rudy szczeniak?
Też powinien znać prawdę.
Przełknął ślinę, spuszczając nagle wzrok, tocząc nim po wypolerowanej powierzchni podłogi, najwidoczniej szukając tam czegoś, co byłoby w stanie wyjaśnić mu rozegraną scenę. Odetchnął ciężej; szczupłe, wyrobione pracą ramiona uniosły się i niespiesznie opadły, ale tego typu metody na uspokojenie nigdy mu nie służyły.
Minęły wieki nim ponownie uniósł spojrzenie, wpierw przeciągając nim po brunecie, z którym niemal wszedł w konflikt, potem zahaczając o zastawiony łakociami i zimnymi już daniami stół, z którego parę minut wstecz sięgnął po sztuciec... a ostatecznie zatrzymując się na Miyazaki.
Dłonie mu dziwnie ścierpły. Od środka przebiegały elektryczne spięcia, tworzące wewnątrz organizmu szalejącą burzę. Na zewnątrz był jednak - nagle - dziwnie cichy. Niespokojne zwierzę, które zamarło, wpadając w snop przeraźliwie jasnego światła reflektora.
- Co tu się dzieje, do kurwy nędzy? - Ten schrypnięty mamrot był w stanie wyłowić jedynie stojący najbliżej Heizo; choć pytanie ewidentnie kierowane było do Miyazaki.
I do mężczyzny, który podetknął pod gardło szklany fragment szklanki.
@Hattori Heizō, @Miyazaki Żałość Tsukiko, @Munehira Aoi, @Seiwa-Genji Enma
i cała reszta z pobliża.
Psikus - rozpoczęcie kłótni/bójki.
Nie teraz.
Minoru potrafił przemknąć się przez tworzące się na jej powierzchni szczeliny, wbić igiełkę tam, gdzie bolało najbardziej. Nie była to nawet kwestia jego słów, a jeśli, to nie tylko ich. Hayami po prostu był zbyt słaby w jego obliczu, zbyt przejęty tym, co może pomyśleć, zrobić. Bo zależało mu tak mocno.
Drgnął, niekontrolowanie i ledwo zauważalnie, gdy ten wyciągnął do niego dłoń. Trudno mu też było stwierdzić dlaczego tak zareagował, gdy w ułamku sekundy rozpuścił się od dotyku obejmującego rozgrzany policzek. Twarz się wygładziła, powieki opadły nieznacznie tak, by rzęsy mogły rzucić cień. Odetchnął powoli przez nos, własną dłonią przytrzymując tę drugą w miejscu, żeby nawet nie próbował jej zabrać, choćby i sekundę dłużej. Pod powiekami mignął mu jedynie nikły ruch zsunięcia maski, zanim oczy nie otworzyły się szerzej, by wreszcie na niego spojrzeć. By w źrenicach odbić mogła się jego twarz, w którą ten wpatrywał się jak w święty obrazek, który po sekundzie dopełnił pocałunek. Powietrze uciekło z ust, stracił na moment oddech, gdy sam przylgnął bliżej, łapiąc się tej czułości jak ostatniej deski ratunku. Nie miał już serca się denerwować, nie miał w nim miejsca na jakikolwiek żal związany z tym, co usłyszał chwilę wcześniej. Wszystko odeszło w niepamięć.
— Proszę — mruknął, przytrzymując go przy sobie na zaledwie chwilę dłużej, by ostatni pocałunek zostawić jeszcze pod okiem. Dłoń przesunął niżej, by spleść ich palce razem, delikatny uśmiech również odwzajemniając.
Na krótki moment jego uwagę przejmuje sytuacja z drugiego końca sali. Spomiędzy wielorakich postaci wyrasta niewielka grupa w sytuacji niezmiernie niepasującej do tła, pełnego zabaw, śmiechu i tańców. Bójka, szklane fragmenty rozsypane gdzieś dookoła. To na nich spoglądał Yoshida, gdy Hime go szukał. To właśnie przyciągnęło jego uwagę.
Uniósł nieznacznie brwi, niezbyt przekonany, czy dobrze widzi. To nie byle klub, gdzie bójki były na porządku dziennym, przecież miało być tak kulturalnie. Zacisnął delikatnie palce na jego dłoni — Wiesz kto to? — spytał, niezbyt głośno, kątem oka znów na niego spoglądając. Na krótki ułamek sekundy, który pozwolił mu zarejestrować w centrum sytuacji kogoś jeszcze. Heizo.
Upewnił się, że spojrzenie wcale nie płata mu figla. Jego ręce blisko rudowłosego chłopięcia, które to najbardziej do bitki się wyrywało. Zacisnął szczękę, powietrze nerwowo uleciało nosem. Przecież teraz sam nic nie poczyni, spierdolił wcześniej jak ostatni tchórz, gdzie tej decyzji naprawić już nie może. Cofnął się o pół kroku, nieznacznie chowając się za wyższym mężczyzną.
— Może... może nie powinniśmy się w to mieszać — zęby nerwowo zahaczyły o usta, jakby przeczuwając, że Minoru właśnie tego mógłby chcieć. Kimkolwiek była reszta ludzi w centrum zainteresowania. Rękawy koszuli oplotły jego ramię wraz z dłońmi mężczyzny, nieznacznie przytrzymując go przy sobie — Napijemy się jeszcze? Albo... albo przejdziemy do ogrodu? — dodał, z nadzieją, że jednak uda im się usunąć z ewentualnego pola rażenia.
I was given a heart before I was given a mind
A thirst for pleasure and war, a hunger we keep inside
Minoru Yoshida ubóstwia ten post.